Niepokoje o los potępionych

Grupa docelowa: Młodzież Rodzaj nauki: Lektura Tagi: Potępieni, Prawdy wiary

Wiele mi wyjaśnił artykuł na temat potępienia wiecznego, jaki znalazłem w książce Ojca pt. „Szukającym drogi”. Ale niepokoją mnie jeszcze dwa pytania. Wyobraźmy sobie, że mąż wszedł do życia wiecznego, a żona, którą bardzo kochał, zasłużyła sobie na potępienie. To samo mogło się stać z matką i synem, z bratem i siostrą, z dwoma bardzo bliskimi sobie przyjaciółmi. Przecież sytuacja, kiedy ktoś mi bardzo bliski jest skrajnie nieszczęśliwy, uniemożliwia prawdziwe szczęście!

Drugi mój problem powinien się zacząć od słów: „Czy to prawda, że…”. Nie wykluczam bowiem tego, że powstał on z insynuacji ludzi nieżyczliwych Kościołowi. Chodzi o to, że podobno niektórzy teologowie twierdzili, jakoby męki potępieńców były dodatkowym źródłem radości dla zbawionych. Trudno mi uwierzyć, żeby tak przewrotna i okrutna myśl mogła się pojawić w czyjejś głowie, a tym bardziej w głowie chrześcijanina i teologa.

 

List Pana daje mi okazję do pokazania różnicy między dwoma rodzajami pytań religijnych. Są bowiem pytania, które znikają, kiedy się poda zadowalające wyjaśnienie. Ale są również takie pytania, które powinniśmy w sobie pozostawić, nawet jeśli intelektualnie wyjaśniliśmy je sobie zupełnie wystarczająco. Pierwsze pytania dotyczą nieporozumień, jakie się przyplątały do naszego rozumienia wiary; zbitek pojęciowych i niejasności, które warto uporządkować i rozświetlić; wyobrażeń i zwyczajów, które nie służą już wierze, a które zachowujemy jedynie siłą bezwładu. Pytania te można rozwiązać bez wchodzenia w sam miąższ wiary, a zarazem podejmować je trzeba, bo — nie rozwiązane — mogą wiarę utrudniać lub ją zaśmiecać.

Takim pytaniem wydaje mi się drugi z Pańskich problemów. Zarzut, jakoby w chrześcijańskiej eschatologii pojawiała się idea radości z męki potępionych — zarzut po raz pierwszy sformułowany chyba przez Fryderyka Nietzschego — opiera się na nieżyczliwym odczytaniu pewnej intuicji, moim zdaniem całkiem sensownej. Mianowicie zastanawiając się nad karą potępienia, niektórzy teologowie twierdzili, że polega ona między innymi na odebraniu wszelkich możliwości czynienia zła, mimo że szatan i jego naśladowcy nadal bardzo chcieliby je czynić. Ostateczną bezsiłę tych wszystkich, co porzuciwszy Tego, który jest Miłością, wciąż mają ochotę czynić zło i zadawać krzywdę, wyraża biblijny symbol zgrzytania zębami. Św. Tomasz, kiedy podejmuje ten temat — nawiasem mówiąc, jest to w jego eschatologii temat naprawdę marginalny i dziesięciorzędny — przedstawia go w trzech następujących twierdzeniach: Bezsiła potępionych, ogarniętych żądzą czynienia zła i nie mogących swojej żądzy zaspokoić, będzie dla nich źródłem męki; zbawieni w żadnym razie nie będą się cieszyli z ich męki; będą się natomiast cieszyć z tego, że zapanowała doskonała sprawiedliwość i że niczyja zła wola nie może już nikomu zaszkodzić. Spojrzenie powyższe ma swoje źródło w nauce Pisma Świętego o sądzie Bożym. Mianowicie Biblia często przedstawia sąd Boży jako potężne i ostateczne wejście Boga w ludzkie sprawy. Dobro i sprawiedliwość otrzymają wówczas wszystkie należne im prawa, zło i nienawiść raz na zawsze utracą możliwość panoszenia się i zadawania krzywdy. Proszę sobie przeczytać dla przykładu Psalm 97 albo Psalm 9 czy 76. Tego rodzaju teksty pomagają nam uprzytomnić sobie, jak płytkie i jednostronne są nasze popularne wyobrażenia o sądzie Bożym, jeżeli widzimy go w aspekcie zewnętrznej rekompensaty za uczynione dobro i zło.

