Ślubuję cię kochać
Jak dochować wierności, gdy kuszą nas piękne kobiety i sławni mężczyźni, samochody, podróże i zaszczyty, które samym swoim istnieniem mówią: „Zostaw wszystko, co było dla ciebie ważne; tylko ja sprawię, że będziesz szczęśliwy”?
I ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci – obiecują sobie on i ona w przysiędze małżeńskiej. Te słowa są zobowiązaniem, jakie podejmujemy wobec kogoś, z kim stoimy przed ołtarzem, a także wobec siebie. Znam małżeństwa, które żyły długo w miłości i przyjaźni. Jedno z nich – małżeństwo mojej siostry – trwało ponad sześćdziesiąt lat. Ale nie zawsze tak bywa. Jak to się dzieje, że z czasem słowa przysięgi stają się ciężarem i wyrzutem sumienia? Czy można zobowiązywać się na całe życie do miłości i wierności, skoro tak wiele w nas się zmienia, tyle jest pokus i zakrętów?.
Nie ma tu gotowych odpowiedzi. Ale pytania pozwalają otwierać różne drzwi i przeglądać się w lustrach, które za nimi znajdujemy. Nie zawsze widzimy w nich to, co chcielibyśmy zobaczyć.
Otwórzmy pierwsze drzwi. Co zdecydowało o małżeństwie? Pierwsze lustro ukazuje nam prawdę (i nieprawdę) o nas samych. Poza własnym odbiciem możemy zobaczyć w nim ludzi i sytuacje, które miały wpływ na to, co myślimy o sobie. Nie chodzi tu o szukanie winnych, lecz o zrozumienie, jaki mamy udział w swoim szczęściu i nieszczęściu. Powody ślubu mogą być różne, między innymi „przypadkowa” ciąża, chęć ucieczki z domu pełnego przemocy czy nacisk opinii, że „w pewnym wieku powinno się już założyć rodzinę”.
Przykładem ucieczki w małżeństwo jest historia Anny. Była ona najstarszą z trzech sióstr. Jej ojciec, alkoholik, często zachowywał się agresywnie wobec rodziny. W domu brakowało pieniędzy, więc Anna zaczęła pracować w sklepie. Miała wtedy 18 lat. Kierownik sklepu zabiegał o jej względy. Był starszy od Anny o 20 lat. Zaproponował jej małżeństwo. Zgodziła się. Zdecydowało to, że mężczyzna nie był alkoholikiem i że dzięki małżeństwu Anna mogła uciec z domu. Wkrótce mąż zaczął być chorobliwie zazdrosny o młodą żonę. Nie pozwalał Annie na naukę i pracę, ograniczał jej kontakty z matką i siostrami. Bezpieczna przystań okazała się więzieniem.
I oto stoimy przed drugimi drzwiami. Czy wiążąc się z kimś wybranym, nie pozostajemy nadal przede wszystkim dzieckiem swoich rodziców i im przyznajemy prawo decydowania o tym, jak ma być w naszym małżeństwie? Przejawem tej zależności może być albo całkowite podporządkowanie się rodzicom, albo postępowanie zawsze na przekór im. Tak czy inaczej, oni są najważniejsi w naszym małżeństwie. W taką pułapkę wpadają ludzie pozostający w dużej zależności od rodziców, na przykład wychowani przez samotne matki. Takie matki na każdy przejaw autonomii dziecka reagują tak, że wywołują w nim poczucie winy.
Robert uzgadniał z matką wszystkie swoje plany, zanim przedstawił je żonie już jako decyzje niepodlegające dyskusji. Teściowa traktowała Marię pobłażliwie, jak niedojrzałą osobę, której nie warto pytać o zdanie. Po bezskutecznych próbach obrony swojej pozycji w małżeństwie Maria wyprowadziła się. Czy Robert zechce ratować swoje małżeństwo?
Przyjmijmy wersję optymistyczną: oto ktoś świadomie decyduje się na małżeństwo z osobą, którą kocha, i przy dźwiękach marsza weselnego ślubuje jej miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Do czego tak naprawdę się zobowiązuje? Miłość to radość z czyjegoś istnienia. To zdolność przyjmowania i dawania, o czym mówi „Hymn o miłości” świętego Pawła. Przychodząc na świat, zostajemy obdarowani miłością i zdolnością kochania. Pierwsza miłość – ta do rodziców – musi być przez nich pielęgnowana, abyśmy dzięki niej stali się zdolni do dawania i przyjmowania miłości w innych relacjach.
