Nietypowe inspiracje, cz.1

Grupa docelowa: Katecheci Rodzaj nauki: Lektura Tagi: Inspiracje

DZIECKO

Dziś jest 1 czerwca. Wstałem wcześnie rano, pomodliłem się i zjadłem śniadanie. Włączyłem komórkę. Po chwili usłyszałem sygnał informujący mnie o tym, że dostałem sms-a. Przeczytałem go i uśmiechnąłem się. „Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka”. Nawet nie wiem, odkogo były te życzenia. Ważne, że ktoś pamietał. I że nadal myślę i czuję się czasami jak małe dziecko i wykorzystuję tę umiejętność w pracy katechetycznej. Zarówno w przedszkolu, jak i w liceum.

Myśl jak dziecko. To pomaga wpaść na pomysł. Dzieci mają dar łączenia rzeczywistości z absurdem. Warto obserwować je i uczyć się, jak kojarzą przedmioty, pojęcia i emocje. One są ekspertami od swobodnego myślenia (Jacek Szulecki, Bądź jak gąbka, PRESS/luty 2004, s.73).

Tak radzi spec od reklamy. Myślę, że to swobodne myślenie przydaje się także przy tworzeniu scenariusza katechezy, doborze treści i metod. Kreatywność to słodka otoczka wokół twardych danych, która sprawia, że łatwiej je przełknąć (Jacek Szulecki, dz.cyt.). Każdy, kto musiał znudzonym i rozbrykanym gimnazjalistom tłumaczyć to, że „Jezus objawia nam Ojca” czy po raz kolejny przypominać, że ważne jest uczestnictwo w sakramentach świętych, doceni błysk czy intuicję, która przychodzi do głowy i ożywia rozmowę w czasie zajęć lub sprawia, że młodzi ludzie dają się wciagnąć do akcji.

Skoro godzinami oglądają TV, skoro nafaszerowani są wszechobecną reklamą, to dlaczego nie skorzystać z narzędzi do jej tworzenia, aby w ten sposób znaleźć drogę do umysłów młodzieży?

Uświadom sobie, co wywołuje twój śmiech, a co płacz, czego się boisz, co lubisz i co budzi twoje pożądanie. Często powiedzenie prawdy o produkcie to naprawdę dobry sposób na sprzedanie go. Zwłaszcza gdy inni tworzą niecodzienną opowieść o jego smaku i wyglądzie (Jacek Szulecki, dz.cyt.)

„Produktem” na katechezie jest jej treść. Jeśli podasz ją w sposób nudny i banalny, to niewiele osób będzie chciało go obejrzeć, a już na pewno posmakować. Podziel się swoją pasją na dany temat, pokaż, że cię interesuje. Baw się tym tematem. Oczywiście udawanie entuzjazmu nie ma sensu. To chyba jasne dla każdego. Ale czy nie ceni się matematyka zachwyconego liczbami, albo fizyka badającego prawa przyrody w sposób, który budzi zachwyt? Takich ludzi się wspomina i idzie się w ich ślady. Oni tak naprawdę wraz z wiedzą sprzedają swoją pasję. Dlaczego nie robić tego na katechezie?

W pracy w reklamie pomaga bycie otwartym na wszystko, co nowe. Trzeba ciągle poszukiwać inspiracji. Czytać, oglądać, podróżować, poznawać ludzi należących do innych kultur itp. Obserwować pasażerów w tramwaju czy w autobusie. Zostaw czasem samochód w garażu i pospaceruj po mieście w godzinie szczytu, obserwując przechodniów (Jacek Szulecki, dz.cyt.).

Nie masz samochodu? Już czasami ledwo chodzisz? Ja też. Ale olśniło mnie, gdy wszedłem do sklepu z ciuchami dla „skejtów” i wziąłm kilka zwykłych ulotek. Formularze do wypełniania przez uczniów zaczęły być naprawdę interesujące. Dla nich. A o to właśnie chodzi.

LICZ NA SIEBIE

Uczniowie myślą, że wiesz wszystko. Skoro jesteś katechetą, to jasne, że wiesz wszystko o Bogu, wierze, Kościele. Na dodatek w szczegółach o życiu pozagrobowym, elementach ubioru księdza biskupa oraz różnych metodach naturalnego planowania rodziny. Gdy jesteś początkującym katechetą, to przygotuj sobie wcześniej kilka „ściągawek” na różne tematy. Może się zdarzyć, że będą potrzebne, gdy dyrekcja poprosi cię o zastepstwo w innej klasie lub lekcja będzie skrócona albo coś się stanie i uczniowie będą chcielio tym porozmawiać. Noś je zawsze w teczce. Nawet jeśli uważasz, że dzisiaj nic się nie może zdarzyć. Że po co masz to wszystko dźwigać ze sobą…

