Spadłem do lumpenproletariatu

Grupa docelowa: Dorośli Rodzaj nauki: Lektura Tagi: Patriotyzm

Z dyplomami wyższych uczelni przy fabrycznych taśmach: młodzi emigranci w Southampton, brytyjskim mieście typowo polskim. Artur musi o siebie dbać. Za wszelką cenę. Niby ma dobre zdrowie, ale przecież nie na zawsze. Ma za sobą trzysta nieprzespanych nocy.

Piątkowy wieczór. Artur – 35-latek o twarzy znudzonego dziecka – właśnie wstał. Czyta w Onecie artykuł o zbawiennym wpływie arbuzów na organizm ludzki. Arbuzy mogą wiele. Zawierają liczne karotenoidy, zwłaszcza likopen, związek mogący zapobiegać chorobom serca i niektórym nowotworom.

Arbuzy to jedyny pokarm Artura od dwóch tygodni. Miałem jedną wpadkę – przyznaje niechętnie – ale niegroźną: musli i jakieś owoce.

Artur skończył kurs Silvy, samokontroli umysłu. – Kluczowy jest stan beta – przekonuje. W stanie beta łatwo kontrolować myśli i pragnienia. Artur do stanu beta doprowadza się słuchając Bacha i Straussa. W stanie beta dokonuje wizualizacji celów: najnowszy Aston Martin V8 i własna firma komputerowa.

Piotr (rocznik 1977), kolega Artura, mieszka razem z Magdą (rocznik 1979) dwa piętra niżej. Ma dopiero 150 nieprzespanych nocy. Śpi od rana do popołudnia. Około 20 znowu do łóżka. Jak nie zaśnie, pomoże sobie piwem. Wstanie przed 22. Wstać musi, więc sięgnie po napoje energetyczne z kofeiną. Budzi się zmęczony, zlany potem.

Kryzys przychodzi o drugiej w nocy. – Jeśli po południu oszczędzałem się jak staruszek, kryzys nie jest dotkliwy. Jeśli żyłem normalnie, jest dramat. Wpadam w trans. Ręce coś robią mechanicznie, a mózg się wyłącza, jak po narkotykach.

Dwa razy był bliski zasłabnięcia. Wtedy musiał zrobić sobie przerwę, a na drugi dzień brać offa. Ostrzeżenie na piśmie: Jeszcze jeden taki off z pańskiej strony i się pożegnamy.

– Jesteśmy współczesnymi Sybirakami. No, może nie do końca – reflektuje się. – My mamy wybór.

Miasto

Southampton to miasto bez wielkiego uroku. Monotonna angielska architektura załamuje się w centrum, gdzie zachowały się fragmenty średniowiecznych murów. W nocy słychać wrzaski wielkich białych mew i syreny ostrzegawcze liniowców wpływających do głównego brytyjskiego portu pasażerskiego.

Blisko centrum monstrualny betonowy most – Itchen Bridge, kilka prób samobójczych w miesiącu. W nocy z perspektywy mostu brzydkie przemysłowe miasto zamienia się w wielką dolinę z tysiącami świateł migoczących wzdłuż linii brzegowej.

Na moście, co kilkaset metrów, tabliczka z prośbą do samobójców: zanim skoczysz, zadzwoń do „Samaritans”. Pod spodem numer telefonu.

Miasto – z rozbudowanym przemysłem stoczniowym i samochodowym – od lat ściąga imigrantów. Na ulicach czarnoskórzy i, jak w wielu brytyjskich miastach, Hindusi. Polacy są mniej widoczni – na pierwszy rzut oka zlewają się z białymi Brytyjczykami. Nikt by nie pomyślał, że co dziesiąty mieszkaniec tego ponad dwustutysięcznego miasta to Polak.

Jan Kośniowski mieszka w Southampton od 1947 r. Podczas wojny rodzice trafili do Austrii na roboty przymusowe. Po wojnie dostali się do Anglii. – W sumie w Southampton znalazło się kilka tysięcy Polaków – ocenia. – Przez ponad 50 lat niewiele się zmieniło.

