Miłosierni
Z czym się kojarzy papieskie sformułowanie „wyobraźnia miłosierdzia”?
Adam Borysik: Papież daje ludziom wolną rękę. Miłosierdzie nie ma granic, dlatego wyobraźnia miłosierdzia daje nieograniczone pole do popisu, do konkretnego działania na nim.
Małgorzata Skrzypczak: Potocznie rozumie się miłosierdzie jako gest litości, wyraz współczucia. To uczynek, który podejmujemy poruszeni ludzką niedolą, a nie otwarcie się na drugiego człowieka, jego potrzeby i solidarne przyjście mu z pomocą. Reakcje ludzi na tak okazywane miłosierdzie są różne, bo przyjmujemy pomoc tylko w okolicznościach, które nie odsłaniają naszej egzystencjalnej biedy: na przykład, gdy strzeli nam na szosie opona. Nie chcemy natomiast znaleźć się w sytuacji, w której obdarowanie upokarza nas, odsłania biedę wewnętrzną. Papież, mówiąc o miłosierdziu, odwołuje się do Boga, do bezinteresownej, głęboko rozumiejącej człowieka miłości, wobec której każdy czuje się bezpiecznie.
Jacek Federowicz: Pojęcie „wyobraźnia miłosierdzia” jest nowe i inspirujące. Miłosierdzia nie powinniśmy ograniczyć wyłącznie do sfery pomocy materialnej. Istotniejszy jest element szukania zgody z sobą samym i ze światem. To próba znalezienia wrażliwości na drugiego człowieka i na jego potrzeby. Warto zastanowić się, w czym wyraża się moje miłosierdzie. Ważne jest rozróżnienie, czy jestem miłosierny, bo wymaganie miłosierdzia jest narzucone z zewnątrz, bo tak wypada, bo tego wymaga kultura, społeczeństwo, religia, czy też dlatego, że rzeczywiście tego chcę. Czy ludzie, którzy żyją obok, obchodzą mnie, czy są dla mnie ważni? Ten wewnętrzny aspekt pragnienia bycia miłosiernym jest znacznie ważniejszy. Wtedy uwidacznia się moja intencja niesienia pomocy we wszystkich formach — duchowej, psychologicznej czy materialnej.
Dla nas drogowskazem jest nauka Pana Jezusa, który mówi: „Byłem głodny, spragniony, nagi…”. Ewangelia jest wezwaniem do miłosierdzia. Odpowiedź na ten apel oznacza podporządkowanie się takiej nauce. Czy to wystarczy? Czy miłosierdzie nie musi być spontaniczne?
MS: Spontaniczność, gotowość pomagania i inspiracja zewnętrzna nie są w opozycji. Spontaniczne dawanie jest potrzebne, ale trzeba trzeźwo oceniać, kiedy dawać i komu dawać. Dawanie paru groszy alkoholikowi będzie wspomaganiem jego choroby. Podobnie w przypadku narkomana. To na pewno nie będzie miłosierdzie. Nikt nie jest też powołany do zajmowania się wszystkimi problemami społecznymi. Każdy jednak na swoim poletku może realizować wyobraźnię serca. Istotne jest właściwe nastawienie wewnętrzne, by wspieranie kogoś nie było dawaniem z góry. Nasza ludzka kondycja jest wspólna. Gdzieś było napisane „dziś mnie, jutro tobie”. Niezbadane są losy ludzkie i to, że nie ja jestem w schronisku u księdza Adama albo że nie byłam jednym z dzieci czekających na przysposobienie w domu dziecka, to nie jest moja zasługa. Świadomość, że mój los mógł się potoczyć zupełnie inaczej, pomaga w byciu wrażliwym na potrzeby innych i w robieniu tego, co jest w zasięgu naszych możliwości.
JF: Tak naprawdę chodzi o otwarcie się na pewną wrażliwość w sobie, na stawanie w prawdzie o swoich rzeczywistych motywach. Często bowiem bycie miłosiernym polega na dawaniu tego, co nam zbywa, co nie wymaga od nas żadnego wysiłku, a to — choć w ostatecznym rozrachunku może być pożyteczne — jest jednak zaprzeczeniem miłosierdzia.
MS: To prawda, tak postrzegam oddawanie starych, zniszczonych rzeczy do punktu charytatywnego.
