Małżeństwo święte nie święte

Grupa docelowa: Dorośli Rodzaj nauki: Lektura Tagi: Małżeństwo, Sakrament małżeństwa

Kiedy usłyszymy o celibacie jako o stanie doskonałości, pytajmy: czy w takim razie małżeństwo jest stanem „niedoskonałości”? Jeżeli osoby konsekrowane oddają się Bogu „niepodzielnym sercem”, czy to oznacza, że małżonkowie mają serce „podzielone”? Czy miłość zmysłowa jest mniej wartościowa od miłości czysto duchowej, skoro człowiek jest psychofizyczną jednością? Po co zatem nam ciała?

Gdyby zapytać wierzących, kochających się dwojga ludzi, czy małżeństwo zbliża ich do Boga, zdziwią się tylko, bo jest to dla nich oczywiste. Podobnie zareagują na pytania bardziej szczegółowe: czy wspólne życie pomaga być lepszym, bardziej wrażliwym, otwartym na innych? Czy miłość i współżycie seksualne czynią życie religijne bogatszym? A jednak opublikowana w Bibliotece “Więzi” książka Zbigniewa Nosowskiego “Parami do nieba” uprzytamnia, że to, co oczywiste dla kochających się ludzi, wcale nie było oczywiste dla Kościoła. Myślenie dowartościowujące religijnie małżeństwo wciąż z trudem toruje sobie drogę w teologii i świadomości kościelnej, a na poważnie jest brane pod uwagę zaledwie od 40 lat.

Nie chcę przez to powiedzieć, że Kościół był przez dwa tysiące lat wrogiem małżeństwa. Przeciwnie – bronił godności tej instytucji przed manichejskim traktowaniem jej jako źródła zła, dopominał się o wolność w wyborze partnera na całe życie, występując przeciwko zastępowaniu woli narzeczonych wolą ich rodziców, albo ryzykował w starożytności konflikt ze świecką władzą, uznając wartość małżeństwa osoby wolnej z niewolnikiem. Co do tej ostatniej sprawy warto przytoczyć fragment dekretu Juliusza I z 352 r., o tyle ciekawy, że papież przy okazji dowartościowuje uczucie miłości (rzadkość wśród wypowiedzi doktrynalnych!): “Niektórzy wątpili w godziwość związku, zawartego pomiędzy panem a niewolnicą wyzwoloną przez niego. Dlatego my, rozwiązując tę starożytną i wątpliwą kwestię, stwierdzamy, że te małżeństwa są legalne. Jeśli bowiem uczucie jest przyczyną wszystkich małżeństw, i jeśli niczego niegodziwego i sprzecznego z prawem w takich związkach nie ma, jaki powód, aby ich zabraniać?”. W średniowieczu, po długich teologicznych dyskusjach, Kościół dostrzegł w małżeństwie sakrament.

A jednak od samego początku chrześcijaństwa małżeństwo było zepchnięte na margines głównego nurtu życia religijnego. Św. Paweł z jednej strony mówi o nim jako o “wielkiej tajemnicy” ukazującej związek Chrystusa z Kościołem, z drugiej zachęca do pozostania w stanie bezżennym – bez religijnych rozproszeń, jakie rzekomo nieuchronnie niesie bliskość współmałżonka.

Nieobecna świętość

Wymownie, choć nie najdotkliwiej, o owym dziwnym rozdźwięku między doktryną a praktyką świadczy fakt, że aż do roku 2001 Kościół nie wyniósł na ołtarze żadnego małżeństwa. Zbadanie, dlaczego tak się stało, stanowi główny wątek książki Nosowskiego. Autor postanowił sprawdzić, czy rzeczywiście w historii Kościoła nie można odnaleźć małżonków uznanych za świętych. Okazało się, że takich par jest co najmniej 82. Wszystkie jednak, jak pokazuje Nosowski, zostały kanonizowane niezależnie od faktu, że tworzyły małżeństwo: zwykle były to małżeństwa nieszczęśliwe, kończyły się w klasztorach albo małżonkowie prowadzili życie podobne do zakonnego. Żadne nie zostało wyniesione na ołtarze wspólnie. “Małżeństwo nie było ich drogą do świętości, co najwyżej jedynie… przydarzyło im się w życiu. Ci święci spędzili z kimś (najbliższym!) znaczną część swego świadomego życia, ale z punktu widzenia drogi ku świętości był to czas niewykorzystany, a właściwie zmarnowany” – konkluduje Nosowski. Dlaczego tak się działo?

