Współczesna młodzież

Grupa docelowa: Młodzież Rodzaj nauki: Lektura Tagi: Młodzież, Współczesna młodzież

Dzisiejsze nastolatki przyjmują świat taki, jaki jest. Akceptują go nie dlatego, że jest dobry, przeciwnie, mówią o nim bardzo krytycznie. To jest taka akceptacja, jak zgoda na klimat. Niektórzy westchną: „Czemu mamy taki paskudny klimat w Polsce?”, ale po chwili dodadzą: „Mamy, to mamy.Mówi się trudno i żyje się dalej”- mówi profesor socjologii Hanna Świda-Ziemba

Czy dla socjologa, z Pani punktu widzenia, ludzie urodzeni w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych są pokoleniem?

Obecna młodzież jest pokoleniem, ponieważ ma taką sumę doświadczeń wieku dorastania, jaka nie towarzyszyła jej poprzednikom. W dodatku – choć nie bardzo chce się do tego przyznać – młodzież robi się coraz bardziej podobna, powstają pewne wspólne wzory zachowań. Ale oni nie mają świadomości swego podobieństwa, co wyraźnie uwidoczniło się w przeprowadzanych przeze mnie wywiadach: każdy uważał, że przyszedł, aby pokazać swoje ja, swoją odrębność, a nie – na przykład – młodzieżowość.

Teraz uważam, że wchodzi znowu nowe, inne pokolenie, a jego wyróżnikiem będzie upowszechnienie internetu. Globalna sieć stanowi nieporównywalny z czymkolwiek środek porozumiewania się i pozyskiwania wiadomości. To musi zmieniać ludzi. Zwłaszcza że w rodzinach nawet średnio sytuowanych internet zaczyna być traktowany jak kiedyś telewizor – jako potrzeba pierwszoplanowa. Właśnie stosunek do internetu – między innymi – odróżnia licealistów od młodzieży szkół zasadniczych.

Zmieni się przypuszczalnie wiele, ale nie to zapewne, że młodzi ludzie coraz bardziej skupiają się na sobie. Zwróciła Pani uwagę, że nie mówią o sobie „my”, jak ich poprzednicy, tylko „ja” albo „oni”, gdy trzeba coś powiedzieć o swoich rówieśnikach…

To się pewnie pogłębi jeszcze bardziej. Wiele przyjaźni, kontaktów, miłości zaczyna się teraz na czatach internetowych, przynajmniej w przypadku młodzieży licealnej. Kontakty są anonimowe, dochodzi do zawiązywania przyjaźni bez oglądania człowieka. Co ważne, są to kontakty nie tylko anonimowe, ale zawsze pojedyncze. Komunikacja internetowa, która będzie w przyszłości głównym środkiem interakcji ludzkiej, nie stwarza podstawy „my”. Internet może uczynić kontakty na odległość na tyle łatwe, że zacznie w ogóle zastępować kontakty bezpośrednie, wspólnotowe. Z drugiej strony ułatwi kontakty ze sobą ludziom samotnym, zupełnie nieradzącym sobie z kontaktami bezpośrednimi. To wielka szansa dla samotnych. W internecie dużo łatwiej znaleźć przyjaciół, gama kontaktów się rozszerza, zwłaszcza że rozmawia się tam o wszystkim. Nie są to dyskusje wysokich lotów, ale zawsze dyskusje.

Mówiła Pani, że stają się do siebie podobni. Jak to pogodzić z indywidualizacją kontaktów?

Jeśli oni są podobni, to tego nie zauważają, a więc nie staje się to podstawą więzi. Każda jednostka załatwia swoją sprawę, żyje swoim życiem, a że to, co te jednostki robią naprawdę, jest do siebie podobne, to już inna sprawa.

Czy ta indywidualizacja wynika z wygodnictwa, z wyboru, czy z konieczności, na przykład z braku czasu?

Są coraz bardziej zajęci, stawia się przed nimi coraz wyższe wymagania, bo też mają rzeczywiście duże możliwości wykazania się. Ale tak naprawdę trudno wyjaśnić dlaczego, mimo tylu udogodnień, mają dla siebie nawzajem coraz mniej czasu. Owszem, przynależą do różnych grup czy grupek jednocześnie, tyle że kontakty w ich obrębie są krótkie, szybkie, nie stwarzające warunków do zawierania głębokich, długotrwałych przyjaźni. Jeśli w ogóle jest jakiś kontakt, to już jest dobrze…

Kiedyś „imprezy” charakteryzowały się jednością miejsca, czasu, akcji, a przede wszystkim uczestników. Dziś jest zupełnie inaczej.