AB: To jest oszukiwanie samego siebie. W mojej świadomości zrobiłem dobry uczynek, ale na sądzie ostatecznym Bóg powie: „Nie, to była pomyłka. Utwierdziłeś siebie w swojej pysze”.
Jestem wrogiem parafialnych punktów wydawania np. ubrań także z innego względu. Wydający nie wiedzą, czy dary poszły pod właściwy adres. Najszybciej pojawiają się w takich punktach ci, którzy idą potem do słabszego i mówią: „Dawaj za sweter dwa złote”.
MS: Nie uważam jednak, żeby dobrze byłoby zlikwidować te punkty. One też są potrzebne.
AB: Tylko wtedy, gdy parafialny zespół charytatywny dobrze zna teren i wie, do kogo powinna trafić pomoc. Zobaczcie, jak trudno było w stanie wojennym przekazać dary z Zachodu. Trzeba było mobilizować ministrantów, oazy, kleryków, żeby dotrzeć do prawdziwie potrzebujących. Zwłaszcza że oni mają poczucie własnej godności i nie pojawią się po pomoc sami.
Czy można zatem stwierdzić, że wyobraźnia miłosierdzia to wrażliwość rozpoznająca prawdziwe potrzeby bliźnich?
AB: Nie da się odłączyć czynów od wrażliwości. Miłosierny Samarytanin nie mówił, tylko zawiózł pobitego do gospody i był gotowy łożyć na jego leczenie ze swego majątku. Pozostali potrafili tylko dobrze radzić. Gdy przychodzi zima, w mediach pojawia się temat zastępczy: bezdomni na mrozie. Ten, kto pisze i kto o tym czyta, może się poczuć lepszym człowiekiem, ale samą wrażliwością nikt się nie ogrzał. W konsekwencji w naszym ośrodku dzwoni telefon: „Tu i tu siedzi na dworze człowiek”. Ktoś chce zrobić uczynek miłosierdzia naszymi rękami. Pytam wtedy: „Ile Pani ma metrów?”. „Sześćdziesiąt, osiemdziesiąt”. „No, to można kogoś przenocować”. „Ale…”. Obowiązuje spychologia zapewniająca dobre samopoczucie. Miłosierdzie na cudzy rachunek, byle się nie zaangażować.
Gdy mówimy o pozornym miłosierdziu, warto przypomnieć Wrocław, w którym pojawiły się nawet apele, by nie dawać pieniędzy żebrakom na ulicy. Część dających chce wyciszyć swoje sumienie. Dałem złotówkę, czuję, że pomogłem. Tymczasem jest odwrotnie — nie tylko nie czynię miłosierdzia, ale przyczyniam się do zła. Jestem zdecydowanie przeciwny anonimowemu wspieraniu żebraków.
MS: Myślę, że to jest problem szerszy, że w Kościele za mało akcentuje się wezwanie do szczodrego dawania. Kształtuje się głównie postawę rozdawniczą. Natomiast takie osoby, jak siostra Małgorzata Chmielewska czy Jean Vanier, uczą zupełnie innego spojrzenia na problem biedy ludzkiej, uczą solidarności z ubogimi. Te osoby są dla nas znakami, czym powinno być miłosierdzie.
JF: To prawda, że samą wrażliwością nikt się nie ogrzał. Ta wrażliwość służy jednak również do właściwego rozpoznania ludzkich potrzeb. Pozwala ona odróżnić potrzeby materialne (łatwiejsze do rozpoznania) od tych natury psychicznej czy duchowej (często trudniejsze do zdiagnozowania).
Pani powiedziała, że miłosierdzie upokarza. Czy tak zawsze musi być?
MS: Nie musi tak być, a nawet nie powinno. To zależy od tego, w jaki sposób ktoś daje. Czasem wystarczy drobny gest, przyjazne spojrzenie na kogoś, aby zmienić sytuację. Liczy się nastawienie dającego: czy poprzestaję na daniu złotówki, czy interesuję się także, a może przede wszystkim osobą.
JF: Zawsze jest relacja między tym, który daje, i tym, który bierze. Z jednej strony ważna jest motywacja dającego: daję, bo mi zbywa, czy daję ze świadomością, że to, co mam, to nie ja sobie wywalczyłem, ale dostałem w darze. Świadomość wypracowania dóbr materialnych bywa na tyle silna, że często utrudnia nam odkrycie Boga, który tak naprawdę ofiarowuje mi to, co wypracowuję. Bez Jego pomocy mój wysiłek idzie na marne. Innymi słowy, wszystko zawdzięczam Bogu, a nie wyłącznie swojej pracy czy zapobiegliwości. Z drugiej strony ważne jest, w jaki sposób potrzebujący bierze, czy umie przyjmować, czy też każdy rodzaj pomocy uważa za sobie należny albo czy przyjmowanie daru kojarzy mu się z czymś, co go upadla i poniża.