Pewnego dnia przyszedłem do szkoły na lekcje z maturzystami. Lekcji nie było, uczniowie pojechali na zawody pływackie. W zamian dostałem zastępstwo w 4 klasie szkoły podstawowej. Otwierając drzwi do klasy myślałem intensywnie, co z nimi zrobić. Miałem wolną rękę. Przypomniała mi się w pewnym momencie bajka o człowieku uwięzionym przez złego króla w wieży. Żona szukała sposobu, jak go stamtąd wyciągnąć. O różne pomysły zapytałem uczniów. Długo szukali sposobu, bardzo rozemocjonowani podawali różne pomysły. Zbijałem je natychmiast w różny sposób. Więźnia udało się uwolnić. Na koniec podałem bajkową wersję uwolnienia. Dodałem religijną puentę i odniosłem się do różnych wypowiedzi uczniów. Byli z tego dumni. Lekcja się udała. Był porządek i aktywność. Po dzwonku usmiechnięci uczniowie z hałasem wybiegli z klasy. Ja powoli usiadłem na krześle. Błogosławiłem ciszę, która zapadła w sali. Byłem po prostu skonany…

TVN NA KATECHEZIE

Jeśli drwal ścina drzewo, musi być słychać i piłę, i dźwięk walącego się drzewa. Jeśli Kwaśniewski wychodzi z samochodu, musi być słychać trzaśniecie drzwiami albo BOR-owca mówiącego do ludzi: „Przepraszamy, prezydent, proszę się odsunąć”. Jeśli mówimy o kłopotach oddziału pediatrycznego, musi być słychać płaczące dziecko. Jeśli umieścimy w materiale te dźwięki, ludzie być może tego nie zauważą, ale stwierdzą, że się go oglądało. Widz nie musi wiedzieć, dlaczego się oglądało. To musimy wiedzieć my (Tomasz Lis, Instrukcja dla reporterów TVN, PRESS/wrzesień 1999, s.40).

Wiem, dlaczego udała się pewna katecheza znajomej z sąsiedniej parafii. Przyszła na zajęcia z dziećmi z lekarskim fartuchu i ze stetoskopem oraz stosem recept. Wykorzystała nie tylko treść, ale umiejętnie „ubrała” je w interesujący przekaz. To banał wszystkim znany, że w przekazie informacji słowa nie są najważniejsze. Więc dlaczego tyle ich używamy? Ile katechez zmarnowałem gadaniem… Tymczasem wystarczyło przygotować coś dla innych zmysłów – wzroku, powonienia, dotyku, smaku… To czasami bardziej przemawia…

Trzeba pamiętać, że telewizja to forma i treść. I choć treść jest najważniejsza, może stracić znaczenie, jeśli forma jest niedoskonała. Telewizja to percepcja, dlatego tak istotne są szczegóły. Zawartość jest ważna dopiero wtedy, gdy klient, zachęcony opakowaniem, zechce ją zbadać. Opakowanie w dużym stopniu stanowimy my sami. To my swoim wyglądem i sposobem mówienia nadajemy naszym słowom wiarygodność albo je jej pozbawiamy. Wchodzimy do mieszkań setek tysięcy, miejmy nadzieję, że jak najszybciej – milionów ludzi. Jesteśmy gośćmi i chcemy okazać gospodarzom szacunek. Nasz dobry wygląd to potwierdzenie, że dobrze zrobili, zapraszając nas do mieszkania. Niechlujność może sprawić, że zatrzasną nam drzwi przed nosem (Tomasz Lis, Instrukcja dla reporterów TVN, PRESS/wrzesień 1999, s.40).

Udział w katechezie jest dobrowolny. Życie pokazuje jednak, że z tą dobrowolnością różnie bywa. Miałem uczniów, którzy chodzili na religię dla świętego spokoju, zmuszeni przez rodziców, żeby babcia nie dostała zawału, albo żeby nie być wydziedziczonym z powodu niewiary. Taki przypadek też się zdarzył. Czasami jedynym kontaktem z Kościołem będzie właśnie udział w katechezie.

Skoro tak, to katecheta jest ZNAKIEM. Czasami ważniejszym niż ksiądz proboszcz. Przychodząc na zajęcia uczeń oczekuje szacunku, opanowania, kultury, przygotowania. Bez tego nie wyobrażam sobie prowadzenia katechezy. Myślę, że da się to wypracować w ciagu kilku lat uczeniaw szkole.

Z maturzystami chciałem pewnego dnia rozprawić się z problemem traktowania Kościoła tylko jak instytucji. Spodziewałem się interesującej i burzliwej dyskusji. Po moim wstępie zapadła cisza. W końcu Mateusz zabrał głos: „Proszę księdza, my do kościoła nic nie mamy. Jesteśmy wierzący, ale nie bierzemy udziału wżyciu religijnym. Więc nie będziemy się wypowiadać na temat Kościoła. Przychodzimy na religię, bo jest fajnie i można porozmawiać o różnych ważnych rzeczach. Może o czymś innym dzisiaj pogadamy?…”

PROFESJONALISTA

Wstrętny jesienny wieczór. Idę ze znajomymi do pubu. Przy trzecim piwie – telefon. Ktoś pyta, czy wiem coś o wariacie na wieży kościoła. Nie! Kilka telefonów, kilkaset metrów forsownego marszu. Rzeczywiście, na wieży kościoła siedzi jakiś facet i krzyczy, że świat zginie. Szybka, ale barwna wieczorna relacja. Wniosek – dobry reporter nawet, gdy pije, jest profesjonalistą (Maciej Bogdanowicz, Radioreporter, PRESS/grudzień 2003, s.66).