Życie małżeńskie całkowicie utożsamiono z religijnie mało wartościową codziennością (można powiedzieć dokładniej: z przemijającą doczesnością). W konsekwencji – pisze Nosowski – sądzono, że świętość można osiągnąć pomimo małżeństwa albo w najlepszym przypadku w małżeństwie, jednak dodatkowo je uświęcając przez nadzwyczajne praktyki religijno-ascetyczne. Tymczasem – jak przekonująco pokazuje autor “Parami do nieba” – ważne jest nie tylko to, co przeżywamy w życiu, ale jak przeżywamy życie. Małżonkowie w swojej zwyczajności mogą w nadzwyczajny sposób przeżywać wzajemne oddanie się sobie, a przez to również Bogu. “Chodzi o to, by odnajdywać Boski wymiar spraw ziemskich”. Taka postawa – pisze naczelny “Więzi” – “pozwala najlepiej ukazywać wielkość i bogactwo człowieczeństwa, które może się wyrażać także w drobiazgach”. Ważna jest więc przede wszystkim głębia życia. A ona wymaga odkrycia nowej duchowości ludzi świeckich, której nie stworzą mnisi. Głównym problemem jest, jak sądzi Nosowski, brak wzorców – par, które Kościół mógłby ukazywać wiernym. Tak było aż do czasu, gdy Jan Paweł II w 2001 r. po raz pierwszy w historii wyniósł na ołtarze wspólnie parę małżeńską – Włochów Marię i Luigiego Beltrame Quattrocchich. W tej beatyfikacji autor widzi przełom – początek nowej epoki. Potwierdzać to ma fakt, że liturgiczne wspomnienie nowych błogosławionych zostało wyznaczone pod datą ich ślubu.

Optymizm Nosowskiego wydaje się jednak nie do końca uzasadniony. Mimo niewątpliwie szczerego pragnienia nadrabiania historycznych zaniedbań, w beatyfikacji Quattrocchich dostrzec można także świadectwo niemocy Kościoła – błogosławionych małżonków trzeba usprawiedliwiać z ich życiowych decyzji (złożonego po 21 latach małżeństwa ślubowania dozgonnej wstrzemięźliwości). Już sam fakt, że Quattrocchi poważnie rozważali pomysł rozstania się i wstąpienia do zakonów, odbiera im wiarygodność – nie jako świętym, ale jako wzorcom małżeńskiego życia. Czy można stawiać na piedestale małżeństwo kogoś, kto tego powołania o mało nie przekreślił?

Na beatyfikację czekają następne pary. Ta sprawa wydaje się dla autora najważniejsza. Nosowski pisze w taki sposób, jakby szczęście czy wręcz istnienie udanych małżeństw w znacznym stopniu zależało od sprawności, dobrej woli i mądrości Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych. Jego zdaniem dzięki kolejnym beatyfikacjom “coraz więcej zakochanych będzie odkrywać wielką tajemnicę miłości – że nie tylko oni się kochają, nie tylko chcą się pobrać, że nawet nie tylko »są sobie pisani«, ale że przede wszystkim wolą Bożą jest, aby się kochali i żyli w małżeństwie”. Odkrycie tej tajemnicy jest oczywiste dla każdej religijnie nieobojętnej pary zakochanych! Czy moc i prawda miłości nie objawia się przede wszystkim w samej miłości?