Jaka powinna być postawa przyjmującego i czy od ludzi ubogich, bezdomnych można wymagać takiej postawy?
AB: Można wymagać. Ludzie mówią o moich podopiecznych, że to są dranie. Gdy zajrzymy do ich wnętrza, to chciałbym czasem takich drani postawić na świeczniku i dać za przykład tym wielkim, kulturalnym ludziom. Wolę, żeby człowiek wyzywał, ale miał szczere wnętrze. Wyzywa, bo jest pijany czy po prostu nerwowy. Nie gra tego! Czasem to stawianie wymagań musi być ostre. Scena ze świątyni jerozolimskiej, gdy Pan Jezus wypędził przekupniów, pokazuje, że trzeba mieć olej w głowie i wiedzieć, kiedy co zrobić. Gdybym wszystkich moich podopiecznych głaskał, to wielu nie wyszłoby na ludzi, a dzięki temu, że niejednokrotnie potraktowałem ich ostro, teraz jest dobrze. Nie ma sensu dawać dla dawania. „Jeśli kto nie chce pracować, niech też nie je”, powiedział św. Paweł. Nie może dostawać ten, kto nie chce pracować. Inaczej jest z tym, kto nie może.
Warto może postawić odwrotne pytanie, czy ktoś dający może wybrzydzać i uzależniać pomoc od postawy przyjmującego, skoro bieda może polegać również na nieumiejętności przyjmowania daru.
MS: Ważne jest, by obdarowywanie nie odbywało się ponad głową człowieka, by było spotkaniem, wzajemnym obdarowaniem. Tak naprawdę liczą się tylko takie sytuacje, które zbliżają dającego i obdarowanego. Wtedy korzyść jest obustronna.
Jan Paweł II w „Novo millennio ineunte” pisze, że rysując krajobraz ubóstwa, trzeba pamiętać o ludziach materialnie zasobnych, którym zagraża rozpacz płynąca z bezsensu życia. Czy mówiąc o miłosierdziu, bierzemy pod uwagę ludzi ubogich duchowo?
JF: Rzeczywiście, mówiąc o wyobraźni miłosierdzia, warto zwrócić uwagę także na duchowy wymiar ubóstwa. Czy jesteśmy w stanie otworzyć się na bogatych materialnie? Oni czasem potrzebują pomocy duchowej, żeby siebie otworzyć, zobaczyć w perspektywie tego, kim tak naprawdę są. Mając bardzo wiele środków, zamknęli się w sobie. W przypowieści o Samarytaninie i lewita, i faryzeusz tak naprawdę nie pomogli, bo sami byli bardzo biedni duchowo. Oni może nigdy nie doświadczyli miłości, tego, że można coś zrobić dla kogoś bezinteresownie. Tą przypowieścią Pan Jezus znakomicie odpowiedział na cyniczne pytanie faryzeusza: „A kto jest moim bliźnim”. Bliźnim nie jest tylko ten, który leży przy drodze, lecz także ten, który przyszedł mu z pomocą, Samarytanin. Jezus mówi: ja jestem Twoim bliźnim; jeżeli przyjmiesz Moją pomoc, Moją miłość, to będziesz zdolny otworzyć się na siebie samego, a przez to także na innych. Pojęcie wyobraźni miłosierdzia dotyczy więc także pewnej zgody z samym sobą, umiejętności obdarowania siebie samego wewnętrznym pokojem. To on bowiem może owocować dawaniem pokoju innym zarówno w tym indywidualnym, jak i światowym wymiarze. W moim zawodowym doświadczeniu często spotykam się z brakiem miłosierdzia do siebie samego — nie Bóg, lecz my sami jakże często jesteśmy dla siebie surowymi sędziami, obarczając się poczuciem winy nie do udźwignięcia.
