Którzy się smucą
Szczęśliwi wy, którzy teraz płaczecie…
„Błogosławieni” — z Ewangelii św. Mateusza lub św. Łukasza — wolę tłumaczyć jako „szczęśliwi”, bo bliżej znajdują się sensu życia. Przecież zostaliśmy stworzeni do szczęścia! Tak czy inaczej przekładając grecki wyraz uaxápios — błogosławieni lub szczęśliwi są paradoksem. Jak można być szczęśliwym, płacząc? Przecież dzisiaj wszystko robimy, aby odsunąć smutek. Ludzie chcą swej pomyślności nawet na siłę. Z daleka omijają łzy przygnębienia. Robią wszystko, by znieczulić ból, zneutralizować cierpienie. Nie zdają sobie sprawy, iż szczęścia nie można zdobyć bezpośrednio, tylko przy okazji — pośrednio.
Czy błogosławieństwo łez nie zostało postawione na głowie? Jaki ma ono sens dla normalnych zjadaczy chleba?
Przede wszystkim Chrystusowa zapowiedź nieco zwariowanego szczęścia przez łzy ma na celu dowartościowanie strefy emocjonalnej — jak słusznie zauważył w Ośmiu błogosławieństwach Simon Tugwell OP. W historii ludzkości były kierunki filozoficzne lansujące nieczułość. Ideałem był „twardziel” stoików. Niezwykle opanowany, nie reagujący na zdarzenia. Tymczasem człowiek został „zaprogramowany” jako istota uczuciowa, reagująca, a to wyklucza wszelkie stany obojętności i apatii. W Starym Testamencie prorok Ezechiel stwierdził w imieniu Jahwe: „Odbiorę wam serce kamienne, a dam wam serce z ciała” (Ez 36,26). Stąd w miłości, w stosunkach międzyludzkich, tak duże ma znaczenie empatia, czyli zdolność wczuwania się w czyjeś przeżycia. Ktoś, kto posiada takie zdolności, potrafi głębiej dojść do drugiego człowieka, zrozumieć jego cierpienia i rozpacz. Nie znaczy to, że we wszystkim należy okazywać maksimum uczuciowości i że powinno się bez skrępowania wyrażać wszelkie stany wewnętrzne. Już w XIII wieku św. Tomasz, pierwszy w historii filozofii, stworzył traktat o uczuciach. Dowartościowując emocje, stale podkreślał kierowniczą rolę intelektu. Nie chodzi o to, żeby każde uczucie było poddane apodyktycznej kontroli rozumu, ale o to, aby stała się „emocją” — „poruszeniem”, to jest zdrową reakcją na realne fakty. Akwinata dodaje, że intelekt ma władzę nad uczuciami nie w sposób dyktatorski, ale „dyplomatyczny”. Tymczasem często przestajemy reagować proporcjonalnie do rzeczywistości. Nasze emocje zaczynają żyć własnym rytmem, coraz bardziej rozbudowanym. Przeżycia gwałtowne, nawet uzasadnione, paraliżują funkcjonowanie człowieka. Czynią go bezbronnym wobec różnorodnych doznań, których nie jest w stanie kontrolować.
Błogosławieństwo smutku–łez jest z pewnością akceptacją autentycznych reakcji emocjonalnych. Przeciwstawia się lansowaniu „chrześcijańskiej radości za wszelką cenę”. Jest oparciem dla przygnębionych, ich obroną przed nachalnym przymusem radości. Mamy „płakać z płaczącymi”! Oczywiście chodzi tu o łzy z prawdziwego, głębokiego żalu. W XX wieku, przy specyficznych trendach w modzie i wychowaniu, mężczyzna nabiera nierzadko kobiecych cech emocjonalnych. Okrutni zbrodniarze: uwięziony ostatnio turecki terrorysta czy też polski 22–letni przygłup, alarmujący telefonicznie szpitale o rzekomym podłożeniu bomby — jakże łatwo płaczą. To ich łkanie nie jest jednak refleksją żalu nad okrucieństwem masowego terroryzmu czy krzywdą ewakuowanych na mrozie ciężko chorych, ale rozżalaniem nad sobą, że się „wpadło”. Jakże często spotykam młodych chłopców zapłakanych po odejściu dziewczyny. Dawniej to było niespotykane.