Pogodny letni wieczór. Ze znajomym idę do kina. Jest specem od filmów Woody Allena. Po filmie idziemy na piwo, aby podzielić się wrażeniami z filmu i pogadać o życiu. W pewnym momencie zaczynam bawić się podstawką pod kufel. Widzę, że zadrukowana jest tylko z jednej strony. Myślę – może da się coś takiego wykorzystać na katechezie? Wychodząc z pubu uśmiecham się do pani barmanki. Pozwala mi zabrać kilka sztuk podstawek. Wracam szczęśliwy do domu. Mam już pomysł. Wieczorne spotkania ze studentami w formie katechez nazwę BROWARY WIARY. Dlaczego? Ponieważ dobra katecheza smakuje tak, jak dobre zimne piwo. Wniosek – dobry katecheta nawet, gdy pije, jest profesjonalistą.

TEMATY LEŻĄ NA ULICACH

Gazeta powinna swojemu czytelnikowi ułatwiać życie. Dlatego tyle miejsca na miejskich kolumnach zajmują użyteczne informacje – repertuary, zmiany w ruchu i komunikacji, informacje o dyżurach, programie telewizyjnym, imprezach masowych itp.

Do tego zestawu ostatnio większość redakcji dorzuca informacje o nowo narodzonych dzieciach, ślubach i zgonach, listy maturzystów. Te wszystkie informacje, w przekonaniu wydawców, podwyższają nakład. Wszystko to kręci się wokół zasady, że nic tak nie przyciąga do gazety, jak możliwość znalezienia w niej swojego nazwiska (Piotr Wysocki, Ucieczka w miasto, PRESS/kwiecień 1998, s.38).

Myślę, że podobnie jest z katechezą. Jeśli znajdę w niech siebie, część swojego życia, choćby w postaci pytania czy odpowiedzi, to wtedy chętnie będę ją prowadził czy na nią przyjdę. Nie musi to być w czołówce, nie musi odpowiadać każdemu z osobna. Nie ma jednak nic gorszego niż tematy „z księżyca” lub prowadzone tak, jakby dotyczyły tylko aniołów,a nie ludzi zyjących tu i teraz. Nawet jeśli będzie mowa o hipostazie lub transsubstancjacji.

Pewnego dnia podeszła do mnie dziewczyna, która chciała się zwolnić z lekcji. Mówiła, że ma coś bardzo ważnego do załatwienia i koniecznie musi gdzieś iść. Zwolniłem ją, nie ma co trzymać na siłę, bo jeszcze wkurzona gotowa przeszkadzać, aby się odegrać. Zakładając kurtkę zapytała mimochodem, o czym będziemy rozmawiali. Powiedziałem, że chciałbym dzisiaj rzucić temat „chodzenia ze sobą” i poprosiłem chłopaków o pomoć w rozstawianiu krzeseł w salce. Spostrzegłem, że dziewczyna się zawahała. Potem zdjęła kurtkę, usiadła, została do końca zajęć i jak zawsze brała w nich czynny udział. Ta lekcja dotyczyła części jej życia. Dlatego właśnie została.

MUSI NIE PASOWAĆ

Tak znalazłam się w dokumencie radiowym. Skąd bierze się temat na taką rzecz? Znajomy ci o czymś wspomina albo słyszysz jakąś informację w telewizji, strzęp jakiejś sprawy powtórzony bezmyślnie jak echo przez media codzienne i myślisz sobie: czy wszystko się zgadza w tej historii? Jeśli tak, to znaczy, że jest zmyślona lub banalna. Bo w prawdziwych historiach coś musi nie pasować. Coś dziwnego, tajemniczego, co prosi się o wyjaśnienie. To pierwszy sygnał, że jest temat (Jolanta Krysowata, Musi nie pasować, PRESS/ marzec 2004, s.57).

W zupełnie podobny sposób szukam tematów na katechezę. Właściwie szukam „dziury w całym”. I jestem szczęśliwy, gdy udaje się znaleźć. Sporo czytam, aby znaleźć jakiś „haczyk”, podpytuje ludzi, szperam w internecie, przeglądam stare notatki z wykładów, gazety.

Mam szczęście i czasami przy obiedzie dowiem się czegoś, na co nigdy bym nie wpadł, albo o czym już dawno zapomniałem. Na przykład to, że dzieciątko w łonie Elżbiety nie „poruszyło się” (jak mówi polskie tłumaczenie Biblii), ale „zatańczyło” (tłumaczenie dosłowne). A dzisiaj przy obiedzie rozmawialiśmy o Ziemi Świętej. Jeden z braci opowiadał, że wystarczy tylko trochę wody, aby ta spalona słońcem ziemia rzeczywiście przemieniła się w krainę „mlekiem i miodem” płynącą. I uśmialismy się nad pytaniem, dlaczego Mojżesz właśnie tam przyprowadził Izraelitów, a nie trochę dalej, gdzie są bogate złoża ropy naftowej… Dlaczego nie zadać go na katechezie? A potem poszukać analogii do życia duchowego czy religijnego?