Po wejściu do Unii napływ Polaków był tak duży, że Kośniowski postanowił założyć dla nich agencję pracy. Trzech na czterech jego klientów to ludzie przed trzydziestką.

– Kolosalna zmiana – tak oblicze miasta po rozszerzeniu Unii ocenia ks. Krzysztof Kościółek, członek Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej. – Na niedzielnej Mszy są tłumy. Wokół parafii kręci się od 4 do 5 tysięcy Polaków.
W mózgu próżnia doskonała

Piotr boi się początku tygodnia, nocy z niedzieli na poniedziałek. Wtedy zaczynają się myśli, odżywają frustracje. Czy to ma sens? A może wracać?

Z Arturem wychodzą z domu o 21.50. Idą przez osiedle, most samobójców, do miejsca, z którego zabiera ich samochód. Fabryka jest w Petersfield, niecałą godzinę od Southampton. Pracę zaczynają o 23. O siódmej, kiedy Piotr skończy pracę, Magda będzie już przy taśmie (czasami mijają się przy wejściu). Kiedy Magda zacznie drugą godzinę pracy, Piotr pójdzie spać. Wstanie przed 16, obudzony przez Magdę. Razem spędzą ponad pięć godzin, do 21.50.

Piotr pracuje na taśmie. – Pojemniki jadą z szybkością 40 na minutę – opowiada. – Jeśli jest sześć osób, każdy bierze co szósty i błyskawicznie wykonuje swoją czynność, np. pakuje kremy lub przykleja nalepki. Ma na to kilka sekund. Tak przez ponad trzy godziny, do przerwy.

– Najbardziej boimy się „pile-upów”. Pile up – słowo mityczne. Jeśli weźmiesz co piąty krem zamiast co szósty – nie ma tragedii. Ale jeśli sięgniesz po siódmy – robi się pile up (zbierają się niedoróbki). Przychodzi supervisor i wrzeszczy. Zawsze na nas, nigdy na Anglików.

Fabryka dzieli się na zony. – Artur jest na fragransach, Magda na kremach, ja na lotionach – opowiada. – Wszyscy mamy gumowe rękawice, czapkę, okulary i kostium. Pocimy się w tym po kilku minutach. Klimatyzacji nie ma, bo oszczędzają.

– Najważniejsza jest efficiency. Jak nie ma dużej efficiency, jest duża wściekłość. Ciągle podglądają, sprawdzają, eksperymentują. Np. w miejscu, w którym dotąd było 30 osób, zostawiają 26 i sprawdzają, czy damy radę.

– Pierwszy lepszy kremik naszej firmy jest więcej wart niż nasza praca. Jesteśmy robotami za tysiąc funtów miesięcznie. W miejsce mózgu próżnia doskonała.

Pani Luksus

Piotr pokazuje grudniową „Vivę”. Na okładce Krzysztof Ibisz i jego półnaga żona. W środku artykuł „Imperium piękna” – historia powstania kosmetycznego imperium Estée Lauder: „Estée ma 20 lat (…) kiedy poznaje Josepha Lautera, syna żydowskich imigrantów z Węgier. Pobierają się w styczniu 1930 r. (…) Esty postanawia zmienić nazwisko męża z Lauter na Lauder (…). Po pewnym czasie także swoje imię Esther zastąpi francusko brzmiącym (…) Estée. I to ono pojawi się jako logo na jej pierwszym kremie”.

„Pierwsze kremy »gotują« na zwykłej kuchence. Do czterech produktów, wykonanych zgodnie z recepturą wuja: kremu, oliwki do zmywania makijażu, toniku i maseczki, Esty dodaje róż Glow i pomadkę do ust Just Red”.

„Dziś logo Estée Lauder widnieje na ponad dwóch tysiącach produktów, koncern zatrudnia 22 tysiące osób, a jego roczne obroty przekraczają pięć miliardów dolarów”.