Nie wiem, czy nie należy tego błogosławieństwa odczytać w kontekście następnego: „Błogosławieni będziecie, gdy ludzie was znienawidzą… z powodu Syna Człowieczego”. Czy motyw smutku–płaczu nie jest istotny i w trzecim błogosławieństwie? Może nie lament po prywatnej klęsce, spowodowanej własną głupotą, ale ból ze względu na Syna Człowieczego jest tu najważniejszy, kluczowy? W błogosławieństwie tym z pewnością istotne jest nie egoistyczne, sentymentalne rozczulanie się nad sobą, ale nad złem — największym grzechem. I nie tylko chodzi o moje „zranienie wewnętrzne”, ale o zranienie innych ludzi, o tragiczne pęknięcie jedności międzyludzkiej. Kiedyś w średniowieczu proszono o dar łez. Takie łzy oczyszczają, niosą wyzwolenie i radość.
Pan Jezus obiecuje smutnym, załamanym — radość. Skąd ta paradoksalna zmiana: „śmiać się będziecie”? Przede wszystkim z empatii z Chrystusem. Smutni, przygnębieni, cierpiący powinni wczuć się w Chrystusa, w Jego smutek, rozdarcie na Krzyżu, aż do dramatu opuszczenia przez Ojca. Łącząc swoje cierpienia z Męką Jezusa, próbując doświadczyć przeżyć Zbawiciela, jednoczymy się z Nim. Mamy świadomość Pawłowego stwierdzenia, że „dopełniam braki udręk Chrystusa” (Kol 1,24). Jedność z Umiłowanym jest głębokim doznaniem miłości. Miłość jest przyczyną radości. Nie sztucznego grymasu radości, nie konwenansu, że „chrześcijanin musi być radosny”, ale autentycznego rozradowania ze zjednoczenia przez wspólną mękę, smutek i łzy. A może na tym właśnie polega przedziwny fenomen, iż niektórzy płaczą ze szczęścia?
Kiedyś prowadziłem grupę studentów dzikim terenem Beskidu Niskiego. Rano na pniu leśnym odprawiliśmy Liturgię. W Ewangelii napotkaliśmy na fragment ze św. Łukasza właśnie o szczęśliwych płaczących. Po kilku godzinach morderczego marszu po wertepach górskich, idąc tam, gdzie „diabeł mówi dobranoc”, na skraju lasu natknęliśmy się na dziwny dom. Właściwie nie dom, ale rozlatującą się chałupę, pokrytą rozerwaną, słomianą strzechą. Bieda i nędza. Koło domostwa mała gnojówka, a przy niej leżał stary, schorowany chłop, przewiązany brudnymi bandażami. Pochylonym nad tą polską nędzą cisnęło się nam, zdrowym, bezczelne pytanie: „Czy ty jesteś szczęśliwy?” I padła odpowiedź trudnym uśmiechem z głębi osamotnionego cierpienia…
Poszliśmy dalej, niosąc w sobie ten zagadkowy uśmiech i myśląc przez cały dzień, czy znaleźliśmy potwierdzenie najtrudniejszego błogosławieństwa?
TOMASZ PAWŁOWSKI OP
ur. 1927, dominikanin, legendarny duszpasterz akademicki w krakowskiej „Beczce”, wykładowca, autor bestseleru Przewodnik dla zniechęconych spowiedzią i mszą świętą oraz innych książek, mieszka w Gdańsku.
Źródło tekstu: http://www.mateusz.pl/goscie/wdrodze/nr309/309-03-Pawlowski.htm