Dziś są to głównie imprezy „przenośne”, i to już z założenia, bez względu na przebieg. Od razu się umawiają, że najpierw pojadą tu, potem tam… Zaczynają w jednym składzie, kończą w zupełnie innym. Jednostki – jak wolne elektrony – krążą między imprezami, co dawniej było nie do pomyślenia. Balanga, prywatka, impreza – to oznaczało bycie ze swoim towarzystwem. Co ciekawe, oni tęsknią do tego, do atmosfery, którą znają z opowiadań, wspomnień rodziców, starszych kolegów czy rodzeństwa. Ale nie umieją lubić się do tego stopnia, by chcieć być ze sobą cały czas. W gruncie rzeczy młodzież jest świadoma wyizolowania i nie jest jej z tą świadomością dobrze.

Tęsknią za wspólnotą, ale najwyżej cenią własne towarzystwo, prywatność.

Prywatność nie ma z tym nic wspólnego. Ich rodzice – młodzież lat siedemdziesiątych – też cenili prywatność, ba, cenili wyłącznie kontakty prywatne. Działacze młodzieżowi w stylu Aleksandra Kwaśniewskiego mogli wpaść na imprezę, ale byli uważani za dziwaków, za tych, którzy robią kariery. Do nas docierał wtedy ruch hipisowski i – choć tylko część młodych stawała się hipisami – wzory wartościowania czerpano stamtąd. Jesteśmy razem, ale prywatnie. To jest nasza komuna nienależąca do systemu, do życia oficjalnego.

Czy można w ogóle porównywać prywatność młodzieży lat siedemdziesiątych, czyli dzisiejszych rodziców, z prywatnością współczesnych licealistów?

Ściślej: z prywatnością, którą oni cenią. Nie z tą, którą uprawiają, bo oni nie mają prywatności, są rozrywani przez różne instytucje, są w ciągłym zgiełku oficjalnego życia. Podstawowa prywatność, którą ta młodzież ceni, to jest intymność. Oni mówią: „Ja chcę, żeby to było prywatne”, ale nie w tym sensie, że to nie będzie oficjalne, ale że będzie tylko moje. Takie pojmowanie intymności już się pojawiało u wcześniejszych pokoleń, także u mojego. Oni mogą mieć sprawy czy przeżycia, które są tylko ich własne, i nie chcą o nich nikomu opowiadać. Nie mają takiej potrzeby. Inaczej niż w pokoleniu rodziców, kiedy to powszechne i naturalne było zwierzanie się. W grupie towarzyskiej wszyscy mogli mówić o wszystkim, tu nie.

Ten dzisiejszy kult prywatności jest odpowiedzią na rozrywanie własnego „ja” przez różne instytucje, na propozycje tego „ja” dostarczane przez środki masowego przekazu, zwłaszcza telewizję.

Jak pogodzić kult prywatności czy wręcz intymności z modą na medialny ekshibicjonizm? Dlaczego te nastolatki, tak ceniące prywatność, jednocześnie marzą, by je podglądano, na przykład w programie „Big Brother”?

Myślę, że na to decyduje się specyficzny rodzaj ludzi. Większość trochę kibicuje, ale się dziwi. Tamci chcą nam dostarczać rozrywki, więc się zaangażowali. Jednak nie jest przecież tak, że każdy młody licealista marzy, żeby zaistnieć w „Big Brother”, mimo iż czasem to ogląda. Poszukiwanie intymności jest reakcją między innymi właśnie na takie zjawiska medialne. Także na talk-show. Młodzież mówi: „Wątpię, żeby oni byli prawdziwi, szczerzy w tym, co mówią czy robią, oni chcą po prostu zaistnieć, pewnie sporo zmyślają”. Zdaniem moich rozmówców nie jest to rzeczywista ekspresja, raczej rodzaj aktorstwa. I „Big Brother” jest męczącym aktorstwem, od rana do wieczora, w którym tylko czasem przebija się naturalny charakter. Czeszą się, myją, chodzą, figlują, ale wbrew pozorom nie ma w tym nic intymnego.