Zaczyna się od zakochania. Język polski oddaje istotę tego stanu. Mówimy: „Kocham się w tobie”. To „się” oznacza, że kocham siebie takim, jakim widzę się w twoich wpatrzonych we mnie oczach, kocham ten stan fascynacji, obejmujący ciało, umysł i psychikę. W podręczniku psychiatrii nazywano ten stan syndroma amorosum, a cechuje go zaburzenie percepcji otaczającego świata. Pod jego wpływem ludzie są zdolni do największych poświęceń, ale i do zbrodni. Ten stan nie trwa wiecznie. Jeśli nic więcej nas nie łączy, to budzimy się pewnego dnia z pytaniem: „Co ja robię koło tego człowieka?”. Są ludzie, którzy stają się uzależnieni od przeżywania tego stanu ekscytacji. Wielokrotnie zmieniają partnerów, stale szukając „prawdziwej” miłości, a tak naprawdę daremnie poszukują siebie i stabilności. Dotyczy to osób, które wychowywały się w rodzinach, gdzie niepokój i napięcia były codziennością. Taka była rodzina Adama. Nie miał rodzeństwa. Dzieciństwo spędził z rodzicami na placówkach dyplomatycznych. Często zmieniali miejsca pobytu, więc Adam nie mógł z nikim się zaprzyjaźnić. Rodzice bez przerwy się kłócili. Ojciec upijał się wieczorami i zwierzał się synowi z ciężkiego życia z żoną. Adam często wstydził się za niego. Po maturze wrócił z matką do Polski. Pragnął stałego związku, ale wciąż zmieniał partnerki. Po początkowej fascynacji odchodził do kolejnej kobiety i znów przeżywał niepokój i niepewność. Gdy był pewien wzajemności, znudzony, zaczynał szukać wad w partnerce i porzucał ją dla innej. Kiedy zgłosił się na psychoterapię, miał za sobą dwa rozwody.
Stan zakochania przechodzi niekiedy w miłość do drugiego człowieka opartą na wzajemności i lojalności. Sprzyja temu dojrzałość emocjonalna, czyli umiejętność rozpoznawania i nazywania swoich uczuć, a także poczucie własnej wartości. Taka miłość dopuszcza możliwość kłótni, nieraz burzliwych, ale nie zna pogardy, okrucieństwa i upokorzenia. Włącza w swój krąg innych ludzi, nie zamyka się w ciasnym egoizmie. A w trudnych chwilach dąży do rozwiązań wewnątrz związku, nie szukając poza nim „sojuszników” przeciw mężowi lub żonie. Wierność – jak jej dochować, gdy kuszą nas piękne, młode kobiety i fascynujący, sławni mężczyźni, stopnie naukowe i nominacje na najwyższe stanowiska, samochody, podróże i inne zaszczyty, które samym swoim istnieniem mówią: „Zostaw wszystko, co było dla ciebie ważne; tylko ja sprawię, że będziesz szczęśliwy”? Bogdan jest lekarzem. Jego małżeństwo z Anielą nie było pasmem szczęścia. Różnili się charakterami i upodobaniami. W dodatku Aniela zaczęła chorować. Bogdan opiekował się coraz bardziej niedołężną żoną. Niespodziewanie był to najlepszy okres ich małżeństwa. Zbliżyli się do siebie jak nigdy przedtem. Kiedy Aniela po latach umarła, Bogdan czuł pustkę po kimś bardzo bliskim.
Zdradą jest nie tylko romans pozamałżeński. Jest nią także wycofanie ze związku swoich uczuć, czasu, uwagi i szacunku, dzięki którym żyje, a bez nich staje się polem walki, a w końcu cmentarzem. Zdarza się, że rywalką staje się kariera jednego z małżonków, a ludzie, którzy mogą być pomocni we wspinaczce na szczyt, stają się ważniejsi niż mąż czy żona.