Piotr prowadzi do ekskluzywnego sklepu kosmetycznego w centrum Southampton. Oprowadza jak po galerii: – To tonik z kawałkami złota. A tam Bobby Brown, też to produkujemy, używane przez makijażystów z Hollywood. Krem przeciwzmarszczkowy za 850 funtów. Creme de la mer, niesłychanie delikatny, produkuje się go kilka miesięcy. A tu „platynowy” krem z perłami, opóźnia efekt starzenia – równowartość tysiąca złotych.
Pokój

W pokoiku trzy na cztery metry jest miejsce na łóżko, małe biurko, szafkę i fotel. Zostaje skrawek podłogi (kiedy do Magdy przyjeżdża na zarobek brat, śpi na ziemi). Za fotelem trzy kremy Estée Lauder. – Łączny koszt: 15 tys. złotych – mówi Piotr. – Dostaliśmy w nagrodę. Próbowaliśmy gdzieś popchnąć, ale z marnym efektem. Sprzedaliśmy jeden w Polsce za jedną trzecią ceny, do dziś nie dostaliśmy wszystkiego.

Na szafce sterta tańszych kosmetyków. – To woda toaletowa, każda po 40 funtów, czyli tyle, ile zarabiam przez całą noc. A ile tych wód na minutę zdążymy wyprodukować! Na każdego pensa musimy zapieprzać całą noc, a oni na tablicy ogłoszeń piszą, że właściciel kupił obraz za 64 miliony funtów!

Na biurku laptop, na komputerowej tapecie budynek uniwersytetu w Oxford. Na ścianie lista angielskich czasowników nieregularnych przylepionych nalepką „GOOD LUCK”. Na szafce telewizor, pod nim odtwarzacz CD przyniesiony przez Piotra z second-handu.

Artur, dwa piętra wyżej, ma większy pokój. Duże biurko, na półkach sterta książek do angielskiego i poradniki psychologiczne (koncentracja, szybkie czytanie). Artur płaci 90 funtów tygodniowo. Piotr i Magda – tyle samo na pół.

– Nasz landlord to człowiek chciwy. Lepiej o kasie z nim nie rozmawiać, bo zaraz zacznie się żalić, że nie ma za co żyć i musi zrobić podwyżkę.

Pieniądze

Artur: – Wiem, że będę miał kiedyś duże pieniądze. Niektórzy ludzie są do tego stworzeni. Mnie podnieca droga do pieniędzy. Muszę ją przebyć, by stać się tym, kim chcę. Obudzić się, wziąć do roboty, wyjść z mojego wygodnego świata.

Piotr po przyjściu z nocki sprawdza kursy walut. – Niech złotówka spadnie na pysk. Gdyby funt był wart osiem złotych, już byśmy wracali. Tak jak planowaliśmy. Dzwoniłem do dewelopera w Toruniu, 100 tys. kosztuje trzydziestoparometrowe mieszkanie. Chcemy mieć większe.

Przed wyjazdem mieszkali na niespełna 40 metrach w wynajmowanym mieszkaniu (Piotr: „Znacznie lepsze warunki niż tu”). Magda zarabiała ponad 200 zł na ulotkach. Poza tym: stypendium z uczelni i niewielka pomoc od rodziców, razem ok. 600 zł. Piotr – po dwóch fakultetach (politologia i administracja) – za etat w firmie brał 2 tys. zł. Za mieszkanie płacili 900 zł. Odkładali kilkaset.

Tygodniówki w Southampton: Magda – 186 funtów, Piotr – 237, Artur – 270. Magda i Piotr, poza mieszkaniem, wydają kilkadziesiąt funtów na transport i jedzenie. Razem odkładają ponad 6 tys. zł miesięcznie.

Piotr w kwietniu przemycił z Polski red-white’y, dziesięć sztang po dziesięć paczek. Sprzedał po dwa funty za paczkę. Podróż się zwróciła.

W Southampton, w najtańszym supermarkecie ASDA, polują na „reducety” (tak nazywają żywność na promocji). Przed zamknięciem przeceny sięgają dziewięćdziesięciu kilku procent. Piotr kupuje m.in.: dwie bagietki za 42 pensy i jogurty po kilka pensów za sztukę.
Nic o was…

Przestronne biurowce BBC w centrum Southampton. Victoria Barlett, młoda dziennikarka radiowa prowadząca tzw. morning show, z uśmiechem mówi o Polakach. Pracowici? O tak, bardziej od Brytyjczyków. A jaki etos pracy! Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że mamy ich w naszym miasteczku.