Podsumujmy: młodzi są dziś rozbiegani, choć im to przeszkadza, cenią intymność, ale nie mają na nią czasu. Czyli to „coś”, co by ich uszczęśliwiło, jest jednak w zasięgu ręki?

Tak! Uważają, że prywatność jest kwestią siły woli, urządzenia życia, nie twierdzą, że obecny świat odziera ludzi z prywatności. To ja tłumaczę, że świat ma taką tendencję, i stąd bierze się kult prywatności, ale w świadomości młodych tego nie ma. Natomiast widzą, że świat uczy ich od dzieciństwa pobieżnych kontaktów z otoczeniem. Oni są tym skażeni, wiedzą o tym, lecz im się to nie podoba. Ale nie mają zarazem woli i zdolności, by to zmienić. Starają się czasem coś takiego budować wśród swoich znajomych. Przyjaźnią się, mając jednak przekonanie, że nie są to związki odporne na próbę czasu, że to nie będzie tak jak u rodziców, gdzie te więzy trwają czasem nawet wiele lat. A im się to tak podoba…

Tęsknią za przynależnością do jakiejś społeczności, do zbiorowości, którą by mogli uznać, tęsknią za pragnieniami, które by się w nich wtedy pojawiły. Oni chętnie żyliby tak, jak ich rodzice – rozprawiający w swoich komunach, mający świetne wzajemne kontakty. Z wielu wywiadów wynika, że oni obserwują rodziców, ich związki z dawnymi szkolnymi kolegami. Widzą, że one ciągle trwają, i to budzi ich autentyczny podziw.

Może przeszkodą, by takie trwałe związki tworzyć, jest bardzo silne w tym pokoleniu przywiązanie do niezależności.

Z Pani badań wynika, że jest to dla nich wartość sama w sobie.

Ta młodzież nie ma świadomości, że nie da się pogodzić marzeń o wspólnocie z potrzebą niezależności. Zwłaszcza gdy nie chodzi o kreowanie indywidualności wewnętrznym wysiłkiem, a raczej o niezależność ofert, których dostarcza życie. Oni pojmują niezależność przede wszystkim jako wolność wyboru – na przykład, który z proponowanych im produktów kupić. Nie widzą tego, jak są w tym momencie do siebie podobni i jak obecna rzeczywistość odbiera niezależność przez nachalną ofertę konsumpcyjną. Jeśli dziewczyna postanowiła się odchudzać, to zwykle jest przekonana, że to ona, sama z siebie, podjęła tę decyzję. Nie widzi, że stało się to pod wpływem różnych czynników zewnętrznych.

Niezależność jest dla nich wolnością wyboru: chcę, to siedzę przy internecie, chcę, to odrabiam lekcję albo mogę wszystko rzucić i jechać w Bieszczady – słowem, robię to, na co mam ochotę. Bez względu na skutki. I nie ma w tym żadnej prowokacji. Oni zwyczajnie nie zdają sobie sprawy z własnej konfliktowości, bo nie ma w tym pokoleniu więzów, nie ma informacji zwrotnej od bliskich, czy moja niezależność przypadkiem komuś nie zaszkodzi.

Dopiero gdyby znaleźli się w swojej wymarzonej wspólnocie, zobaczyliby, że ich potrzeba niezależności nie pozwala wejść do końca w tę wspólnotę, a skutki ich różnych zachowań, także w stosunku do rodziców, uderzają w innych. Oni nie widzą ani jednego, ani drugiego. Spostrzegają wszystkie dobre czyny, które spełnili, ale nie widzą czegoś, co mogłoby innych po drodze silnie zranić… I tak sobie żyją, ceniąc swoją niezależność.

Nie ma wspólnoty bez zobowiązań, bez kompromisu, bez informacji zwrotnej w rodzaju: „Ale świństwo mi zrobiłeś, czemu poszedłeś, liczyliśmy, że będziesz z nami, a nie pomogłeś mi…”. Gdy ludzie są sobie bliscy, robią sobie nawzajem wymówki, czasem w obronie kogoś innego, gdy tamtemu nie starcza odwagi: „Popatrz, widzisz, co mu zrobiłeś? A mówisz, że go kochasz!”. Teraz nie ma tego zwyczaju. Nie znaczy to, że młodzi są dziś jacyś nieżyczliwi, tylko po prostu nie mają świadomości, że się czasem zderzają.