W samej Ewangelii moc jest takich prawdziwych historii, w których „coś nie pasuje”. Dlaczego Jezus pochwalił nieuczciwego zarządcę (Łk 16,8)? Dlaczego Samarytanka przyszła po wodę w samo południe, gdy był największy skwar (J 4,7)? Dlaczego Kościół naucza, aby nie przywiązywać wagi do snów, a św. Józef najważniejsze polecenia dostaje właśnie we śnie (Mt 1,24)? Życie przynosi ich jeszcze więcej. Myślę, że katechezę popychają do przodu takie właśnie sytuacje. Ubieram je w pytania, wątpliwości, niedopowiedzenia. Coś musi się dziać. Nuda zabija zajęcia. Coś musi nie pasować. Zmuszać do poszukiwania, do myślenia.

RYNNA

Na środku pracowni stoi długa, drewniana rynna. Można ją obejść. Z rynny wystają teczki – każda ma swój tytuł. W teczkach pełno wycinków, notatek i odbitek. Autor sam pracowicie gromadzi wszystko, co może mu się przydać do przyszłych książek i co uznaje za ważne (Mariusz Szczygieł, Fragment, PRESS/grudzień 1999, s.30).

W mieszkaniu mojej Mistrzyni katechezy dziecięcej materiały znajdują się w różnych, czasami nietypowych, miejscach. Jedne grzecznie poukładane w segregatorach stoją na półce. Inne znaleźć można w tapczanie lub innych zakamarkach. Zawsze jednak w doskonałym porządku i starannie przygotowanie do skorzystania. Bardzo mi to zaimponowało. Zmobilizowało także do zbierania różnych materiałów, które mogą przydać się na katechezie. Gromadzę je w kartonowych segregatorach. Nie pamiętam już czasami, gdzie co jest umieszczone, więc co jakis czas w poszukiwaniu jednej potrzebnej kartki przeglądam prawie wszystkie. Ale wiem, że w końcu na nią trafię. Lubię zbierać różne materiały także dlatego, że pobudzam dopracy wyobraźnię. Szukam motywu, dla którego możnaby użyć na katechezie zdjęcie z reklamy w prasie, ulotkę reklamową podniesioną z posadzki na klatce schodowej, balon, czy napis nabazgrany sprayem na ścianie. Wszystko da się wykorzystać. Jak? To kwestia wyobraźni.

CZELADNIK – MISTRZ

– Panie Jasiu, skocz pan na bazarek i przynieś mi wiadomość, ile dziś kosztuje rzodkiewka – tak wchodziło się do zawodu dziennikarza przed wojną. Bohdan Tomaszewski, nestor polskiego dziennikarstwa sportowego: – Obowiązywała odwieczna zależość: czeladnik – mistrz. I chyba nie ma innej drogi (Monika Kazimierczak, Mistrz i czeladnik, PRESS/kwiecień 200, s.44).

Mam nadzieję, że nie ma innej drogi. Do końca życia będę wdzięczny moim Mistrzom za to, że mogłem przez kilka lat bezwstydnie zrzynać z ich książek pomysły na homilie, katechezy, spotkania. Uczyłem się dzięki temu patrzenia na świat ich oczami, podążania ich tropem, stawiania pytań i poszukiwania tego, co ukryte.

Stało się coś jeszcze. Uwierzyłem w swoje umiejętności. Trudno mi to przyszło. Wolę raczej wypierać się talentów i pomysłów. Wiem, że wiele z nich jest wtórnych i opiera się na czyjejś ciężkiej pracy. Podobie jak ten tekst. Dlatego w pewnym momencie postanowiłem podzielić się tym, co mam. Aby spłacić dług wobec Mistrzów. Aby następcomw katechetycznym powołaniu było chociaż wystartować łatwiej. Aby przynajmniej spali w nocy, a nie dręczyły ich sny o tym, że na jutro nie mają nic ciekawego i nawet nie mają skąd zaczerpnąć pomysłu.

Potem już jest trochę łatwiej. Zupełnie podobnie jak to się dzieje w radiowych fachu…

– Oczywiście Andrzej Woyciechowski – wymienia bez wahania swojego mistrza Andrzej Morozowski. – Gdy dukałem na żywo relacje sejmowe, Woyciechowski zawsze mnie pocieszał: „Pięć lat będziesz srał ze strachu, a potem to już rutyna”. Miał rację (Monika Kazimierczak, dz. cyt.).