Vicky w ostatnim czasie zrobiła trzy programy o Polakach. Pierwszy – o tanecznej grupie polskich Cyganów, którzy zawitali do miasta. Drugi był debatą lokalnych polityków na temat obecności Polaków w Southampton. Trzeci – o Polce, która uruchomiła gorącą linię z informacjami i poradami dla przyjeżdżających po rozszerzeniu UE. – Chcemy, by Brytyjczycy więcej wiedzieli o tak dużej społeczności. Wtedy będą się was mniej bali – mówi Barlett. – Na razie wszyscy przyjezdni z krajów słowiańskich to dla Brytyjczyków Polish community.

– Zwracamy się też do Polaków – mówi. – Już nie wysyłają, jak kiedyś, sygnału: chcemy tu budować nasz mały świat. Chcą być częścią społeczeństwa. My, dziennikarze, mamy im to ułatwić.

Młodziutka Ania Kieliszek – właścicielka zakładu fryzjerskiego z szyldem „Polski fryzjer” na „polskiej” Shirley Road – jest już prawie gwiazdą mediów. Gwiazda jest wściekła z powodu tego ciągłego nachodzenia. – Byli trzy razy z „Daily Echo”, raz z „Daily Mail”, dwa razy z kamerami z BBC1. I zawsze polityka: jak jest w Polsce, dlaczego przyjechałam, czy w kraju miałam lodówkę. Nie wiem, po co przychodzą: pomóc czy zaszkodzić. Ale zrobili mi reklamę, minuta w BBC kosztuje kilka tysięcy funtów, ja miałam za darmo.

Jan Kośniowski artykuły ze swoimi wypowiedziami trzyma w specjalnej teczce. – Jeszcze niedawno chodziliśmy do mediów, żeby coś nagłośnić. Zwykle bez skutku. Teraz nie mogę się opędzić.

Ks. Kościółek dał już ponad 20 wywiadów. – Wszystkie pozytywne – opowiada. – Polak w mediach brytyjskich to człowiek pracowity, nienarzekający, uczciwy.

„Guardian” drukuje specjalny dodatek o Polakach. W środku m.in. tekst Doroty Masłowskiej o pokoleniu dwudziestoparolatków zmuszonych do wyjazdu na Zachód. Wśród komentarzy tekst o przejęciu władzy przez braci Kaczyńskich. Luke Harding pisze m.in. o dyplomatycznych gafach, ksenofobii i sprawie „Tages-zeitung”. Podsumowuje: „Nic dziwnego, że wielu młodych Polaków zdecydowało się wynieść do Zjednoczonego Królestwa – pod nieco mniej zwariowane rządy Tony’ego Blaira. Jak powiedziała młoda kobieta, mieszkanka Londynu: »Wolę płacić podatki rodzinie królewskiej niż Kaczyńskim«”. Poza tym reportaże o Polakach na Wyspach, informacje o polskiej kulturze i – w języku polskim – typowe pytania zadawane na Wyspach przez Polaków, wraz z odpowiedziami.

Podobny dodatek w lokalnym „Daily Echo”. Dziennik krzyczy po polsku na pierwszej stronie: „Witamy w Hampshire!”. Większość tekstów w języku polskim. Sarah Jones, dziennikarka pisma: – Nigdy wcześniej nie zrobiliśmy dodatku w obcym języku. Ale polski to przecież teraz drugi język w mieście! Każdego dnia Brytyjczycy słyszą go na ulicach, widzą polskie numery rejestracyjne, szyldy na sklepach. Musimy pomóc im zrozumieć Polaków. Poza tym gazeta ma się sprzedawać, byłoby szaleństwem lekceważyć co dziesiątego mieszkańca miasta, potencjalnego czytelnika.