A co mówią o swoich kontaktach z rodzicami? Czy narzekają, że są nierozumiani,że rodzice są „z innej bajki”.Słowem, czy mamy do czynienia ze stałym refrenem konfliktu pokoleń?

Dolegliwość relacji między pokoleniami tym razem odczuwają rodzice, a nie dzieci. Nawet z badań CBOS wynika, że dzieci są zadowolone ze swoich domów. Natomiast kiedy się rozmawia z rodzicami, wychodzą same problemy. Chcą się przystosować, czują obcość, widzą, że dzieci nie rozumieją wielu rzeczy, dla dorosłych oczywistych, jasnych. Żyją jakoś inaczej. Między pokoleniami panuje klimat niezrozumienia, rodzice widzą, że z młodymi przychodzi do domu inny świat. To są ich dzieci, lecz jakby obce, należące gdzie indziej. Kochane, ale obce. I tak jak dawniej córka wyczuwała, że rodzice są zajęci tym, tamtym, a nie zajmują się nią, tak tym razem jest odwrotnie. To coraz częściej dzieci nie mają czasu dla rodziców. I nie mają pojęcia, że stanowi to jakiś problem. Pytani przyznają, że są trochę inni niż rodzice, ale „tak w ogóle, to się rozumiemy” – dodają zazwyczaj.

Często można się spotkać z opinią, że w gruncie rzeczy ta sielanka z rodzicami wcale im nie odpowiada. Paradoksalnie. Bo nie mają się od czego odbić, nie mają z kim toczyć bojów,nie mają wobec kogo określić swojej odmienności, indywidualności.

Z jednej strony młodzi by nie chcieli, żeby rodzice byli bardziej wymagający, bo ich życie stałoby się przez to trudniejsze. Ale z drugiej – odczuwają brak świadomości, że są pokoleniem, właśnie w sensie odmiennej propozycji, stylu życia, buntu, którego nie mają przeciwko komu wyrazić. W tej chwili rodzice i nastolatki są w swoich pragnieniach zbieżni. Rodzice mają ogromne ambicje dotyczące nie własnej przyszłości, lecz dzieci. Odmówią sobie ostatniej przyjemności, ale kupią komputer, sfinansują kurs językowy. To oddanie dzieciom dotyczy oczywiście kształcenia, a nie zaspokajania potrzeb. Histeria na punkcie najlepszych liceów staje się już tematem telenowel. I jeśli w ogóle może się pojawić jakiś bunt w młodym pokoleniu, to właśnie przeciw tej presji, temu nastawianiu dziecka na sukces i karierę. Ale na razie oni to przejmują od rodziców, choć często podkreślają, że to głównie inicjatywa rodziców martwiących się o ich przyszłość.

Pani zdaniem oni już odczuwają dolegliwość tej sytuacji, czy też wciąż jeszcze uważają, że jest naturalna?

Ta gonitwa za sukcesem sprawia, że wielu młodych ludzi naprawdę cierpi na stany frustracyjne, chociaż mówią, że są zadowoleni z życia. W swojej książce przytaczam wypowiedź jednego chłopca, który się zbuntował. Mówi, że rodzice chcą, żeby się uczył, a on chce grać na gitarze. Taki 1968 rok Zachodu, tak zwany bunt młodzieży, może się u nas pojawić, ale na razie jeszcze na to za wcześnie.

A wszyscy podkreślają, że nie może, właśnie ze względu na specyfikę tego pokolenia.Na jego atomizację.

Bunt łączy i zatomizowanych, to widzieliśmy w 1980 roku. Jeżeli wszyscy są w takiej samej sytuacji, a tę sytuację w kategoriach społecznych spostrzega się jako dolegliwość, to w pewnym momencie następuje porozumienie najbardziej zatomizowanych ludzi, i zaczyna się bunt. Bunt jest odrzuceniem, negacją. A oni jednak akceptują to, co robi z nimi szkoła.

No, może nie tyle akceptują, co pozwalają się wciągać w pewną grę. Napisała Pani kiedyś, że najważniejsze dla młodych ludzi jest to, o czym mówią niepytani, sami z siebie. I co się okazuje? Że tym, co ich najbardziej porusza, jest historia sukcesów i porażek szkolnych.