Kochający się ludzie dysponują niczym nie zastępowalnym doświadczeniem, które ma silniejszą moc oddziaływania niż jakiekolwiek historyczne fakty i teorie zachęcające czy zniechęcające do małżeństwa (na miażdżący swoją oczywistością argument pelagian, że gdyby wszyscy posłuchali wezwania do zachowania dziewictwa, ludzkość – a wraz z nią Kościół – przestałaby istnieć w ciągu pokolenia, św. Augustyn z rozbrajającą szczerością odpowiadał: “Oby wszyscy tak chcieli… Wówczas o wiele szybciej napełniłoby się Państwo Boże i nadszedłby koniec świata”). Doświadczenie bliskości drugiego człowieka, zależności od niego i równocześnie bogactwa, jakie to “uzależnienie” przynosi, zawsze było na tyle atrakcyjne, że dzięki niemu ludzkość aż do tej pory istnieje, i, wbrew pesymistom, istnieć będzie. Małżeństwo jest instytucją starszą od Kościoła – jest “pierwotnym sakramentem”, jak głosi Jan Paweł II, objawiającym już “na początku” historii miłość Boga do ludzi. Z perspektywy historii zbawienia miłość małżeńska jest jedyną międzyludzką relacją zaistniałą jeszcze przed upadkiem w grzech. Tak więc nie tyle samo małżeństwo domaga się nadprogramowego wsparcia ze strony Kościoła (tego, co Kościół ma najcenniejsze – życia sakramentalnego – obficie małżeństwu udziela), ile Kościół potrzebuje otwarcia na tę bogatą rzeczywistość – jeśli chce być ewangelizacyjnie skuteczniejszy i bliższy ludziom.

Charakterystyczne dla książki “Parami do nieba” podejście zakłada, że nawet drobne decyzje “na górze” potrafią przemienić sytuację “na dole”, czyli że najważniejsze i najskuteczniejsze jest działanie “odgórne”. Tymczasem wynoszenie kolejnych małżeństw na ołtarze może przynosić zmiany jedynie fasadowe. W końcu jedna czy nawet kilka beatyfikacji niewiele Kościół jako całość kosztuje. Paradoksalnie, zamiast przyczyniać się do przemiany świadomości, może utrwalać wciąż istniejącą niespójność. Może bowiem stać się kolejnym quasi-argumentem za tym, że “wszystko jest w porządku”. Przecież już dziś na zarzut, że małżeństwo jest teologicznie niedowartościowane, słyszy się odpowiedź: tak może było dawniej, po soborze zaś, a zwłaszcza podczas obecnego pontyfikatu, Kościół w pełni dowartościował nie tylko samo małżeństwo, ale także miłość małżeńską i sferę seksualną. To dowartościowanie nie jest ani pełne, ani jednoznaczne. Główny problem stanowi “podwójny” język, wciąż obecny w doktrynalnym nauczaniu o seksualności: obok siebie istnieją dokumenty zarówno gloryfikujące seksualność, jak i dystansujące się od niej. Taki stan rzeczy powoduje, że wierni mają trudności w rozezeznaniu, jakie jest właściwie stanowisko Kościoła (zgodnie z logiczną zasadą, że z niespójnego zbioru zdań można wyprowadzić dowolne stwierdzenie).

Jan Paweł II w słynnych katechezach środowych o małżeństwie (z lat 1979-1984) rzeczywiście sformułował tezy o seksualności wcześniej nieobecne w nauczaniu Kościoła. Stwarzając człowieka, Bóg wpisał weń swój obraz. Ale nie wpisał go – jak zauważa Papież – w pojedynczego człowieka, tylko w parę ludzką: w mężczyznę i kobietę. Dzięki komplementarności płci – zdolności ciała do wzajemnego obdarowywania się sobą – możliwa jest komunia osób. Komunia ta jest obrazem wewnętrznego życia Trójcy. Małżonkowie, oddając się sobie w prawdziwej “mowie ciała”, realizują odwieczne powołanie do miłości. Bez ciała jest to niemożliwe. Jan Paweł II pisze wręcz, że to ciało “mówi w imieniu osób”.