AB: Ważne jest poczucie wdzięczności. Tak jak u biblijnej Magdaleny, która wiele dostała, dlatego bardzo umiłowała, dlatego swoimi łzami i włosami wyciera nogi Jezusa. Postawa wdzięczności pokazuje, z kim ma się do czynienia. Poznaję różne osoby. Gdy ktoś przyjdzie do nas od dominikanów, bo mu dali adres, bo przysłał go Jan Góra albo Henio, administrator z kurii, albo bp Balcerek, to najpierw każę mu pół godziny czekać na furcie. Od razu widać, co to za człowiek. Jeśli po 10 minutach zaczyna się wiercić i używać łaciny podwórkowej, to już wiem, że go nie przyjmę, ale jeśli pół godziny spokojnie wytrzyma, to biorę go w krzyżowy ogień pytań i wiem, z kim mam do czynienia. Nie wciśnie mi bajek, że został skrzywdzony. „Nie mów, człowieku, żeś skrzywdzony, tylko powiedz, że skrzywdziłeś siebie. Nie mów, że żona, że czasy złe. Skoro było picie, to nie mów o krzywdzie”. Jeśli ktoś stanie w prawdzie, to jest szansa, że wyjdzie na ludzi.
Zatem pierwszą zasadą pomocy jest poznać człowieka?
AB: Tak. Pan Jezus mówi: „Nie rzucajcie pereł przed świnie”. Ważne, by ta druga strona przez swe natręctwo, przychodzenie, mówienie pokazała, że jej zależy, że nie zmarnuje pomocy.
Istnieją jednak ludzie, których bieda polega na tym, że nie potrafią się odnaleźć w życiu. Ani nie zawalczą o siebie, a gdy coś dostaną, to nie potrafią odkryć wdzięczności. Są tak zagubieni, że aż żal patrzeć, jak się męczą sami ze sobą.
JF: Tu mi się przypomina anegdota o bracie Albercie Chmielowskim, który potrafił się znaleźć. Gdy prosił o wsparcie dla ubogich, zdarzało mu się, że dostał po gębie. Wtedy w postawie pokory mówił: „To dla mnie, a co masz dla moich biednych?”. To świadczy o klasie tego człowieka.
Natomiast rzeczywiście istnieją ludzie, którzy potrzebują pomocy natury psychologicznej, może nawet duchowej. To jest kwestia pewnego rodzaju buntu i nieakceptacji sposobu życia, który przyszło im wieść; nieumiejętności dostosowania się do wyścigu szczurów. Warunki pracy się brutalizują i coraz więcej osób nie jest w stanie tego znieść. Przykład: traktowanie pracowników w supermarketach. To jest dramat, na ile mogę godzić się z upodleniem siebie za siedemset czy osiemset złotych. Na ile chcę, na ile mogę, a jeśli się nie godzę, to przychodzą frustracje, bo nie mam pracy. Pojawia się poczucie winy, że ze mną jest coś nie tak, że sobie nie radzę. Za tym idzie poczucie bezsensu życia, poczucie wewnętrznej pustki, niechęć do jakichkolwiek relacji z innymi ludźmi.
AB: Wtedy często sięga się po alkohol, narkotyki, New Age czy inne metody znieczulania…
JF: To jest jedna ścieżka, a druga to depresja. Człowiek zamyka się w sobie, nie wychodzi z domu, leży cały dzień, włączy telewizor, ale to już go nie bawi. Ma poczucie, że powinien coś zrobić, ale nie może i to, że nie może, jeszcze bardziej go dobija, jeszcze bardziej czuje się do niczego. To jest egzystencjalny dramat człowieka. Patrząc na działkę, którą się zajmuję, widzę miłosierdzie poprzez pryzmat pewnej wrażliwości i uruchomienia w człowieku chęci pomagania sobie samemu. Tak naprawdę o to właśnie chodzi. Pomagam towarzyszeniem w rozwoju, w odkrywaniu w sobie energii, chęci do życia, stymulowaniem prób wyjścia z depresji.
Załóżmy, że poznaliśmy człowieka, który rzeczywiście potrzebuje pomocy i zależy mu na niej. W jaki sposób mu pomagać?