Czy radość z powodu tego, że złoczyńca utracił swoje możliwości czynienia zła, uwłacza człowiekowi szlachetnemu? Człowiek szlachetny będzie raczej zważał na to, żeby do tej radości nie dołączyło się nic ciemnego, żeby nie było w niej żadnej domieszki nienawiści czy ducha zemsty. Z ulgą jednak przyjmie wiadomość, że policja ujęła wreszcie groźnego wampira, który zamordował już kilkanaście kobiet w okolicy. Z ulgą przyjmujemy nawet wykrycie grupy przestępczej, która specjalizowała się w okradaniu mieszkań. Można przestępcy współczuć, że uległ tak głębokiej demoralizacji, można się zastanawiać nad społeczną współwiną, można — nawet wbrew nadziei — uwierzyć w możliwość jego nawrócenia. Nie sposób jednak nie cieszyć się z tego, że jego przestępstwom został położony kres.

Z naszej obecnej perspektywy tajemnicę szczególną stanowi nieodwracalne trwanie szatana oraz tych, którzy do niego należą, w złej woli. Jak to możliwe, że ta zła wola nie wygaśnie w nich nawet wówczas, kiedy nie będzie już miała żadnych możliwości działania? Dlaczego szatan i potępieni nigdy nie odstąpią od swojej żądzy zadawania krzywdy, mimo że niemożliwość jej zrealizowania będzie dla nich źródłem dotkliwej męki? Różni ludzie podejmowali te pytania i znajdowali jakieś odpowiedzi, ale przyznam się, że mnie osobiście mało to interesuje. Wolę całe swoje zainteresowanie eschatologiczne skierować na dążenie do Boga, który jeden może obdarzyć nas życiem i sensem na wieki. Trochę w tym duchu pisał Antoni Gorecki:

Pytali: „Czy jest piekło?” Ten rzekł: „Co żartować?
Lepiej nie iść do niego, niż czy jest, próbować”.

Tyle na temat drugiego z Pańskich pytań. Pytanie pierwsze wydaje mi się bez porównania ważniejsze. Ono wchodzi w samą prawdę wiary. I jeśli potrafimy ustosunkować się do niego właściwie, może ono istotnie naszą wiarę wzbogacić. Zarazem tak jakoś jest, że odpowiedzi na tego rodzaju pytania znacznie przekraczają to, czego człowiek oczekiwał — mimo że w zakresie tego, czego oczekiwaliśmy, pozostawiają jakiś niedosyt. Niedosyt ten przezwycięża się jednak raczej czynem wiary niż dalszym dociekaniem. Ostatecznym przedmiotem naszej wiary jest bowiem Bóg żywy, a nie wzniosłe intelektualne konstrukcje.

Czy matka może być szczęśliwa w niebie, jeśli jej rodzony syn znalazł się wśród potępionych? Moim zdaniem, jest to dramatyczna forma innego pytania: Czy można być szczęśliwym w niebie, jeśli jest się świadomym tego, że choćby tylko ktoś jeden pogrążony jest w nieszczęściu wiecznego potępienia? Otóż pierwszą odpowiedź na to pytanie winniśmy dawać swoim życiem: Powinniśmy robić naprawdę wszystko, co w naszej mocy, żeby chronić naszych bliźnich, a zwłaszcza naszych najbliższych, przed groźbą potępienia wiecznego, żeby pomagać im wejść na drogę prowadzącą do życia.

