Zawartość cukru w cukrze. Przypadki księdza Grosera… i księdza Leszka
Jednym z epizodów dramatu jaki przeżywa ukrywający się w damskim przebraniu bohater filmu „Poszukiwany, poszukiwana” (gra Wojciech Pokora) jest praca u człowieka zajmującego się domową produkcją bimbru. Właściwa profesja pracodawcy pozostaje na początku głęboko zakonspirowana a zajęcie głównej postaci filmu polega przede wszystkim na kupowaniu cukru. Po pewnym czasie zdemaskowany właściciel mieszkania próbuje wmówić „Marysi”, że prowadzi badania naukowe nad zawartością cukru w cukrze. To hasło – zawartość cukru w cukrze – stanie się myślą przewodnią tego tekstu.
Tekst traktować jednak będzie nie o polskim przemyśle cukrowym, czy o nielegalnych gorzelniach, ale o polskiej katechezie. Mimo tak odmiennej tematyki hasło nasze nadaje się idealnie. Twierdzę bowiem, że rzeczywistość polskiej katechezy jest mocno przycukrzona w swoich opisach oraz należałoby dać prawdziwą odpowiedź na pytanie o zawartość katechezy w katechezie.
Wygasły już niemal gorące dyskusje związane z wejściem katechezy do szkół. Śmieszne wręcz wydają się wygłaszane przed laty proroctwa o nietolerancji, wręcz krwawych prześladowaniach. Pospolite ruszenie katechetów, które trafiło w 1990 roku do szkół zostało mocno przeczyszczone a ci co zostali zdobyli odpowiednie kwalifikacje. Żaden z uczniów (jeśli wytrwale nie zimował) nie pamięta, że kiedyś chodziło się do salek przy kościele. Dla nich katecheza w szkole jest „od sprzed wojny” i stała się normalnym elementem edukacyjnego krajobrazu. Zawrót głowy od sukcesów potęgują statystyki. Dla wielu szkół będzie to 100% uczniów deklarujących chęć uczęszczania na religię. Średnia wielu diecezji oscylować będzie wokół 99%. Gorzej będzie w dużych miastach, ale są to nadal bardzo dobre wyniki. Dodatkowym źródłem optymizmu może być fakt, że dzięki katechezie w szkole dzieci mają więcej godzin religii, nauka zaczyna się od 1 września, a lekcje trwają od dzwonka do dzwonka.
Czy godzi się zatem czepiać tego pięknego, sielskiego obrazu? Godzi się a nawet trzeba, a zachętą do tego niech stanie się powieść Jana Grzegorczyka „Adieu. Przypadki księdza Grosera”. Pojawienie się tej książki wywołało falę komentarzy, zachwytów i krytyk. Dla mnie jako księdza jest to tekst bliski, gdyż czytałem tam o sobie – o swoich wzlotach i upadkach. Bez cukrzenia i bez złośliwości. Cieszyłem się też widząc tę książkę na listach bestsellerów w księgarniach – wiedziałem, że jeśli przeczyta ją świecki będzie bardziej rozumiał i kochał księży a przez to i mnie. Warto byłoby na kanwie tej powieści postawić diagnozę polskiego Kościoła. Jest to jednak zadanie przerastające moje siły. Chciałbym zatem skoncentrować się na jednym wycinku – szkolnej katechezie, której wątek przewija się przez książkę i stanowi ważny jej element.
Wątek ten pojawia się gdy ksiądz Groser przychodzi do nowej parafii. Ma być w niej rezydentem, obowiązki katechety sprawuje młody ksiądz Leszek Grajek. W katechezę włączy się później i nasz bohater. Ich perypetie a jednocześnie ich „filozofia” katechezy będzie ilustracją moich rozważań.
Chciałbym swoją refleksję uporządkować budując pewną typologię szkolnej katechezy. Dodam, że dotyczyć ona będzie głównie katechezy w gimnazjum i szkołach średnich, ale sprawdzi się też w licznych przypadkach w szkole podstawowej. Tworząc typologię katechezy nie będę się zajmował żadną teologią, żadnymi teoretycznymi założeniami i postulatami, ale jedynie katechezą „jaka jest”. Nawet terminu katecheza nie będę używał w teologicznym sensie. Dla mnie w tym momencie katecheza będzie po prostu tym co dzieje się między jednym a drugim dzwonkiem, gdzie przed klasą staje człowiek posłany do niej przez Kościół i wszystkie inne spotkania tego człowieka z uczniami.