Jednak zwykły odbiorca papieskich dokumentów będzie miał trudności w pogodzeniu tego z treścią innych doktrynalnych wypowiedzi. Jeżeli Papież w katechezach o Matce Bożej (wygłoszonych w latach 1995-1996) podtrzymuje bronioną w czasach św. Augustyna hipotezę, że Maryja wybrała dziewictwo zanim jeszcze poślubiła Józefa i zanim dowiedziała się o swoim niezwykłym powołaniu, i że ta decyzja w sposób szczególny wzbogaciła Jej małżeństwo, to zaczynamy mieć wątpliwości, czy seksualność ma religijną wartość. Tym bardziej, że małżeństwo Maryi i Józefa stawiane jest wiernym za wzór. W adhortacji o św. Józefie “Redemptoris custos” (1989) Jan Paweł II uzasadnia doskonałość tego małżeństwa, odwołując się do nauki dwóch Doktorów Kościoła. “Zgłębiając istotę małżeństwa, zarówno św. Augustyn, jak i św. Tomasz widzą ją niezmiennie w »nierozerwalnym zjednoczeniu dusz«, w »zjednoczeniu serc« i we »wzajemnej zgodzie«” (nr 7) – pisze Papież. Znamienny jest brak słów o “zjednoczeniu ciał”, czyli tego, co Biblia ukazuje “na początku”. W odniesieniu do małżeństwa Maryi ten brak jest teologicznie uzasadniony, ale w odniesieniu do małżeństwa w ogóle – wprowadza zamieszanie. Św. Augustyn znany jest ze swoich urazów wobec seksualności, spowodowanych zapewne grzesznym życiem sprzed nawrócenia. Z kolei św. Tomasz, mimo całej swojej wnikliwości, seksualność i współżycie umieszcza w “zwierzęcej sferze” człowieka. By chronić świętość małżeństwa, obaj Doktorzy seksualność spychają na margines uzasadniany koniecznością prokreacji. Czy nawiązanie do ich nauk przy okazji refleksji o istocie i doskonałości małżeństwa oznacza reaktywowanie ich poglądów?

W adhortacji Jan Paweł II cytuje wypowiedź swego poprzednika. “Oto na progu Nowego Testamentu, jak niegdyś na początku Starego, staje para małżonków” – pisze Paweł VI, przeciwstawiając naszym Prarodzicom Józefa i Maryję. W pierwszych widzi źródło zła, które ogarnęło cały świat, w drugich – uzdrawiającą świętość: “Zbawiciel rozpoczął dzieło zbawienia od tej dziewiczej i świętej unii, w której objawia się Jego wszechmocna wola oczyszczenia i uświęcenia rodziny”. Czy “dziewiczość unii” Józefa i Maryi nie jest tu wyraźnie wartościująco przeciwstawiona seksualności relacji Adama i Ewy?

Kropkę nad “i” postawił polski tłumacz dokumentu: przed imiona przeciwstawianych sobie biblijnych postaci dodał nieistniejące w innych wersjach językowych słowo “małżeństwo”. Czytamy: “Podczas gdy małżeństwo Adama i Ewy stało się źródłem zła, które ogarnęło cały świat, małżeństwo Józefa i Maryi stanowi szczyt, z którego świętość rozlewa się na całą ziemię” (nr 7). Polski czytelnik zatwierdzonego przez Stolicę Apostolską tłumaczenia może dojść do wniosku, że ustanowiona przez Boga małżeńska relacja między Adamem i Ewą stała się źródłem grzechu pierworodnego, a to teza niebezpiecznie bliska manicheizmowi.

Dusza i ciało

Gdyby Kościół dostrzegł w małżeństwie nie tylko sakrament, ale także ważne “miejsce teologiczne” (locus theologicus), czyli przestrzeń głębokiego przeżywania wiary i źródło teologii, zapewne inaczej wyglądałaby dzisiaj jego samoświadomość. Jak, tego oczywiście nie da się przewidzieć. Uzasadnione są jednak pewne przypuszczenia. Chciałbym zwrócić uwagę jedynie na kilka zagadnień i pytań.