„Chrystus daje Kościołowi, swej nieskalanej Oblubienicy — pisał papież Pius XII w swojej encyklice o Kościele (nr 43) — nie tylko uczestnictwo w dziele uświęcenia, lecz nadto chce, iżby to dzieło powstawało poniekąd z jej również współpracy. Zaiste, straszliwa to jest tajemnica, i trzeba się bez końca nad nią zastanawiać: oto zbawienie wielu ludzi zawisło od modlitw i dobrowolnych umartwień członków mistycznego Ciała Jezusa Chrystusa, podejmowanych przez nich w tej intencji, oraz od wspomagającej się wzajemnie współpracy pasterzy i wiernych, a zwłaszcza ojców i matek w rodzinach, i oni Boskiemu Zbawcy naszemu służyć nią powinni”.

Tradycja katolicka dostarcza niezliczonych przykładów takiej właśnie postawy. Gdyby św. Monika zastanawiała się nad tym, czy mogłaby być szczęśliwa w niebie, podczas gdy jej syn Augustyn byłby w piekle — to zapewne ona nie byłaby święta, zaś Augustyn rzeczywiście skończyłby jak najgorzej. Niewiele lepiej byłoby, gdyby pocieszała się w sposób pusty i jałowy, że przecież miłosierdzie Boże jest nieskończone i Bóg z pewnością zlituje się w końcu nad jej synem. Na szczęście Monika liczyła się na serio z tym, że jej syn może się zmarnować na wieki, i podjęła żarliwą i długotrwałą modlitwę za niego. Z pewnością w jej modlitwie pojawiały się również słowa dramatyczne: „Nie wyobrażam sobie, Panie Boże, żebym mogła być szczęśliwa w niebie bez mojego syna Augustyna”. Taka jednak modlitwa z pewnością Panu Bogu się podobała.

Tej postawy ratowania ludzi, co do których można się lękać, że są zagrożeni potępieniem wiecznym, znajdziemy bardzo dużo w pismach i żywotach świętych. „Czuję to w sobie z pewnością niewątpliwą — pisała św. Teresa od Jezusa — że dla wybawienia choćby jednej duszy od takich strasznych mąk tysiąc razy chętnie ofiarowałabym się na śmierć”. „Chciałabym zupełnego zniszczenia piekła — modliła się żarliwie do Pana Jezusa św. Katarzyna ze Sieny — albo przynajmniej żeby żadna dusza tam się więcej nie dostała. A najbardziej bym się cieszyła, gdybyś położył mnie na paszczę piekła, żeby ją zamknąć i żeby nikt więcej tam się nie dostał. Bo w ten sposób wszyscy moi bliźni byliby zbawieni”.

Można by tu przytoczyć mnóstwo świadectw, jak różni chrześcijanie starali się o nawrócenie i o miłosierdzie Boże dla konkretnych swoich bliskich, ale także dla nieznajomych lub nawet dla nieprzyjaciół, których zbawienie wydawało im się zagrożone. To duchowe zaangażowanie na rzecz zbawienia drugiego człowieka jest szczególnie głęboką odpowiedzią na pytanie, jak można być szczęśliwym w niebie, podczas gdy ktoś — może nawet ktoś mi bardzo bliski — cierpiałby mękę odrzucenia. Przecież człowiek nie jest wyłącznie biernym przedmiotem zbawienia, człowiek jest osobą, a jako osoba musi Boga wybrać, musi pozwolić łasce Bożej, żeby go przemieniała. „Stworzyłeś nas bez nas, ale nie zbawisz nas bez nas” — mówił św. Augustyn.

Zauważmy ponadto, że samo postawienie takiego pytania świadczy o naszym zdecydowanie niewłaściwym stosunku do Boga. Wciąż Go podejrzewamy o to, że kocha nas mniej niż nasi bliscy, wciąż wydaje się nam, że my kochamy naszych bliskich więcej niż sam Bóg. A przecież w Jezusie Chrystusie powinno to się stać dla nas oczywistością, że Bóg jest dla mnie — dla każdego z nas — Kimś Absolutnie Najbliższym, nieskończenie bliższym niż rodzona matka i ojciec, niż ukochany mąż czy żona, niż rodzone dziecko. My zaś wciąż traktujemy Boga nieufnie, podejrzewamy Go o bezduszność i niedostatek miłosierdzia, uważamy Go za kogoś obcego. W rzeczywistości zaś to nie Bóg jest nam obcy — On jest nieodmiennie naszym Najbliższym — to my, wskutek naszych egoizmów i niedojrzałości, wciąż jeszcze zachowujemy się wobec Boga jako ludzie obcy, tyle że uznający Jego władzę nad nami. A czasem nawet i to nie.