Prawdziwy obraz katechezy wyłania się raczej poza oficjalnymi spotkaniami i sprawozdaniami. Cenniejsze są osobiste spotkania, zwierzenia przekazane w zaufaniu, prawdy przekazane między wierszami. Czasami jest to mina komentujące czyjeś słowa, westchnienie czy uśmiech. Jestem za to wdzięczny, gdyż prawda, choć czasami gorzka, jest bardziej strawna od dużej ilości lukru. Miałem okazję poznać i rozmawiać z wieloma katechetami z różnych miejsc Polski – to oni odsłonili mi rzeczywistość. Oczywiście przyczynkiem w budowaniu teorii jest także moje własne doświadczenie katechetyczne, moje wzloty i bolesne upadki.
Moją typologię katechezy zatytułować można: „Drogi i bezdroża szkolnej katechezy”. Zarówno na drogach jak i bezdrożach wystąpią trzy ścieżki. Zacznijmy od bezdroży. Pierwsza ścieżka i typ katechezy to katecheza jako walka. Jest dzień 1 września i katecheta przekracza próg szkoły. Spotyka się z młodzieżą i próbuje ją poznać. Może to zrobić na dwa sposoby. Wziąć do ręki socjologiczne opracowania dotyczące młodzieży, ich świata wartości, religijności i moralności lub zastosować obserwację uczestnicząca (po prostu z nimi być). W jednym i drugim przypadku włos się może zjeżyć na głowie. Poprzestawiany świat wartości, wybiórczość w uznawaniu prawd wiary, bardzo lekkie traktowanie religijnych praktyk, negacja zasad moralnych. Do tego może dojść niepoważne traktowanie przedmiotu, który nie wpływa na promocję ani na średnią ze świadectwa. Co wtedy ma robić katecheta? Wrząc Bożym gniewem rusza na krucjatę. Wydaje wojnę uczniowskim poglądom i zachowaniom, próbuje ich wychować. Najlepiej szybko i na siłę. Czasami wyrazi się to we wrzasku: „jesteście bandą łobuzów… idiotów… heretyków…. dzieciobójców… itd”. Czasami nie musi to być krzyk czy inne restrykcje (jedynki, zadawane prace, skarżenia do wychowawcy, rodziców i dyrektora, czasami fizyczna i psychiczna przemoc). Czasami może to być spokojne, intelektualne zmiażdżenie ucznia. Ksiądz Tischner wspominał jak u początków swojego duszpasterzowania zmiażdżył studentów swoją wypunktowaną konferencją na temat bodaj etyki seksualnej. Wspominał jak jedna z osób stojąca z tyłu kościoła wyszła i już więcej do kościoła nie wróciła. Te wydarzenie dobrze ilustruje jaki jest skutek tego typu katechezy. Jej owocem jest zerwanie więzi. Katecheta może uzyskać spokój na lekcji, może nawet uzyskać potoki pięknie brzmiących prawd płynących z ust uczniów (a niech tam, niech usłyszy co chce, będę miał święty spokój), może uzyskać nawet nagrodę dyrektora i pochwałę proboszcza. Katecheta powinien być jednak specjalistą od budowania więzi (religio) a tej więzi walką się nie uzyska. W walce można przeciwnika pokonać, ale nigdy nawrócić.
Gdyby jeszcze tę walkę zawsze się wygrywało. Uczniowie przecież także sięgają po swoją broń. Spóźnianie się, spadanie z krzeseł, pytania nie na temat, ciągły kaszel. Albo drastyczniejsze środki: bierny opór, otwarty bunt, pyskówki, wyzwiska, szeroki wachlarz przemocy psychicznej i fizycznej. Katecheta tę wojnę wygrywa albo… wchodzi na dwie inne ścieżki – Golgoty lub rozejmu – zgniłego kompromisu.