DAR

Kiedy rozpoczynałam pracę w radiu, usłyszałam od pierwszej szefowej: pamiętaj, z kilkudziesięciu milionów Polaków tylko niewielu nadaje się do radia. Nie do końca rozumiałam, o co jej chodzi. Dziś wiem, że to prawda. Dar mówienia, a zwłaszcza dar mówienia do mikrofonu jest czymś wyjątkowym. To nie tylko posługiwanie się poprawną polszczyzną (coraz mniej osób posiada tę umiejętność). Nie tylko wiedza, którą można mieć ogromną i nie umieć jej sprzedać. Nie tylko głos, który na pewno decyduje, czy ma się ochotę kogoś słuchać, czy nie. Trzeba jeszcze mieć w sobie coś, co przyciąga, budzi zaufanie, z czym można się nie zgadzać, ale jest własne, indywidualne, l dlatego czasem lepiej wypadają na antenie nikomu nieznane nauczycielki niż profesorowie czy znani politycy. Coś, co jest gładkie i sprawne, wcale nie musi być fascynujące dla słuchacza (Anna Semkowicz, Nadaje się niewielu, PRESS/czerwiec 2001, s.54).

Do szkoły przyszedłem uczyć po jednym z moich braci, który miał i wykształcenie, i doświadczenie, i styl. Ja miałem tylko wykształcenie. Zdobycie dwóch pozostałych cech zostało okupione wielką ceną. Czasami nawet zastanawiam się, czy nie zbyt wielką…

Nie umiałem uczyćw szkole, nie wiedziałem, jak poradzić sobie z uczniami. Wiele razy przychodziłem do domu obiecując sobie, że już nigdy tam nie wrócę, że to nie ma najmniejszego sensu. Wracałem. I uczyłem się sztuki katechezy.

Nie wiem, ilu katechetów tak naprawdę nadaje się do uczenia w szkole. Nie zajmuję się tym. Słyszę o ludziach fantastycznych, słyszę historie o katechetach nadających się tylko do odstrzału. Ale wiem, że wielu katechetów ma w sobie to COŚ, co sprawia, że największe łobuzy przychodzą na religię. Mikrofon radiowy bardziej niż kamera telewizyjna pokazuje wnętrze człowieka i zawsze zwycięża ten, kto ma to wnętrze ciekawe (Anna Semkowicz, dz.cyt.). Katecheza posiada te same właściwości.

INTELIGENCJA

Pierwszy napisany do „Polityki” tekst Jerzy Urban, wówczas kierownik działu krajowego, wziął za róg, upuścił na biurko i powiedział: – A mówiono mi, że pani jest inteligentna. I wyszedł. Skamieniałam. Uciekłam. To jest tak straszna redakcja – pomyślałam – że ja muszę tu pisać (Barbara Pietkiewicz, Dusza na papierze, PRESS/marzec 2001, s.38.).

Pamiętam pierwsze dwa konspekty lekcji. Napisałem je długopisem, treść skompilowałem z notatek z wykładów, dodałem trochę swoich spostrzeżeń, pewnie coś przepisałem z jakiejś książki. Po wielu latach znalazłem je wśród papierów. Zgroza! A myślałem, że jestem inteligentny…

Następne konspekty wklepywałem do komputera i drukowałem na straszliwie jazgoczącej „igłówce”. I nawet, gdy „konspekt lekcji” zamienił się w „scenariusz zajęć” treści nadal przepisywałem z różnych książek. I tak mi już chyba pozostanie… Lubię się posługiwać tekstami róznych autorów, bajkami, rozważaniami, wynikami badań czy analizami. To niesłychanie ubogaca spotkanie z młodzieżą. Mówienie tylko od siebie kończy się szybko. Nawet gdy człowiek myśli, że jest inteligentny.

Teraz zaczynam pisanie od dwóch rzeczy. Po pierwsze zastanawiam się, co chcę ludziom powiedzieć i w jakim celu? Po zamykam oczy i wyobrażam sobie te zajęcia w konkretnej klasie lub grupie studentów, zadaję sobie pytanie – czy będę zrozumiały? Czy temat „chwyci”? Czy metody są adekwatne do osób i zamierzonych celów? Wiele razy się udaje. Czasami coś jednak nie wychodzi. I to w sytuacji, gdy jestem przekonany, że wyjść musi. I że jestem inteligentny.

Chciałabym, żeby przetrwał reportaż literacki, w którym jednak przemyciło się coś z tekstów PRL-u – klimat, niedomówienie, niepewność, czy pisze się na pewno o tym, co trzeba, doza bezwzględności, lecz i wdzięczność dla tego, kto poddał się opisowi. Myślę, że pisanie o ciąży jednej aktorki, o paznokciach drugiej i absztyfikancie trzeciej, a także o tym, że ktoś kogoś zatłukł i trzeba go koniecznie skazać na śmierć, zacznie się zużywać. Chciałabym, aby w pismach kolorowych, do czytania jednym okiem w tramwaju, przebiły się teksty, które powstać mogą tylko z długiej, trudnej rozmowy z ludźmi, o których się pisze. Bo to się czuje – czy są z takiej rozmowy, czy z piętnastu minut z gumą w zębach (Barbara Pietkiewicz, dz. cyt.).

Chciałbym, żeby na katechezie przetrwało głoszenie przede wszystkim prawd wiary. Moi uczniowie dość już mieli dyskusji o dylematach moralności, obrony życia nienarodzonych, skutków rozwodów, aborcji czy uzywania narkotyków. To już się raczej zużyło. Gdzieś po drodze zagubił się Bóg. A rozmowa o Nim może być równie fascynująca, jak o tym, czy wolno kraść, czy nie, skoro i tak „wszyscy kradną”. Pod jednym warunkiem. Że będzie to długa i trudna rozmowa.