Istotą chrześcijaństwa jest dobra nowina o Bożej miłości. Jednak ideę nieskończonej miłości Boga możemy wyrobić sobie jedynie w oparciu o doświadczenie miłości międzyludzkiej. Dlatego świadectwo małżonków jest tak teologicznie wartościowe. Nie zmienia tego fakt, że najdoskonalej miłość Boga do ludzi objawił Jezus w swojej ofierze na Krzyżu (“Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”; J 15,13). Prawda, że nasza doczesna kondycja domaga się od miłości takiej ofiary, nie tylko powinna budzić w nas uległą odpowiedź, ale także trwogę. Krzyż to najdoskonalszy akt miłości, ale tylko z powodu naszego grzechu i zła istniejącego w świecie – gdyby nie grzech i zło, nie miałby sensu. Uzasadnia go potrzeba odkupienia. Jak jednak będzie wyglądała miłość w życiu wiecznym, gdzie nie będzie już grzechu ani cierpienia?

Zatem miłość nie może sprowadzać się do ofiary i całkowicie się w niej wyrażać. Potrzebuje także czysto pozytywnego ujęcia. Taki wzorzec można odnaleźć w małżeńskim oddaniu jako wzajemnym darze z siebie – darze niezwykłym, bo dawanie w tym przypadku nie umniejsza, lecz wzbogaca.

To semantyczne napięcie między darem i ofiarą odsyła także do innych rozróżnień: stworzenia – odkupienia, doczesności – wieczności, duszy – ciała. Jaki sens ma stworzenie, jeżeli odkupienie prowadzić ma do całkiem nowej, “uduchowionej” rzeczywistości? Idea chrześcijan jako obywateli “innego świata” podważa znaczenie stworzenia – czyni z niego Bożą pomyłkę. Jak rozumieć Wcielenie – jako nadprzyrodzoną “ekspedycję ratunkową”, ratującą ludzi z nieudanego świata czy jako dopełnienie stworzenia? Jaki najgłębszy sens ma dla naszego doczesnego życia prawda o Zmartwychwstaniu? Można odnieść wrażenie, że ta prawda – tak ważna w chrześcijaństwie – sprawia kłopot nie tylko przeciętnym wiernym. Teologia wciąż nie wypracowała języka zadowalająco opisującego człowieka jako istotę duchowo-cielesną. Tradycyjnie wyróżnia się w człowieku element duchowy – doskonalszy i element cielesny – mniej doskonały. Nieśmiertelna dusza (wola kierowana rozumem) może istnieć samodzielnie, bez ciała, choć ten stan jest ontologicznie niedoskonały. Jak mówi św. Tomasz, dusza oddzielona ma naturalną skłonność do ciała. Tym uzasadnia się potrzebę zmartwychwstania. Ale skoro duchowa, czyli doskonała dusza może istnieć samodzielnie, jej skłonność do mniej doskonałego ciała jest niezrozumiała – jest raczej słabością niż chlubą. Z kolei św. Augustyn mówi o naturalnym pragnieniu duszy do rządzenia ciałem. Pragnienie to będzie w pełni zaspokojone dopiero w zmartwychwstaniu.

I tu także postawić można podobne pytania. Ciało, im bardziej jest bierne i uległe, tym doskonalej staje się wyrazem duszy w widzialnym świecie – na tym polega jego wartość, jest jedynie narzędziem. Skoro dusza – sama w sobie duchowa, a więc doskonała i spełniająca własne duchowe, wyższe akty chcenia i poznania – może istnieć samodzielnie, to po co jej cielesny wyraz?

Najwyraźniej jedność i wzajemna zależność obu elementów w człowieku jest dużo większa, niż potrafi to wyrazić tradycyjny język. Doświadczenie w małżeństwie tak ścisłej, z niczym nie porównywalnej jedności duchowo-cielesnej mogłoby wnieść do chrześcijańskiej antropologii interesujące korekty. We współżyciu, zwłaszcza w szczytowej jego fazie, małżonkowie doświadczają, że to “dusza” jest porywana przez “ciało” i niesiona w duchowe rejony dla niej samej niedostępne. Jej “bierność”, poddanie ciału, w tym przypadku nie tylko nie pomniejsza jej znaczenia, ale przeciwnie – wzbogaca. Cielesność zawiera w sobie zamierzony przez Stwórcę potencjał wciąż jeszcze przez Kościół nie doceniony.