Szkoła to pierwszy teren sukcesów. I rodzice kładą na to ogromny nacisk. Młodzi sami też chcą sukcesu, już to uwewnętrznili, nie ma więc na razie podstawy do buntu. Rodzice pchają w tym kierunku, w którym w dzisiejszym świecie trzeba iść. I rzeczywiście, młodzież o tych sukcesach bądź porażkach mówi dużo i chętnie. Przyszło do mnie dwóch uczniów. Jak mi zaczęli opowiadać, że im nauczyciel niesprawiedliwie dał jedynki, to opowiadali o tym z godzinę. O czym to świadczy? Że przeżywają te sprawy także uczniowie słabi. Dawniej tworzyli oni osobną podkulturę i starali się imponować czym innym, a teraz tego nie ma. Oni są po prostu „złymi uczniami” i nie chcą się z tym pogodzić…

Nie wstydzą się mówić, tak przy ludziach, że im zależy na dobrych ocenach? Przecież to „obciach”!

Dla poprzednich pokoleń to faktycznie nie było w dobrym tonie. Jeszcze kiedy robiłam badania w 1991 i 1993 roku, nie było mowy, żeby mi licealiści tak na szkołę nadawali.

Szkoła to wróg?

Szkoła nie jest dla nich złem. Złe jest to, że nie mogą tam odnieść sukcesu. Choć niektórzy są całkiem zadowoleni ze swoich sukcesów.

Jest w Pani książce opowieść o nonkonformiście-olimpijczyku. Chłopiec darł koty ze szkołą i żeby pokazać, co potrafi… wygrał olimpiadę przedmiotową, startując na własną rękę. To chyba kwintesencja nowych czasów.

On dla swych kolegów był już wcześniej interesujący, bardzo dużo czytał, mógł wręcz stworzyć swoją własną piwnicę artystyczną, odrzucając kanony szkolne. W latach siedemdziesiątych byłby zapewne wielbiony jako kontestator wszystkich instytucji. A w dzisiejszej rzeczywistości, aby odnieść autentyczny sukces, musiał zostać doceniony właśnie przez instytucję, tyle że po swojemu, poza szkołą. I to dopiero w pełni zdobyło uznanie kolegów. Ale na wywiad nie chciał do mnie przyjść. Taki zbuntowany. To była zresztą znana historia, opisywana w stołecznych gazetach.

Jaki jest ten dzisiejszy nastolatek? Ani to buntownik, ani reformator…

Dzisiejsze nastolatki przyjmują świat taki, jaki jest. Akceptują go nie dlatego, że jest dobry, przeciwnie, mówią o nim bardzo krytycznie, głównie na poziomie relacji międzyludzkich, ale go akceptują. To jest taka akceptacja, jak zgoda na klimat. Niektórzy westchną: „Czemu mamy taki paskudny klimat w Polsce”, ale po chwili dodadzą: „Mamy, to mamy. Mówi się trudno i żyje się dalej”. Zamieszkują ten świat i nie widzą szansy na jego zmianę. Przyjmują go do wiadomości, ucząc się jego praw.

Nie mówią nic o swoich marzeniach?

Niewielu je ujawnia. Jeśli już – to być poza tą cywilizacją. Stąd moda na wycieczki wysokogórskie, wyjazdy do krajów Trzeciego Świata. Tak jakby nie mieli tworzywa do marzeń w tym, co ich otacza. Podobnie nie znajdują tu tworzywa do formułowania buntu, który byłby buntem zbiorowym, z jakąś nadzieją zmiany.

Marzenia bardziej osobiste to… miłość, ale taka autentyczna. Skoro nie ma klimatu na kontakty wspólnotowe, towarzyskie, to trzeba mieć nadzieję przynajmniej na realizację miłości. Jest to nadzieja wewnętrzna, intymna, ale bardzo ważna. Ta miłość jest zwykle wyidealizowana. W opisach wyobrażonej miłości byli zresztą mniej konkretni niż kiedyś ich rodzice, nawet wtedy, kiedy już mieli partnera. Oni, dzisiejsi rodzice, gdy jeszcze byli nastolatkami, zawsze chętnie i konkretnie mówili o swojej dziewczynie czy chłopcu, o tym, jaka jest czy jaki jest, i jakie potrzeby zaspokaja. A ci młodzi mówią tylko: „Rozumiemy się, kochamy, i to jest najważniejsze”.