Zanim jednak przejdziemy do tych typów poszukajmy w naszej powieści jeśli nie walki to przynajmniej katechetycznej potyczki. Znajdujemy taką w wydaniu księdza Grosera. Na jego debiutanckiej katechezie „powstało jakiś zamieszanie. Spojrzenia wszystkich powędrowały do ostatniej ławki. Siedział w niej chłopak z miną wodza indiańskiego. Z uszu zwisały mu nadmuchane prezerwatywy pomalowane we wzorki pisakami. Wacław (…) odczekał, aż przycichną śmiechy, i spokojnie zwrócił się do dowcipnisia. – Ładnie, ale mamusia cię nie nauczyła , gdzie się to zakłada? – Dzika salwa śmiechu uderzyła w Indianina.” (s. 141-142) Wielu katechetów gratulowałoby sobie takiej odzywki i załatwienia sprawy. Mogłoby to być do przyjęcia, gdyby adresat odebrał to jako żart i umiał się zaśmiać z samego siebie. W tej jednak sytuacji Groser „zdał sobie sprawę, że tym jednym zdaniem przegrał. (…) [Indianin] zgarnął plecaczek i demonstracyjnie wyszedł z klasy.” (s. 142)
Katecheza jako Golgota to sytuacja w której katecheta się poddał. Wyrwano mu ster z ręki, nie panuje nad klasą, nie ma możliwości robienia czegokolwiek. Mała grupa uczniów a nawet jakaś silna osobowość w pojedynkę może pokrzyżować wszelkie plany i zamiary – rozwalić kompletnie lekcję. Katecheta czuje wtedy bezradność, poczucie swojej małej wartości, boi się iść na lekcje, ma poczucie klęski. Jeśli jeszcze potrafi tę sytuację przeżyć z wiarą i swój krzyż ofiarować za swoich uczniów jest w tym jakaś nadprzyrodzona wartość. Częściej jednak spotkać można poczucie zupełnego bezsensu. Wkrada się myślenie – wszystkie moje wysiłki są zmarnowane, dlaczego mam się wysilać, w imię czego mam się angażować, przygotowywać do zajęć, dla kogo?
Golgota to przypadki księdza Leszka i jego 3f. Oddajmy głos Leszkowi. „To nie jest zwykły stres. Ja się po prostu panicznie boję chodzić do szkoły. Czuję się jak żołnierz na froncie. Tylko, że jestem sam, a naprzeciw siedzi cała armia. Wiesz, jak to jest iść do klasy, gdzie uczeń siedzi w koszulce z napisem: >>Bóg tak, Kościół nie<<? Raz mi przynieśli >>Fakty i Mity<< i spytali, czy chcę sobie poczytać. Nie wiem, jak reagować w takich sytuacjach. Co bym nie zrobił, to czuję, że oni się ze mnie śmieją. (…) Ja już więcej tam nie pójdę. Czego ja ich mogę nauczyć? Przecież oni się z nas śmieją. Śmieją się ze wszystkiego. Mają w dupie nas i to, co mówimy.” (s. 98-99) „Od paru tygodni Leszek chodził do szkoły tylko z jedną myślą: przeżyć 3f. (…) Wszędzie dawał sobie jakoś radę, tylko ta jedna przeklęta klasa była jak góra, która mu wszystko przesłania i na którą nie potrafi się wspiąć. Przynajmniej bez szklaneczki whisky. Sam zdawał sobie sprawę z faktu, że popada w obsesję. Ale co z tego, że zdawał sobie sprawę? Obsesja od tej świadomości nie znikała. (s. 113) I szczyt Golgoty: „Próbował zachować opanowanie, uśmiechniętą twarz. Ktoś trącił go prowokacyjnie. Nie zwrócił uwagi, przeszli. Za chwilę dobiegł go krzyk, wynaturzony, z ust przykrytych ręką, chrypiący: – Rączka! – Odwrócił się instynktownie. Salwa śmiechu. – Jak wie, o kogo chodzi! – Zobaczył tylko anonimowy tłum rozbawionych uczniów. Grupa prowokatorów skryła się za rogiem korytarza. Tłumiąc strach, odwrócił się. Wtedy znowu dobiegło go: – I rączka zapiała po raz trzeci! – Nagle korytarz wypełnił głos naśladujący pianie koguta. Kolejne salwy śmiechu. – Jak tam? Waliłeś już konia? Madzia nie może się doczekać. Po naukę do arcybiskupa! – (…) Przed oczami wirowały mu czarne płaty. Ledwo dotarł do plebanii. Odruchowo spojrzał na swój samochód. To, co zobaczył… Właściwie już nic nie czuł. Na drzwiczkach wozu ktoś wymalował sprayem penisa i podpisał: >>Rączka<<. (s. 113)
Innym bezdrożem jest katecheza jako zawieszenie broni. Na czym ona polega? Wy żyjcie ze mną w zgodzie a ja będę żył z wami w zgodzie. Ja będę udawał, że was uczę a wy będziecie udawać, że się uczycie. Ja poczytam gazetę a wy poodrabiajcie sobie lekcje. Piętnaście minut dla mnie, reszta dla was. Różne to mogą być formy zachowania.