POMYSŁ

„Nie ma złych tematów, są tylko źli reporterzy” – to chyba ulubione zdanie szefów wszystkich redakcji. Szczególnie lubią je powtarzać, gdy po raz ósmy z rzędu trzeba pokazać nadejście wiosny, rozpoczęcie matur czy udowodnić, że padający w maju deszcz to nadzwyczajne zjawisko meteorologiczne. Trzeba się więc wziąć do pracy, a czasu jest mało. Od zebrania do wydania. Z grubsza biorąc, na wymyślanie, umawianie, przebijanie się przez uliczne korki, robienie zdjęć, nagrywanie „setek”, oglądanie, kodowanie, pisanie tekstu, montowanie – mamy dziewięć godzin. Efektem ma być dwuminutowe dziełko (Tomasz Sianecki, Pokazać grypę, PRESS/lipiec 2001, s.45).

Są takie tematy, o których wiadomo, że trzeba je co roku zrealizować. Związane z liturgią, świętami, wydarzeniami. Uczniowie rosną z roku na rok. Treści mogą zapomnieć, ale i tak corazwięcej zostanie im w głowie. Więc samo hasło „Adwent”, „Wieki Post”, czy inne, wywołuje skojarzenia i zapamietane informacje.

Któregoś roku nadszedł początek grudnia, czas więc na katechezę o Adwencie. Przychodzę do szkoły podstawowej. Ledwo padło słowo „Adwent”, a zaraz ktoś mi przerwał: „Wiemy, wiemy, proszę księdza, będzie dzisiaj mowa o Roratach, oczekiwaniu na Boże Narodzenie, zajrzymy do Biblii i jeszcze o adwentowych postanowieniach…” Gdybym miał katechezę przygotowaną właśnie w ten sposób – zaliczyłbym porażkę. Ale na szczęście miałem coś jeszcze, czego uczniowie się nie spodziewali i spotkanie się udało.

Czy za każdym razem musi być coś nowego? Mój sposób na to jest nastepujący: w ciągu roku gromadzę różne materiały na „żelazne” tematy. Wkładam je dojednej kieszonki, a gdy przyjdzie chwila przygotowania, to okazuje się, że mam do wyboru trochę różnych propozycji.

Ważniejsze jest jednak dla mnie takie przygotowanie spotkania, abym to ja za każdym razem zrozumiał coś więcej z danego święta, okresu liturgicznego czy wydarzenia.

STAWIANIE PYTAŃ

Reportaż daje prawo wielokrotnego zadawania tych samych pytań, dostaję wtedy kilka odpowiedzi. Niby takie same, a jednak różne. Zwykle właśnie ta ostatnia jest najlepsza (Marcin Kubat, Dźwiękowe domino, PRESS/marzec 2002, s.54).

Lubię stawiać pytania. Przygotowując katechezę lub rekolekcje spostrzegam, że pytania w czasie zajęć „grają pierwsze skrzypce”. Podobnie jak orkiestra stroi się od dźwięku podanego przez instrument w dłoniach Pierwszego Skrzypka, tak i katecheza nabiera kształtu za pomocą pytań.

Mniej więcej wiem, jakie będą odpowiedzi. Ale może zdarzyć się coś, co przekroczy oczekiwania. Wtedy może stać się wszystko. Katecheza zostaje niesłychanie ubogacona lub skręca niespodziewanie w niezamierzoną stronę. Moi uczniowie przestrzegają zasady nie oceniania wypowiedzi, nie przerywają już sobie, tylko sygnalizują mi chęć zabrania głosu. Czekam z niecierpliwością na ostatnie wypowiedzi. Ile razy okazało się, że ktoś najważniejsze słowa wypowiedział zmagając się z hałasem dzwonka na przerwę i pakowania teczek…

Poza tym często zbieram to, co uczniowie napiszą na kartkach pracując w grupach. Mówię z usmiechem: „Dajcie mi te kartki, wkleję je sobie do pamietnika”. A tak naprawdę czasem je przeglądam przygotowując podobną katechezę. Jest tam punkt widzenia mlodego człowieka, z którym liczę się i który szanuję.

Czasami zapamietuję niektóre wypowiedzi lub sceny z zajęć. Dokońca życia będę wdzięczny uczennicy z maturalnej klasy, która wobec całej grupy jako jedyna broniła swojego zdania, cała przejęta i zawstydzona, ale bardzo dzielna. Zapamiętam także moment, kiedy chciałem z dziećmi wprzedszkolu porozmawiać o niebie i zanim zacząłem dziewczynka w kolorowej sukieneczce powiedziała słodkim głosem zupełnie poważnie: „W niebie jest cicho i ciepło…”

JĘZYK

Prawie każdy dziennikarz, który po raz pierwszy przyjeżdża do Brukseli, na początku nic nie rozumie, nawet jeśli świetnie zna kilka języków. Prawdziwe załamanie przeżyłam jednak, gdy się okazało, że mam kłopoty ze zrozumieniem nawet polskiego negocjatora. Gdy oznajmił mi do mikrofonu, że „w implementacji i transpozycji >acąuis communotaires< Polska odnotowała >mixed-record<” – nie wytrzymałam i prosiłam o wypowiedź po polsku (Katarzyna Szymańska-Borginon, Korespondent pokojowy, PRESS/kwiecień 2002, s.46).