Wymownym tego przykładem jest ignorowanie “Pieśni nad pieśniami” w liturgii, którą Kościół żyje na co dzień. Podczas Mszy wierni mogą usłyszeć fragmenty tej księgi jedynie dwukrotnie w ciągu roku (22 lipca i 21 grudnia) i to pod warunkiem, że celebransi wybiorą właśnie ją, a nie dołączone do liturgicznego kalendarza zastępniki. Jeśli obowiązuje zasada, że “prawo modlitwy ustala prawo wiary” (lex orandi – lex credendi), to widocznie opiewana w tej najpiękniejszej księdze Biblii zmysłowa miłość – “Boski płomień” – wciąż nie bardzo mieści się w naszej katolickiej wierze.

Pełne teologiczne dowartościowanie małżeństwa wiązać by się zatem musiało z pogłębieniem teologii w ogóle. Czy jesteśmy w tej chwili w Kościele przygotowani na takie zmiany?

Stereotypy

Co można zrobić niezależnie od czekania na działania “odgórne” – kolejne beatyfikacje i dokumenty kościelne? Przede wszystkim ważne jest uświadomienie sobie, że małżeństwo jest miejscem teologicznym, czy jest to doceniane, czy nie; że doświadczenie małżonków ma religijną wartość i jest niczym nie zastępowalne; że także i oni – żyjąc życiem nadprzyrodzonym – posiadają własny “zmysł wiary” (sensus fidei); że w istocie małżeństwo i rodzina to “trzon” Kościoła. Taka świadomość powinna uczulić wierzących małżonków na różne myślowe stereotypy i “niefrasobliwe” słownictwo, z którymi wielokrotnie mają w Kościele do czynienia, i ośmielić ich do reagowania. Drobne, ale konsekwentne “oddolne” kroki dają szansę, że z czasem samoświadomość Kościoła ulegnie zmianie. Kiedy zatem usłyszymy o życiu w celibacie jako o stanie doskonałości, pytajmy: w jakim sensie małżeństwo jest stanem “niedoskonałości”? Jeżeli ktoś będzie mówił, że osoby konsekrowane oddają się Bogu “niepodzielnym sercem”, pytajmy: czy to oznacza, że małżonkowie mają serce z konieczności “podzielone”- jak zatem są w stanie wypełniać najważniejsze przykazanie miłowania Boga “z całego serca”? Gdy będziemy słyszeć, że ktoś składa “ślub czystości”, pytajmy: jaki ma sens zobowiązanie do czegoś, co jest obowiązkiem wszystkich, także małżonków? Jeżeli spotykamy się z dezaprobatą wobec miłości zmysłowej i gloryfikacją ducha (polecam jako jaskrawy przykład takiego myślenia wstęp do “Pieśni nad pieśniami” w Biblii Poznańskiej), pytajmy: dlaczego miłość zmysłowa jest mniej wartościowa od miłości czysto duchowej, skoro człowiek jest psychofizyczną jednością – po co zatem nam ciała? Jeżeli słyszymy, że w niebie “nie będą się żenić ani za mąż wychodzić” (Mt 22,30), pytajmy teologów: co wobec tego stanie się z naszą małżeńską miłością – czy ona jest jedynie doczesnym, przemijającym “pozorem”?

Książka Nosowskiego mimo swojego programowego minimalizmu może pomóc pogłębić religijną samoświadomość małżonków. Zapewne ośmieli wielu wierzących do odważnej refleksji nad rzeczywistością małżeństwa i obrony jego wartości. Jest zatem w Kościele ważnym wydarzeniem. Jej główny sens wyrazić można trawestując słynne wezwanie Leona Wielkiego: “Poznaj swoją godność, małżonku!”.

Artur Sporniak       

ZBIGNIEW NOSOWSKI, “Parami do nieba. Małżeńska droga świętości”, Biblioteka “Więzi”, Warszawa 2004. Książka ilustrowana jest malarstwem Ventzislava Piriankova.

Źródło tekstu: http://tygodnik.onet.pl/