Nie potępiam tych katechetów, wątpię by te postawy wynikały z wyrachowania czy cynizmu. Chodzi tu o prostą sprawę – walka wyczerpuje a cierpieć nikt nie chce. Jeśli zatem nie krucjata i nie Golgota to pozostaje kompromis w swoim zgniłym wydaniu. Katecheta ma wtedy trochę wytchnienia – np. nikt nie opluje mu pleców na korytarzu. Pozostaje jednak sumienie, które wyrzuca, że coś się sprzedało, że coś jest nie tak. Bywa więc, że katecheta znowu rusza na wojnę, bywa, że znowu idzie na krzyż.
I znowu posłużmy się fragmentem powieści Grzegorczyka oddając głos księdzu Leszkowi: „Marcin zapytał mnie, czy wiem, jak poznać kleryków z Poznania. Wzruszyłem ramionami. >>Nie<< – odparłem, choć wiedziałem, że to podpucha. >>Po tym, że sutannę mają zapinaną z tyłu<<. Zaśmiałem się. Chciałem pokazać, że jestem z nimi. W nagrodę opowiedzieli mi kolejne dwa dowcipy. I poczułem wtedy momentalnie obrzydzenie do siebie. Jakbym się zaparł czegoś, ale nie wiem czego. Czułem się jak zdrajca…” (s. 108)
Te trzy ścieżki – katecheza jako walka, Golgota i zawieszenie broni – zaliczyłem do bezdroży, gdyż mimo przedeptania tych szlaków przez tysiące nóg po prostu do niczego one nie prowadzą.
Jakie są zatem drogi katechezy? Pierwsza z nich to katecheza jako spotkanie. Nie przymykając oczu na grzechy młodych katecheta chce się z nimi spotkać. Nawiązać dialog, jakąś nić porozumienia. Jeśli ma być to czymś więcej niż socjotechniczną sztuczką wymaga to od katechety autentycznego zaangażowania, otwartości, życzliwości, dobrze rozumianej tolerancji i cierpliwości. Wszystko to po to, by poznać swoich uczniów i dać się im poznać siebie.
Spotkanie wymaga dwóch stron, podobne predyspozycje, przynajmniej w jakiś zalążkach, powinny być i w klasie. Życie podpowiada, że jest to trudne ale jednak możliwe – nawet w 3f. Cała sprawa polega na tym, że spotkać się z uczniami można jedynie w tym punkcie, gdzie ten uczeń właśnie jest. To jest to czym żyje, co obejrzał wczoraj w telewizji, to jest jego muzyka, książki (jeśli umie czytać). Chciałoby się może zacząć od obłoków i Pana Boga a zejść trzeba do rynsztoku i spraw odległych od nabożeństwa majowego. Gdy tam schodzimy to nie dlatego, że jest tam tak ładnie, ale dlatego, że jest tam nasz uczeń, którego z tego rynsztoku chcemy wyprowadzić. Nie wyprowadzimy go jednak nigdy, gdy nie podamy mu ręki a on tej ręki nie uchwyci. Stąd te zabiegi Grosera, by pójść za zainteresowaniami uczniów, odpowiadać na ich pytania (choćby interesowały ich tylko skoki Małysza i życie seksualne kleru, jak mawiał jego proboszcz). To dlatego zaprosił Budziaszka i planował zapraszać innych, którzy mogli mu pomóc złapać kontakt z młodzieżą.