O języku na katechezie dyskutowano już wiele razy. Prezentowano różne stanowiska. Widziałem w nich nieraz troskę o piekno języka, kulturę, nie sprowadzanie słów do poziomu rynsztoka. Myślę, że język do końca świata pozostanie wyzwaniem dla katechety. Uczeń musi go rozumieć. Czy dziś znaczy to na przykład nabycie umiejętności rapowania? Czy w teczce trzeba będzie nosić słownik języka współczesnej młodzieży? Myślę, że tak!

Kiedyś w księgarni zobaczyłem taki na półce, przejrzałem kilka haseł i po chwili pekałem ze śmiechu. I zazdrościłem tym, którzy posiadają tam niesłychaną wyobraźnię, aby nadawać słowom nowe znaczenia. A rapować nauczyłem się, gdy razem z uczniami postanowiliśmy nagrać wspólnie pierwszą piosenkę hip-hopową. Udała się doskonale. W planach jest już następna…

SZTUKA ROZMOWY

Koledzy dziennikarze często pytają nas o tajniki warsztatu. Zazwyczaj zgodnie odpowiadaliśmy, że czegoś takiego nie posiadamy, że działamy intuicyjnie. Trudno mówić o warsztacie, skoro wszelkie zasady, jakie ustalamy między sobą przed programem, łamiemy, z chwilą, gdy zaczynamy rozmowę. Na dodatek każde z nas jest przekonane, że to partner nie trzyma się ustaleń (Katarzyna Janowska i Piotr Mucharski, Twarzą w twarz, PRESS/paździrnik 2001, s.24).

Nie kryję, że uczyć w gimnazjum poszedłem ze sporym niepokojem. Otrzymałem trzecie klasy. Na rozpoczęciu roku przyglądałem się tym buziom, aby wyobrazić sobie, co mnie może wśród nich czekać. Docieranie się trwało może dwa – trzy miesiące. Kiedy już spacyfikowałem najtrudniejsze „egzemplarze”, można było spokojnie i bez problemów dyskutować w czasie zajęć.

Uwielbiałem te chwile, gdy ledwo sprawdziłem obecność, a już padało głośno pytanie: „To oczym będziemy dzisiaj rozmawiać?” Zawsze byłem przygotowany do dyskusji. Czytam, szperam w internecie, prasie. Wyciagałem życiowe historie, listy czytelników do gazety. W oparciu o nie budowałem katechezę i rozważam problem teologiczny.

Jest jednak jeden problem – jestem gadułą. I to czasami bardzo zapatrzonym w swoje słowa. Więc mozolnie uczyłem się słuchania. Uczyłem się słuchania poglądów, rozumienia motywów, którymi się kierują. Wiadomo, że wynoszą je z własnych domów, środowisk, podwórek.

Zawsze wiedziałem, do czego chcę dojść. Zawsze miałem jakąś puentę. Pamietam ostrą dyskusję z maturalnej klasie na jakiś temat związany z życiem moralnym. Ogromne emocje, aż gorąco się zrobiło. Ale panowała kultura, ludzie sobie nie przerywali. Natomiast walczyli o swoje racje jak drapiezniki walczą ze sobą o łup. Słuchałem uważnie, nie zabierając głosu. Gdy przebrzmiał dzwonek, ktoś ochłonał i zapytał: „A jak ksiądz to wszystko widzi?” Odpowiedziałem zgodnie z prawdą: „Skarby drogie. To była katecheza religii katolickiej. Ja jestem księdzem katolickim, wy jesteście katolikami. Natomiast prawie nic z tego, co tu powiedzieliście, nie miało wspólnego z zasadami katolickimi. Dziękuję za ciekawą dyskusję. Idziemy na przerwę”. Dyskusja ze zdwojoną mocą wybuchła na następnych zajęciach… Możecie sobie wyobrazić, na jaki temat?…

SMAK ODBIORCY

Myśl globalnie. Najpierw odpowiedz sobie na pytanie: czego szukać? Przede wszystkim takich informacji, które choć wydarzyły się lokalnie, mogą zainteresować mieszkańca zarówno Limanowej, jak i Szczecina. Czy pożar w Łodzi zainteresuje poznaniaka? Raczej nie. Ale jeśli zginął w nim człowiek, któremu nie można było pomóc, bo w oknie były kraty, to masz informację, która zainteresuje każdego – kraty są w oknach domów w każdym mieście. O kradzieży koron ze świętego obrazu w Domaniewicach pod Łowiczem napisała tylko jedna lokalna gazeta. Jednak gdy biskup łowicki rzucił na złodziei klątwę – najwyższą karę w Kościele katolickim – kradzież stała się tematem interesującym całą Polskę (Marzanna Zielińska, Wczoraj to historia, PRESS/październik 2001, s.44).