AB: Każdy jest inny. Nie mam reguły w postępowaniu z moimi podopiecznymi. Gdy ich wyprowadzam z pijaństwa, mają pretensje: „A temu ksiądz na coś pozwolił”. Wtedy powołuję się na przykład gospodarza winnicy, który najmował robotników o różnych godzinach i mówię: „Dzieje Ci się krzywda? Zostaw go! Ty jesteś Kowalski, a on jest Michalski”. Znam psychikę, znam sytuację, wiem, jakie mogę mu postawić wymagania, i wiem, że jeżeli wróci na dworzec, to się załamie. Muszę działać różnorodnie. Do jednego żartem, do drugiego z krzykiem, do innego siłą, do jeszcze innego z lizaczkiem i cukierkiem. Jest tyle sposobów, ilu ludzi. Potrzeba czasu, by poznać człowieka — a ludzie go nie mają. Technika poszła do przodu. Ludzie mają samochody, telefony i gonią, dlatego nie zatrzymują się nad człowiekiem żebrzącym. Nie zastanawiają się nad sensem swoich działań. Są żebracy, którzy napiszą na kartce: „Zbieram na piwo”. Ktoś zagoniony da dwa złote, bo: „Ten przynajmniej szczerze napisał”. Tymczasem to jest uderzenie w czułą strunę człowieka, który nie lubi być oszukiwany, a w tym wypadku ma poczucie, że go nie oszukują. To jest mistrzowskie wykorzystywanie naiwności ludzkiej. Gdyby zagoniony na chwilę się zatrzymał i pomyślał, to by to zauważył.
Większość ludzi żebrzących to mistrzowie i profesjonaliści w swoim fachu, a nie osoby potrzebujące. Często zatrzymuję się przy żebrzących, zapraszam do naszego domu. Przyszły dwie osoby na dwieście. Jeden procent żebrzących tak naprawdę potrzebuje pomocy. Reszta jest nastawiona na żebranie. Niejednokrotnie podchodziłem do matek z dziećmi proszących o jałmużnę na skrzyżowaniach. Zapraszałem do naszego domu. Żadna się nie pojawiła. W większości wypadków chodzi o sposób zarobkowania, a nie o autentyczną potrzebę.
Poznańscy dziennikarze przebierali się za żebraków i po powrocie do redakcji postulowali podwyżkę, bo mówili, że w porównaniu z żebrakami zarabiają grosze.
Kilka lat temu modna była metoda receptowa. Zaczepiając kierowców na światłach, można dziennie zarobić 200–300 złotych. Chwyta człowieka za serce ktoś, komu brakuje na niezbędne dla zdrowia lekarstwa. Jeden da dwa złote, inny złotówkę, a ktoś pięć złotych. Tymczasem trzeba mieć otwarte oczy. Recepty są ważne miesiąc, a te, na które wyłudzane są pieniądze, mają czasem rok albo i więcej. Trzeba by się na chwilę zatrzymać, aby to sprawdzić.
Popatrzcie, jakie powodzenie ma człowiek na wózku. Ustawi się pod karmelitami albo dominikanami i zarobi 400 złotych dziennie. Jego nawet przywiozą na miejsce żebrania, ale codziennie musi odpalić na flaszkę i zagrychę. Dopóki się nie wykończy, dopóty jest dojną krową.
Takich opowieści słyszałem wiele. Są ludzie, którzy z żebrania stworzyli dochodowy interes, ale czy tego typu opowieści zwalniają z obowiązku wspomagania ubogich?
MS: To jest rzeczywiście problem, bo czasem o pieniądze proszą ludzie, którzy potrzebują zupełnie innego rodzaju pomocy. To jest rodzaj głębokiego zranienia, jeśli dla człowieka żebranie jest sposobem na życie. Naraża on swoją ludzką godność dla paru groszy.
AB: Popatrzcie na dzieci rumuńskie. To są przecież żywe tarcze. Zresztą polskie dzieci podobnie. To najemnicy własnych rodziców. Zapewniam, że nie dostają wyżebranych przez siebie pieniędzy. Nędzne ochłapy, większość jest przepijana. Czymś innym jest kupienie im czegoś w sklepie. Można usłyszeć opowieści, że potem to jedzenie jest wyrzucane, ale jeśli ktoś zgadza się, aby mu kupić chleb, to mu to nie zaszkodzi, a jeśli nie chce zakupów, to na pewno nie potrzebuje materialnej pomocy.
Wiadomo, gdzie są żebracy. Przy każdym klasztorze i kościele jest ich pełno. Do kościoła idzie człowiek, po którym najszybciej można się spodziewać, że sięgnie po monetę do kieszeni. On jest wrażliwy. Ciekawe, że żebracy nie stoją pod urzędem skarbowym.