Lekcja z Budziaszkiem pokazuje na czym polega spotkanie, gdzie człowiek nie przychodzi nikogo nawracać a łapie kontakt i pociąga w dobrym kierunku. Relacja z tego spotkania jest obszerna, nie sposób przytoczyć jej całej. Niech wystarczy jednak za całość powiedzenie, że na początku: „Spoglądali na niego z pewną rezerwą. (…) Patrzyli na niego trochę jak na wariata.” (s. 212-213) a na końcu „Klasa chłonęła opowieść Budziaszka. Nawet Grzegorz i Adrian [na koszulkach biskup z pastorałem wpisany w znak zakazu] nie potrafili ukryć zainteresowania.” (s. 217) I wreszcie: „A co z narkotykami? Artyści mówią, że dzięki nim docierają do swego wnętrza – spytał Darek, który do tej pory nigdy się nie odzywał (podkreślenie – zpm).” (s. 217) To odezwanie się po raz pierwszy jest może najlepszą ilustracją tego, o co chodzi w katechezie jako spotkaniu. Ten sam Darek przyznaje się pod koniec książki do swojej niewiary, wyznaje swoje nawrócenie i… pragnienie wstąpienia do seminarium. Czy nie warto było zejść do rynsztoku?
Trzeba jednak zaznaczyć, że katecheza jako spotkanie to duża sztuka. Łatwo ją pomylić z kompromisem, łatwo stracić cierpliwość. Trzeba dużo pracy, osobistych zdolności i pewnej błyskotliwości. Nić porozumienia z uczniami jest bardzo cienka. Łatwo ja zerwać, łatwo ją poplątać. Łatwo uczniów związać ze sobą, zasłonić sobą Pana Boga. Ten się jednak nie myli, kto nic nie robi.
Można powiedzieć, że katecheza jako spotkanie jest swoistą preewangelizacją, która jest warunkiem i w sposób naturalny zmierza do katechezy jako ewangelizacji. Wielu katechetów ma świadomość, że nie może istnieć prawdziwa katecheza bez podstawowej więzi jaka powinna istnieć między katechizowanym a Jezusem. Katecheza jest dla wierzących, dla tych, którzy wyznali, że Jezus jest ich Panem. Bez tego katechetyczne wysiłki przypominają zamalowywanie kredową farbą ściany pomalowanej na olejno. Ile byś warstw nie położył, jakbyś mocno pędzla nie dociskał – nie będzie się to trzymać. A mówiąc jeszcze dosadniej – nie nauczysz świni latać, choćbyś jej zbudował nie wiadomo jak długi pas startowy. Katecheci widząc wśród uczniów praktyczne pogaństwo, chcą położyć fundament wiary, zewangelizować swoich uczniów – dać im skrzydła. Widzą w tym swoją szansę.
Rezygnują z pewnych tematów, albo odkładają w ogóle podręcznik, zaczynają mówić o sprawach podstawowych, głosić kerygmat. Z jakim skutkiem? Najczęściej bardzo skromnym, ale czy mają jakieś wyjście? Ten typ katechezy, stanowi krok w stronę Pana Boga, ale nie jest to jeszcze właściwa katecheza.
Przejdźmy zatem do ostatniego typu – katechezy jako katechezy. Nie jest to masło maślane. Katecheza w sensie teologicznym jest to systematyczne, logiczne, rozciągnięte w czasie wprowadzenie człowieka w całość prawd wiary, liturgii, modlitwy, poznanie zasad moralności i życia wspólnotowego oraz budowanie postawy świadka. Taka katecheza ma swój program, etapy, pomoce do niej. Pozostaje tylko pytać ile jest tej katechezy, w takim wydaniu, w szkolnej katechezie? Inaczej mówiąc – jaka jest zawartość cukru w cukrze?