David Adcock, Brytyjczyk uważany w mieście za adwokata Polaków, odpowiada za wdrażanie projektu „EU Welcome” dla Polaków. – Na początku była ignorancja – mówi. – Również w mediach. Polaków przedstawiano jako uchodźców. Pracodawcy nie wiedzieli, nawet zaraz po rozszerzeniu Unii, na jakich zasadach ich zatrudniać. Teraz jest inaczej.

My i Brytyjczycy

Piotr ma wolne, jedzie do Oxfordu popatrzeć na porządnych, wykształconych ludzi, nie ten motłoch z fabryki, co nie wie, ile jest trzy razy cztery. – Brakuje mi towarzystwa z Polski, z którym mógłbym pogadać o poważnych sprawach.

Artur: – Czytałem po angielsku książkę. Spytałem „Angola” w fabryce o słowo. Nie wiedział! A są pewni siebie, jakby byli tam świętymi krowami.

Piotr: – Czuję się tu jak dobrze zakamuflowany szpieg w lumpenproletariackim towarzystwie.

W domu chciwego landlorda Piotr, Magda i Artur mieszkają z dwojgiem czarnoskórych (pierwsze piętro), Albańczykiem i Algierczykiem (drugie).

Z drugim piętrem są w niezłych stosunkach. Z Murzynami nie rozmawiają w ogóle.

– „Turbany” i „brudasy” tylko produkują dzieci, nie chcą płacić podatków i czekają na pomoc od państwa. My i Brytyjczycy musimy zapieprzać, żeby płacić za nich podatki – zgadzają się Piotr z Arturem. Artur: – Nie pracują, tylko się uczą angielskiego. Język rzeczywiście znają, ale my mamy lepsze wykształcenie ogólne.

Piotr zaznacza: – Są wyjątki, Murzyni, którzy są całkowicie OK. Znam takich w pracy, nawet lepsi od Anglików. Ale osobiście wolę społeczeństwa monokulturowe. Zanim tu przyjechałem, lubiłem wszystkich „innych”. Kolega, który był tu wcześniej, bardzo na nich narzekał, a ja ich broniłem. Teraz go rozumiem.

Europa wielu narodów

– Myśleliśmy, że się pokłócą – opowiada o debacie lokalnych posłów w BBC Victoria Barlett – i nic z tego, debata była nudna, wszyscy – od konserwatysty, przez liberalnego demokratę, po członka Partii Pracy – byli zgodni, że obecność Polaków miastu służy. Nasi politycy nie zamiatają problemów imigrantów pod dywan. Starają się, proszą parlament o fundusze pomocowe. Robią wszystko, by imigranci nie zamykali się w gettach. Getta to zagrożenie.

Barlett podkreśla, że w morning shows, podczas wypowiedzi słuchaczy, padają różne ostre sformułowania, w tym rasistowskie. Ale nigdy o Polakach.

Adcock: – Polacy są biali, to pomaga, nie ma co ukrywać. Poza tym mają chrześcijańską tożsamość. Oczywiście, niektórzy mawiają, że Polak zabiera Brytyjczykowi pracę, ale mam nadzieję, że to się zmieni.

David Adcock jest grzeczny. Chłoszcze Brytyjczyków, chwali Polaków. Tak, wiem, za mało robimy, musimy walczyć o fundusze, walczyć z eksploatacją, ułatwiać dostęp do związków zawodowych. A Polacy? Niezwykle uczciwi. I dumni, przede wszystkim dumni. Podatki płacą? Jeszcze jak!

O zdarzających się od czasu do czasu postawach rasistowskich ze strony Polaków mówi: – W Polsce nie macie jeszcze wielu obcych. Podobnie było w Southampton wiele lat temu. Mój tata i ludzie z jego pokolenia bywali rasistami nie z powodu złego charakteru, ale z powodu niewiedzy. Widzę, że Polacy przyzwyczajają się tu do innych, np. polskie dziewczyny spotykają się z Azjatami.