To są ciągle historie zniechęcające do pomocy. Co ma zrobić ktoś, kto chce sensownie wspomóc ubogich swoimi pieniędzmi?
AB: Pomagać instytucjom. Są bardziej kompetentne i łatwiej im zweryfikować adresata pomocy niż prywatnemu człowiekowi. To jest jedyna metoda, która mogłaby wyeliminować naciągaczy, którzy znieczulają ludzkie serca. Jest wiele osób, które autentycznie potrzebują pomocy. Bezrobotny, z wymówieniem, z czwórką dzieci, który z opieki społecznej dostaje na dziecko 100 złotych.
JF: Bardzo ważne jest wołanie o realizm. Patrzenie na możliwość rozprowadzania konkretnej pomocy. Czy wchodzimy w pomaganie instytucjom, o których nie wiadomo, jaką mają osobowość prawną, czy pomagamy takim, których status jest sprawdzony, działają od dłuższego czasu, do których mamy zaufanie. To jest kwestia realizmu i rozsądku.
AB: Instytucje mogą lepiej pomóc. Zbiorowe żywienie jest tańsze. Na własnej skórze tego doświadczam. Co możemy zrobić? Pokojarzyć potrzebujących z tymi, którzy mają rezerwy. Nie lubię akcji, bo szybko mijają i uspokajają sumienia, a człowiek żyje 365 dni w roku, ale tym razem z okazji Dnia Dziecka zrobiliśmy akcję „Bezdomni dzieciom”. Dziennikarze się dziwili, co może dać bezdomny dziecku. Tymczasem nawet ubogi bez domu może wiele dać. Niektórzy z nich zostawili swoje własne dzieci, żony. Już do nich nie wrócą, bo powstały nowe rodziny, ale mogą pomóc innym dzieciom. Scena amfiteatru się rozpadła. Materiały zwiozłem, oni naprawili scenę. Przygotowali trasę, dekoracje, zabezpieczenie. Henio, artysta spod ręki profesora Zina, prowadził konkurs artystyczny, oceniał, malował jak w „Piórkiem i węglem”. Bardzo się zaangażowali. Ta akcja była możliwa, bo polegała na wydobywaniu z ludzi i firm drzemiących w nich rezerw. Co z tej akcji zostało do dzisiaj? Na przykład Hauke, piekarz z Dąbrowskiego daje ubogim pod koniec dnia chleby, które mu zostają. Cieszy się, że chleb nie idzie dla konia, tylko dla ludzi. Wystarczy pomyśleć i pokojarzyć. Kiedy widzę matkę z dzieckiem żebrzącą jednocześnie u chrystusowców i u dominikanów, mówię: „Jak cię spotkam żebrzącą, to Cię skopię jak saski ogródek. Masz dom? Masz gary? Proszę adres”. Zajeżdżam, sprawdzam. Zgadza się. On chleje, ona nie. Przywożę pyry. Nabiał ze sklepu. Nie kawka, nie papieroski. Z ubojni korpusy. Rosół wspaniały z tego jest. A ile jeszcze mięska. Na gulasz. Do zupy. Wszyscy zadowoleni. I ci, którzy dają — że mogą pomóc, i ci, którzy to biorą. Jestem tylko jak mały trybik, który kojarzy. Tylko przerzucam. Nie będę wymagał tego od was, ale każdy może, jak ma godzinkę wolną, się do tego przyłączyć.
JF: Patrząc realistycznie na potrzeby, powinniśmy realistycznie patrzeć na siebie i dawać siebie tam, gdzie możemy się najlepiej sprawdzić. Ja nie byłbym tak dobry w takiej roli, jak ksiądz Adam, dlatego robię coś innego…
Mówiliśmy o ubogich z ulicy, o ubogich duchem, a jak się mają sprawy z pomaganiem sierotom?