Wróćmy jeszcze do obecnych relacji z rodzicami. Do jakiego stopnia i jak wpływa na nie równoczesność uczenia się świata? Przecież jest on zupełnie nowy dla wszystkich, stwarzający konieczność dostosowywania się i przez starszych, i przez młodych. To sytuacja zupełnie nieporównywalna z poprzednimi pokoleniami.

Wspólne uczenie i wspólne przeżywanie jest widoczne na każdym kroku. Na przykład wokół oblanej matury są znacznie większe dramaty, niż były kiedyś. Zarówno ze strony dziecka, jak i rodziców. To często wywołuje u młodych potrzebę szukania oparcia gdzie indziej. Choć o dziadków nie pytałam, to najstarsze pokolenie pojawia się w swobodnych wypowiedziach właśnie jako realna możliwość obcowania ze światem z zasadami, stabilnym, pewnym. Dziadkowie są jak opoka. A ci rodzice płyną podobnie jak ich potomstwo, podrzucani przez jakieś wyboje, targani przez wiry. Raz tracą pracę, potem zakładają firmy, szukają drogi, nie mogą się odnaleźć w nowej rzeczywistości, za czymś tęsknią… Kochają nas, starają się rozumieć, nie ma między nami barier, ale… Gdybym o rodziców nie pytała, to być może w ogóle by się nie pojawiali w swobodnych wypowiedziach jako wzór. Licealiści mówią o nich z szacunkiem, w większości są to rodzice okazujący miłość swoim dzieciom. I to miłość prawdziwą, stąd dużo mniej nerwic na tle wzajemnych relacji. Ale mówią tak jakoś obojętnie…

Dawniej bunt, iskrzenie w relacjach rodzice – dzieci było czymś naturalnym. Dziś trudnieej dostrzec prawdziwy problem pod warstwą tych generalnie dobrych, choć przecież bardzo powierzchownych czy wręcz przelotnych stosunków.

Jak już mówiłam, oni z bardzo wielu rzeczy nie zdają sobie sprawy. Nie zdają sobie także sprawy z typu własnych stanów psychicznych, napięć i dramatów, które się w nich rozgrywają.

Dziś werbalizacja jest dużo trudniejsza niż kiedyś. Oni mają mniej kategorii dla nazwania siebie, niż dawniej mieli ich rodzice. Dzisiejszy język młodzieży jest ubogi, a jej upodobania nie sprzyjają jego rozwijaniu. Pytani o gusty literackie, mówią najczęściej, że książka powinna być przede wszystkim krótka. Z tak zwanych książek dłuższych akceptują właściwie tylko Bułhakowa. Przez to nie wzbogacają się o te kategorie myślenia, które by im pozwoliły zwerbalizować, z czego się biorą ich różne reakcje nerwicowe i załamania. Oni mogą najwyżej znać ich przyczyny albo nawet uważać, że stało się to bezprzyczynowo. Mówią: „Zrobiło mi się tak nagle, nie wiem czemu, i koniec”. Moi studenci mający młodsze rodzeństwo narzekają, że obecna młodzież coraz krócej komunikuje sobie różne rzeczy. „My widzimy bardzo wyraźnie różnicę pokoleniową – mówią – z rodzeństwem nie możemy się dogadać i nie rozumiemy, o co im chodzi. Czeka taki cały dzień na telefon, widać, że coś przeżywa, że się w nim gotuje, wreszcie telefon dzwoni i… gość wymienia jakieś półsłówka. >Cool!<, >OK< i koniec”.

Młodzież badana na początku lat dziewięćdziesiątych miała dużo bogatsze kategorie opisu. Dużo i chętnie opowiadała o tym, co to jest dobro, a co zło, jakie ma wady, jakie zalety, jaki jest rodzaj jej kontaktu z otoczeniem. Dużo więcej potrafiła o sobie powiedzieć.

Ci nie mówią, tylko dają sygnały.

Czy dla obecnych nastolatków nie ma innej formy realizacji niż szkoła?

Nie bardzo. Rejestruje się wyraźne ograniczenie horyzontów – oni uważają, że jest jedna droga, którą warto iść – sukces edukacyjny. Żyjemy w zachłyśnięciu się zmianą ustrojową, możliwościami, jakie ona otworzyła. Środki masowego przekazu nie serwują praktycznie innych wartości.