Doktorat został w Polsce

Piotr od dwunastego roku życia prowadzi zeszyt z listą książek. Jest już 350, to większość przeczytanych w życiu. Prawie dwie na miesiąc, oblicza. – A tu, przez półtora roku, przeczytałem najwyżej kilkanaście. Coraz częściej myślę w nocy o tym, co zostawiłem w Polsce. Miałem pisać doktorat („Europa Środkowo-Wschodnia – mit czy rzeczywistość?”), spotykałem się z promotorem. I wtedy przyjechał z Anglii mój dobry kolega. Opowiedział, jak jest. Usiadłem z kartką, obliczyłem i wyjechaliśmy.

Artur do edukacji podchodzi praktycznie. – Same fakultety nic nie dają – mówi.

Po wprowadzeniu się w stan beta, robi wizualizację celów. Widzi, jak rozmawia z Anglikami. Zna techniki szybkiego uczenia się i treningu mózgu. – Trzeba umieć angażować obydwie półkule. Pomaga w tym żonglowanie.

Podchodzi do biurka, bierze trzy szmaciane piłeczki i demonstruje trening mózgu przez żonglowanie.

– Po wizualizacji – mówi – musi przyjść akcja. Z akcją – przyznaje – jest różnie. Uczy się dużo, ale niekonsekwentnie. Za dużo przerw. – Jeśli nie nauczę się perfekcyjnie angielskiego, to nici z firmy.

Zanim wyjechali na zarobek, skończyli w Polsce studia. Piotr politologię i administrację. Artur – inżynierską informatykę. Magda ma licencjat z fizyki.

Od września Artur idzie na intensywny kurs angielskiego. Cztery razy w tygodniu po pięć godzin, od samego rana, czyli po powrocie z nocki. – Czy wytrzymam? Muszę. Trochę się martwię o zdrowie, ale trzeba zapłacić jakąś cenę. Jestem na siebie wściekły. Po paru miesiącach miałem mówić biegle po angielsku.

Krótka przerwa w życiu

Piotr ma dość fabryki. Szuka nowej pracy. Idzie do pana Kośniowskiego. Pan Jan potrzebuje kogoś do redagowania polonijnej gazety. Kogoś takiego jak Piotr – inteligentnego, wykształconego, dobrze piszącego (Piotr prowadził kiedyś pismo studenckie). Jedyny problem to angielski – oprócz redagowania pisma trzeba sprzedawać miejsca reklamowe, także Anglikom.

– Z językiem u pana lepiej? – pyta pan Jan (Piotr już kiedyś starał się u niego o pracę).

– O tak, znaczny improvement.

Pan Jan odkłada decyzję. Do sprzedaży reklam zatrudni dziewczynę z bardzo dobrym angielskim. Do Piotra w sprawie gazety zadzwoni później.

Co myślą o czasie w Southampton? Piotr: – Sam nie wiem, czasami myślę, że to porażka. A czasem, zwłaszcza jak zerknę na konto, że było warto. W Polsce też bym pewnie harował nie w swoim zawodzie, tylko za mniejsze pieniądze. Ale czas ucieka. Za rok będę po trzydziestce. Trzeba wracać jak najszybciej. I tak żadne państwo nic mi nie da.

Artur krytykuje sytuację w kraju: – To, co politycy zrobili z tym krajem, to katastrofa.

A jemu jak było?

– Nieźle, ale znam wielu, którym było ciężko. Jak tak dalej pójdzie, wszyscy wyjadą i nie wrócą.

Czy on wróci?

– Kiedyś wrócę. Poradzę sobie wszędzie.

Ciepły niedzielny wieczór. Portowe

Southampton powoli zasypia, słychać tylko wrzaski wielkich białych mew. Magda szykuje się do snu, Piotr do pracy. – Zrobiliśmy sobie tutaj coś jakby przerwę w życiu – mówi.

Dochodzi 21.50. Za chwilę z drugiego piętra zbiegnie Artur. Za 10 minut będą na moście samobójców, za 15 w samochodzie. Potem fabryka i taśma jadąca z prędkością czterdziestu kremów na minutę.

Niektóre imiona bohaterów zostały zmienione.

Przemysław Wilczyński

Źródło tekstu: tygodnik.onet.pl