MS: Powszechny jest pogląd, że przysposabianie dzieci to gest miłosierdzia. Tymczasem często małżonkowie, którzy przychodzą do ośrodków adopcyjnych, raczej myślą o zaspokojeniu swoich potrzeb, myślą o swoim rodzicielstwie. Chcą, by dziecko było zdrowe, ładne, inteligentne, bez rodzeństwa, żeby nie sprawiało żadnych kłopotów. Nasze zadanie polega na uświadomieniu, jaka jest sytuacja dziecka osieroconego, i przygotowanie tych ludzi do poszerzenia ich gotowości dawania. W większości zgłaszają się do nas pary bezdzietne bądź z jednym dzieckiem, które nie mogą mieć następnego. Zdarza się, że ci ludzie przypisują sobie gest miłosierdzia, mimo że są skupieni w znacznym stopniu na sobie, na swoich potrzebach, a nie na potrzebach dziecka. To jest bardzo delikatna i trudna sytuacja, bo nie jest dobrze, gdy dziecko jest traktowane jako obiekt miłosierdzia, gdy rodzice są przekonani, że są wspaniali, bo przygarnęli biedną sierotkę. Takie rodzicielstwo nie wytrzyma próby czasu.
JF: Mogę do tego dopisać ciąg dalszy. Proszą mnie o pomoc rodziny, które kiedyś adoptowały dziecko. Zarówno rodzice, jak i dzieci nie potrafią po latach odnaleźć się w nowej, dojrzałej relacji. Może to być ze strony rodziców kwestia oczekiwania wdzięczności. Najczęściej nikt nie przyznaje się do takich oczekiwań. Trudno jest się do nich przyznać. Jednak to oczekiwanie jest głęboko odczuwane przez dziecko. Ono narasta przez lata i jest stałą presją dla młodego człowieka, który w okresie dojrzewania przeżywa bardzo silny bunt związany również z kryzysem tożsamości. Dorastające dziecko jest głęboko zranione zranieniem rodziców i atakuje ich. Im jednak trudno dostrzec związek pomiędzy swoimi ukrytymi oczekiwaniami wdzięczności a problemami wychowawczymi nastolatka. To poważny dramat. Niekiedy dzieci mogą wykazywać problemy natury emocjonalnej lub mogą wchodzić w konflikt z prawem.
Mam wrażenie, że niebezpieczeństwo niewypowiedzianej potrzeby wdzięczności grozi każdemu dającemu. Czy można go uniknąć?
JF: To jest możliwe, choć bardzo trudne. Potrzeba z jednej strony wielkiej świadomości swoich zachowań, a z drugiej jednak umiejętności szczerego okazywania swoich motywacji. To konieczność poważnego i pełnego szacunku traktowania obdarowywanego. To również nacechowany miłością i szacunkiem stosunek do dziecka, w którym zawiera się zarówno umiejętność wytyczania granic, jak i zachęta do twórczej i mądrej realizacji jego osobowości.
W tej rozmowie zatoczyliśmy koło i wróciliśmy do wyobraźni miłosierdzia. Pomaganie komukolwiek, czy to będą sieroty, bezdomni czy też ludzie biedni duchowo wymaga wyobraźni, przewidywania, realizmu.
AB: Trzeba też mieć odwagę, żeby powiedzieć takiemu czy innemu człowiekowi prawdę w oczy. To też jest wyraz miłosierdzia, żeby powiedzieć przychodzącemu: „Ty nie mów, że Twoja żona była robaczywa, że rodzice cię skrzywdzili, teściowie wyrzucili, tylko musiało też coś być po Twojej stronie”.
Wszyscy potrzebujemy miłosierdzia. Ja bez miłosierdzia Tego z góry nic bym nie zrobił, bo naprawdę cuda się dzieją, a ja po dzień dzisiejszy nie mam centa z Urzędu Miejskiego. Nigdy w życiu nie drżałem o pieniądze. Doświadczam pomocy Opatrzności. Wincenty Palloti, gdy potrzebował na coś, wcale się nie martwił i szedł spać, a rano przychodziła babcinka z zawiniątkiem. W zawiniątku była potrzebna suma co do lira. Tak samo tutaj. Ja jestem tym glinianym naczyniem. Dzięki temu, że miłosierdzie na mnie spływa, rozdaję je i zasług w tym nie przypisuję sobie żadnych. „Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie”.
Czy chrześcijanie są bardziej skłonni do miłosierdzia?
MS: Myślę, że miłosierdzie wymaga wyobraźni, serca, odwagi spotkania z drugim człowiekiem, realizmu, czasu… Ten realizm w ocenie sytuacji musi dotyczyć nie tylko potrzebującego, ale również nas. Prawdziwe miłosierdzie wymaga uznania, że nas wszystkich łączy wspólna, ludzka kondycja.