Dawno, dawno temu z powodu konfliktu z klasą zostałem kiedyś zaproszony na wywiadówkę. Wyjasniłem sprawę, rodzice – o dziwo! – zrozumieli i podzielili mój punkt widzenia. Szukaliśmy pomysłów, jak uczynić katechezę ciekawszą i wtedy jakaś pani zaproponowała: „Może poruszać tematy, które ich interesują? Albo tylko zaproponowane przez nich?” Oczywiście taka sytuacja nie wchodziła w grę, a pani chciała rzeczywiście dobrze.

Po raz kolejny zrozumiałem wtedy, że temat musi być interesujący nie tylko dla prowadzącego, ale przede wszystkim dla uczniów. To kwestia sposobu podania, czasami wyboru właściwego tematu. To rezygnacja z własnej ambicji lub propozycji realizowanego programu szkolnego.

Poza tym trudno wszystkich uczniów zadowolić tematem, czy pomysłami metodycznymi. Zawsze będzie ktoś znudzony, zdenerwowany albo śpiący. Moim celem nie będzie nigdy zainteresowanie 100% uczniów, ani nadskakiwanie im z ciekawymi pomysłami, aby tylko zechcieli się łaskawie zainteresować. Dlatego właśnie bardzo dbam o dyscyplinę i porządek na zajęciach, aby nie tracićsiły i czasu na uciszanie uczniów i przywracanie porządku. Na szczęście od dwóch lat nie mam większych problemów z uczniami.

TEMAT

Trafny wybór tematu rozmowy jest jednym z podstawowych warunków jej powodzenia. Kiedy usiłowaliśmy zawrzeć w wywiadzie zbyt wiele wątków, nie trzymaliśmy się jednej linii tematycznej, rozpadał się on na kilka epizodów, z których żadnego nie udawało się pogłębić. Na szczęście, bardzo szybko się przekonaliśmy, że rozmowa powinna mieć jeden, wyraźny temat i na ogół udaje nam się unikać powierzchowności.

Przygotowanie pierwszej edycji rozmów rozpoczęliśmy od opracowania listy zagadnień, o których, naszym zdaniem, warto było rozmawiać na przełomie epok. Do tematów dopasowywaliśmy bohaterów. Najciekawiej było wówczas, gdy bohater nie kojarzył się widzom z tematem rozmowy, kiedy udawało się nam odkryć najbardziej prywatne pasje i zainteresowania naszych rozmówców (Katarzyna Janowska i Piotr Mucharski, Twarzą w twarz, PRESS/paździrnik 2001, s.24)

Na tematy często nie ma rady. Mamy już piękne programy, programy mają swoje numery, treści, cele… Obowiązkiem katechety jest je realizować. Na szczęście można to robić nawiele różnych sposobów. Na szczęście można wplataćw katechezę różne intuicje i pomysły, które przychodzą człowiekowi do głowy.

Lubię rozpoczynać katechezę od sprawy zupełnie nie związanej z jej tematyką. Szczęki opadają moim uczniom ze zdumienia, gdy po emocjonującym wstępie i dyskusji na temat choroby, klopotów i dość niefortunnego opalania się na plaży dowiadują się, że katecheza właściwie będzie na temat wywoływania duchów (scenariusz katechezy znajduje się w internecie pod adresem: http://www.lutownica.dominikanie.pl/matu/wywo.htm ). Lubię korzystać także z listów pisanych do gazet, rysunków Mleczki, sytuacji wziętych z życia. Im bardziej zaskakująca intuicja, tym większa szansa na ciekawą dyskusję, otwarcie się uczniów.

Jednak niekonieczne w zaskoczeniu czy skomplikowanej konstrukcji katechezy jest jej siła. Gdy ludzie są zmęczeni po 6-7 lekcjach, to nie ma szansy, aby wykrzesali z siebie jakiś entuzjazm. Moi przychodzą czasami i mówią po prostu: „Porozmawiajmy dzisiaj tak na spokojnie…”

Dopiero wtedy dowiesz się, że ktoś gra na trąbce, a ktoś inny tańczy w zespole tańca nowoczesnego. Jeden z moich uczniów opowiadał z przejęciem, jak podsłuchał mimowolnie rozmowę, w której ciocia opowiadała mamie, że zdradziła swojego męża. A zupełnie klapnięty chłopak, który zdaje się zasypiać ze zmęczenia powie ci, że układa bruk w firmie ojca, aby zarobić na wymarzony wzmacniacz do gitary.

Najistotniejszą sprawą jest, by temat był dla naszego rozmówcy ważny, by prowokował go do refleksji, wytrącał z utartych kolein myślowych. Najlepiej pamiętamy te z naszych spotkań, podczas których czuliśmy, że uczestniczymy nie w spektaklu telewizyjnym, ale w ważnej rozmowie (Katarzyna Janowska i Piotr Mucharski, Twarzą w twarz, PRESS/paździrnik 2001, s.24).

Myślę, że podobnie jest w katechezie…