A co będzie, jeśli sukcesu nie osiągną,bo w końcu i o ten sukces w Polsce coraz trudniej. Jest to pokolenie wyżu demograficznego, bezwzględnej konkurencji, dla wielu nieuniknionego bezrobocia… Co ich zatem czeka? Frustracja?

Na razie nie widać, by idea sukcesu przestała przyświecać temu pokoleniu. A czy zdają sobie sprawę, co ich czeka? Rozmawiam z wnukiem, 16-letnim chłopakiem, o przyszłości. Mówię mu: „Może siedzi w tobie psycholog, w końcu to ciekawa praca?”. A on: „Owszem, ale marna możliwość zatrudnienia. Wolałbym nauki polityczne, ale tam trzeba mieć znajomości. W każdym razie trzeba się już zacząć rozglądać, gdzie by się można kiedyś zaczepić” – przyznaje.

Jeżeli mi dał taką odpowiedź w trzeciej klasie gimnazjum, a nie stwierdził: „A, to jeszcze tak daleko…”, to znaczy, że zdaje sobie sprawę, co go czeka. Kiedyś na takie pytania odpowiadało się „mam czas”. Ja, będąc w trzeciej klasie gimnazjum (wtedy też było gimnazjum), nie wiedziałam, że pójdę na socjologię. A on mi teraz tłumaczy, że tak dokładnie nie może mi jeszcze powiedzieć, na co pójdzie, dlatego tylko, że to zależy od rynku pracy, który bardzo się zmienia. I wykłada: „Dawniej modny był marketing, ale teraz rynek jest zapchany. Myślałem o prawie, ale słyszę, że też tłoczno”. To nie jest echo rozmów z rodzicami.

To wynik rozmów między kolegami! Jeszcze przed liceum!

Na razie więc wzór sukcesu obowiązuje. Jak oni zniosą zderzenie z rzeczywistością, nie wiemy.

Jak oni znoszą tak ostrą rywalizację? Przecież to sytuacja psychicznie niesłychanie trudna do zniesienia!

Rywalizacja to jest symbol dzisiejszego ustroju. Kiedyś wywoływała bardzo ostry bunt! Wiele osób mówiło w wywiadach, że życie straci dla nich sens, gdyby musieli sięgać po takie metody, jak rywalizacja. Potem śledziłam ich losy jako absolwentów. I rzeczywiście, większość z nich źle reagowała na świat, w którym trzeba rywalizować. Obecnie pokolenie młodych już to wie, przyjmuje do wiadomości, choć z westchnieniem, że trzeba rywalizować. Ale jak trzeba, to trzeba, trudno.

Czy zwycięstwo w tej rywalizacji jest dla nich sensem życia?

Nie, absolutnie nie! Podobnie jak pieniądze sukces jest postrzegany wyłącznie jako środek do osiągania innych celów. W wielu wywiadach widać pogardę dla chęci posiadania, dla marzeń o stanie konta, wobec kogoś, kto chce mieć pieniądze, choć jeszcze nie wie, co z zarobionym groszem zrobi. Nigdy nie pojawiła się opinia, że trzeba mieć pieniądze po to, żeby się pokazać, czy też żeby zapewnić sobie spokojny byt na przyszłość. Pieniądze potrzebne są tylko jako sposób na życie pełne wrażeń. Życie, w którym ważne są podróże, ale także szczytne cele. „Chcesz komuś pomagać? W porządku, trzeba najpierw mieć pieniądze” – zastrzegają.

Tytuł i skróty pochodzą od redakcji

Hanna Świda-Ziemba – socjolog, profesor UW. Wydała m.in. książki „Człowiek wewnętrznie zniewolony”, „Wartości egzystencjalne młodzieży lat 90.”, „Młodzież końca tysiąclecia.

Obraz świata i bycia w świecie”. W latach 1991-93 była sędzią Trybunału Stanu.

Rozmowa drukowana w tym numerze „Wysokich Obcasów” pochodzi z książki – zbioru wywiadów (m.in. z Kazikiem Staszewskim,o. Janem Górą, Markiem Kotańskim, Korą Jackowską, Krystyną Starczewską) – „O dorastaniu czyli kod buntu” („Wydawnictwo Literackie”), która właśnie trafia do księgarń

Źródło tekstu: www.gazeta.pl – 2002