AB: Miłosierdzie oznacza również, by być z potrzebującą osobą. W parafii mamy takich, którzy stracili mężów, żony. Organizujemy spotkania, żeby nie byli sami, żeby ich czas wypełniały rozmowy. Niektórzy mają nadmiar czasu i mogą wspierać ludzi zagonionych, przypilnować dzieci. Zobaczcie, jak to można powiązać. Jedni mają pieniądze, inni mają czas, mogą być dla siebie wsparciem. Myślę, że to jest wyobraźnia miłosierdzia. To jest sytuacja znad sadzawki Siloe, przy której człowiek mówił: „Panie, nie mam człowieka…”. Ta sytuacja jest cały czas aktualna. Człowiek popada w depresję, a gdyby dostrzegł obok tych, którzy potrzebują jego obecności, to nie zajmowałby się sobą. Zajęcie jest terapią. To jest racja, żeby „być”. Człowiek potrzebuje rozmowy, żeby mógł się wygadać i żeby go ktoś wysłuchał.
Można powiedzieć, że sprawdzają się słowa, że szczęście jest w dawaniu, że w momencie, gdy ktoś odkryje swoją potrzebę, ale dostrzeże drugiego, to poprzez zajęcie się tym drugim, zapomni trochę o sobie…
JF: Ale jak to zrobić? To jest pytanie podstawowe.
AB: Często mówię swoim, tym różnym biznesmenom czy firmom: „Daj siebie”.
JF: Ale żeby dać, trzeba najpierw otworzyć się na samego siebie.
AB: Kto daje, otrzymuje. Trzeba w to uwierzyć i spróbować, zaryzykować. Ludzie są hermetyczni, myślą, że to się nie opłaca. Szczęście dla nich to szóstka w Totolotku. Tymczasem szczęście to obdarowanie drugiego.
JF: Wydaje się, że samo apelowanie o dawanie idzie w pustkę, bo rzadko przynosi efekty. Mam na myśli sytuację, gdy apel odwołuje się do tego w człowieku, czego tak naprawdę w nim nie ma. Człowiek musi najpierw sam ze sobą dojść do ładu, musi odkryć, kim jest, żeby zobaczyć siebie w tym świecie i poprzez to dowiedzieć się, co może w tym świecie zrobić, znaleźć model swojego funkcjonowania, zaakceptować to, kim jest. Na tym poziomie wielu ludzi ma mnóstwo rzeczy do przepracowania. Po dokonaniu wewnętrznej pracy, zaakceptowaniu siebie, otworzeniu się na prawdę o sobie, apel o to, by dać siebie innym, ma się do czego odwołać.
Gdybyśmy chcieli podsumować tę rozmowę i zaryzykowalibyśmy ocenę, to proszę powiedzieć, jakie świadectwo o naszym chrześcijaństwie wystawia podejście do ubogich i maluczkich?
JF: Sądzę, że nie mamy wystarczających podstaw, by jednoznacznie ocenić nasze chrześcijańskie świadectwo w tym względzie. Istnieje wiele inicjatyw niesienia ludziom pomocy na różnych płaszczyznach. Nie oznacza to oczywiście, że nie można zrobić więcej.
Istotniejsze jednak wydaje mi się zwrócenie uwagi na papieską zachętę do pogłębienia naszej postawy miłosierdzia tak, aby było to nie tylko niesienie konkretnej pomocy najsłabszym i najbardziej potrzebującym, ale także wprowadzanie pojednania i pokoju w sobie, by móc je przynosić innym.
- ADAM BORYSIK ur. 1955, pallotyn, święcenia kapłańskie otrzymał w 1984 roku, od piętnastu lat duszpasterzuje wśród bezdomnych, prowadzi dom charytatywny „Przystań”, mieszka w Poznaniu.
- JACEK FEDEROWICZ ur. 1959, psycholog, psychoterapeuta, absolwent KUL–u, biegły sądowy z zakresu psychologii, pracuje w Archidiecezjalnej Poradni Rodzinnej i jako doradca personalny w firmach oraz prowadzi praktykę prywatną.
- MAŁGORZATA SKRZYPCZAK absolwentka psychologii na UAM i teologii na PWT, pracuje w Chrześcijańskim Ośrodku Adopcyjnym „Pro familia”, woluntariuszka w Terenowym Komitecie Obrony Praw Dziecka, mieszka w Poznaniu.
Źródło tekstu: http://www.mateusz.pl/wdrodze/redakcja/archiwum.htm, miesięcznik W drodze nr 12 (352) 2002.