O uczciwości małżeńskiej nieczęsto się mówi. Wydaje się, że jeśli partnerzy się nie zdradzają i przynoszą pieniądze do domu, to wszystko jest w porządku. Ale uczciwość małżeńska to także lojalność, wspieranie się w chorobie i niedostatku, niezawieranie egoistycznych sojuszy przeciw żonie czy mężowi. Uczciwość zostaje naruszona przez każde kłamstwo w związku. Na pozór niewinne oszustwa i mówienie niepełnej prawdy („Powiem żonie, że musiałem dłużej zostać w pracy – przecież to prawda, nie musi wiedzieć, że cały czas rozmawiałem z Elą”) z czasem stają się przyzwyczajeniem. Nic bardziej niż kłamstwo nie nadaje się do budowania muru między ludźmi. Uczciwość małżeńska oznacza, że jeśli współmałżonek w wyniku choroby, kalectwa lub starości straci to, co było jego urokiem, jeśli przez jakiś czas albo już zawsze będzie potrzebował wsparcia bardziej niż będzie je w stanie dawać, to go nie opuszczę.
Do wierności i uczciwości można się zobowiązać. Z miłością jest inaczej – to uczucie, na które nie mamy bezpośredniego wpływu. Czy można się zobowiązać, że ona nigdy nie zniknie?
Z biegiem lat zmieniamy się, dowiadujemy się więcej o sobie i o współmałżonku. Czasem tej wiedzy używamy przeciw sobie nawzajem. Kiedy nasze wyobrażenia o partnerze rozmijają się z rzeczywistością, kiedy czujemy się rozczarowani, szukamy oparcia w innych ludziach. A „ławka rezerwowych” nie jest pusta. Pojawiają się rozumiejący niezrozumianych i nadzieja, że można zacząć życie od nowa.
Co może pomóc nam przetrwać najcięższe chwile? Pewna osoba, która przeżyła kilkadziesiąt lat w trudnym małżeństwie i kilkakrotnie stawała przed decyzją o rozstaniu, ale się na to nie zdecydowała, powiedziała: „Trzeba mieć busolę i pamiętać, że wskazuje ona ten sam kierunek niezależnie od pogody”. Tą busolą może być wiara w sakramentalną wartość małżeństwa, przekonanie, że nie łamie się danego słowa, poczucie odpowiedzialności za osobę, z którą związało się swój los, albo własne sumienie, które nie daje spokoju. Bywa, że busolę chowamy do skrzyni i ufając tylko sobie, wyruszamy w rejs swojego życia. Może się jednak zdarzyć, że utkwimy na mieliźnie lub dopłyniemy do portu, w którym nie chcieliśmy się znaleźć.
Na rozstanie decydują się młodzi ludzie, po paru latach wspólnego życia rozczarowani sobą i małżeństwem, ludzie dojrzali, którzy przestali widzieć zachwyt w oczach współmałżonka, a zobaczyli go u nowej i dzięki temu atrakcyjnej osoby, a także ludzie uciekający przed starością w związek z kimś dużo młodszym. W rozmowach z osobami „na rozdrożu” słyszę czasem: „Kocham je obie (ich obu), nie mogę zdobyć się na wybór”. Ale najczęściej taki wybór wcześniej czy później staje się koniecznością i każda z możliwości wiąże się z cierpieniem. Jeśli ktoś decyduje się pozostać w małżeństwie – cierpi, bo rozstaje się z kimś, kogo pokochał „niemożliwą” miłością. Cierpi także ten ktoś. Odchodząc od osoby, z którą miało się spędzić całe życie, do innej, z którą ma się zamiar spędzić resztę życia, również się cierpi. A siła tego cierpienia zależy od sytuacji, w której podejmujemy taką decyzję, i od wrażliwości naszego sumienia.
Pewien człowiek po wielu latach odszedł od żony i związał się z młodą, piękną kobietą. Zapytany, czy jest szczęśliwy, odpowiedział: „To jest tak, jakbym żył w rajskim ogrodzie. Byłbym szczęśliwy, gdyby nie to, że w tym ogrodzie leży duży, czarny kamień i nie mogę go ominąć ani na niego nie patrzeć”.
Lidia Mieścicka jest lekarzem i psychoterapeutą. Zajmuje się zaburzeniami emocjonalnymi oraz problemami rodzinnymi i małżeńskimi. Pracuje w warszawskim Ośrodku Pomocy i Edukacji Psychologicznej „Intra”. Napisała książki „Nie poddawaj się smutkowi” i „Być matką dorosłych dzieci”.
Źródło tekstu: http://kiosk.onet.pl/charaktery/1312168,1250,artykul.html