Bogu bardzo zależy na tym, żebyśmy się wzajemnie miłowali i żeby miłość nasza wzajemna rosła. Ale choćby moja miłość do ojca i matki, do rodzonego dziecka czy do kogokolwiek była jeszcze głębsza i bardziej intensywna, niż jest, i tak Pan Bóg kocha tę osobę niewyobrażalnie więcej niż ja. „Czyż może matka zapomnieć o swym niemowlęciu — ta, która kocha, syna swego łona? Ale nawet gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie” (Iz 49,15). Bóg do tego stopnia nas, każdego z nas, kocha, że dał nam swojego Syna. I nie ma większej miłości niż ta, która została nam, każdemu z nas poszczególnie, okazana na Kalwarii. „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13).

Zatem pytanie: „Jak może być szczęśliwa matka, która dostąpiła zbawienia wiecznego, jeśli jej syn znalazł się wśród potępionych?” — przekształca się w pytanie jeszcze trudniejsze: „Co musi przeżywać Bóg, dla którego każdy z nas jest kimś niewyobrażalnie bliskim, kiedy widzi, że nawet rodzice przekazują swoim dzieciom własną duchową pustkę i moralną dezorientację, kiedy widzi wszystkie te krzywdy i demoralizacje, jakie dzieją się na naszej ziemi, a zwłaszcza kiedy widzi, że ktoś odchodzi od Niego całkowicie i ostatecznie?”

Teoretyczne odpowiedzi na to pytanie, jakie pojawiały się w teologii, są dość sensowne, ale zarazem wydają mi się tak zimne i nie dające niczego poza wyjaśnieniem, że wolałbym nie zaśmiecać nimi Pańskiej wyobraźni. Najważniejsza przecież jest odpowiedź praktyczna: Będę robił wszystko, żebym ani ja sam, ani nikt z moich bliskich i znajomych, ani w ogóle nikt nie odszedł od Boga na zawsze. Przecież poza Nim, który jedynie jest Źródłem dobra i szczęścia, znajduje się wyłącznie bezsens i męka.

Na pewno stoimy wobec niepojętej tajemnicy. Niektóre kierunki jej wyjaśniania od razu wykluczmy jako kłócące się ze słowem Bożym. Zatem nie wolno nam rozmiękczać ewangelicznej nauki o potępieniu wiecznym, bo zgubimy wówczas wiele prawdy Bożej o człowieku i o naszym wezwaniu ostatecznym (pisałem o tym w artykule, o którym Pan wspomina). Z drugiej strony, obraźliwe dla Pana Boga jest wszelkie takie przedstawianie potępienia wiecznego, które pobudza do podejrzeń, że miłosierdzie Boże nie jest nieskończone. A już całkiem nie wypada wypowiadać się na ten temat z pozycji jakiegoś nad-boga, który udaje kogoś bardziej miłosiernego niż sam Pan Bóg.

Tajemnicę potępienia wiecznego zgłębiać należy przede wszystkim jako tajemnicę własnego przewrotnego wyboru. Jest to tajemnica własnego dobrowolnego zamykania się na miłość Bożą, a co za tym idzie — na każdą inną autentyczną miłość. Człowiek staje się w ten sposób wewnętrznie pusty i niewart miłości. Nie umiem sobie tego nawet wyobrazić, bo dopóki jesteśmy na tej ziemi, nawet najwięksi grzesznicy, nawet ludzie najbardziej przewrotni wciąż jeszcze na szczęście są warci miłości, wciąż jeszcze bramy życia wiecznego stoją przed nimi otworem.

Jak Pan widzi, od której strony by nie podejść do prawdy o potępieniu wiecznym, czymś szczególnie ważnym okazuje się jej wymiar praktyczny: Czyńmy wszystko, żeby samemu należeć coraz więcej do Boga i żeby innym, a zwłaszcza najbardziej zagrożonym w drodze do Niego pomagać.