Przy omawianiu katechezy jako ewangelizacji i katechezy jako katechezy nie było żadnego cytatu z „Adieu”. Powód jest prosty – nie ma tam takich katechez. Jeśli jeszcze ewangelizację możemy gdzieś między wierszami odszukać to na pewno nie znajdziemy tam naszego ostatniego typu. Miałby się z pyszna Groser, gdyby spotkała go kurialna wizytacja i padły pytania czy uczniowie mają zeszyty i podręczniki, jakie tematy wpisuje do szkolnego dziennika i jaki jest jego przedmiotowy system oceniania. Udzielono by mu upomnienia (braterskiego) i kazano porządnie katechizować.
Tylko co tak naprawdę znaczy – porządnie katechizować?
Przypadki księdza Grosera (i księdza Leszka) aczkolwiek wyrastające, jak twierdzi sam autor, z autentycznych wydarzeń są jednak literacką fikcją. Pytanie o zawartość cukru w cukrze, o kształt polskiej katechezy, pozostaje otwarte.
Pewną próbą odpowiedzi jest sondaż jaki przeprowadziłem wśród 171 katechetów gimnazjum. Miało to miejsce przed rokiem w czasie czterech edycji warsztatu metodycznego w pewnej diecezji. W warsztacie (i sondażu) wzięli udział niemal wszyscy katecheci gimnazjum tej diecezji, zarówno księża jak i świeccy.
Sonda przebiegła w następujący sposób. Przez około 15 minut, przy pomocy foliogramu prezentowałem typologię katechezy. Następnie każdy z uczestników otrzymał do swojej teczki z materiałami warsztatu pisemne opracowanie – skrót prezentacji – z prośbą o jej przeczytanie i odniesienie do swojej katechizacji. Następnie każdy katecheta otrzymał małą kartkę z tabelką mieszczącą wszystkie typy katechez. Poprosiłem by każdy katecheta rozdzielił w dowolny sposób 10 punktów, które symbolizowały całość jego katechezy, między poszczególne typy. Podobna instrukcja była także na karteczkach. Uczestnicy wiedzieli, że sonda ma charakter anonimowy i służy stworzeniu zbiorczego obrazu.
Oto wyniki sondażu:
Typ katechezy | % | |
bezdroża | Katecheza jako walka | 13,10 |
Katecheza jako Golgota | 7,02 | |
Katecheza jako zawieszenie broni | 9,82 | |
drogi | Katecheza jako spotkanie | 24,27 |
Katecheza jako ewangelizacja | 24,04 | |
Katecheza jako katecheza | 21,75 |
Sumując wyniki drogi (70,06%) można powiedzieć, że nie jest tak źle. Ja jednak do tej pory widzę przed oczami karteczkę oddaną przez kogoś, na której punkty podzielone były równo między walkę i Golgotę. Trudno się cieszyć mając świadomość ludzkich dramatów.
Chciałbym zebrane wyniki przedstawić w jeszcze innej formie. Dopiero potem przedstawię swoje wnioski.
Kategorie katechetów | % |
Katecheci, którzy nie mają w ogóle „katechezy jako katechezy” – w stosowną rubrykę nie wpisali nic. | 19.88 |
Katecheci, którzy nie mają w ogóle „katechezy jako katechezy” lub mają ją w minimalnym stopniu – w stosowną rubrykę wpisali 0 lub 1. | 42,53 |
Katecheci, którzy w rubrykę „katecheza jako katecheza” wpisali 5 lub więcej punktów. | 14,04 |
Katecheci, którzy na swoich lekcjach doświadczają Golgoty – w rubrykę „katecheza jako Golgota” wpisali przynajmniej jeden punkt. | 49,12 |
Katecheci, którzy na swoich lekcjach doświadczają walki – w rubrykę „katecheza jako walka” wpisali przynajmniej jeden punkt. | 64,91 |
Najpierw uwaga dotycząca rzetelności uzyskanych wyników. Sonda była anonimowa, jednak nie można wykluczyć, że jakaś część katechetów mogła nieco podkoloryzować swoje osiągnięcia i tuszować porażki. Nie chodzi tu o świadomą manipulację, ale o wpływ mechanizmów obronnych utrudniających przyznanie się do porażki (Golgota) czy wejście na ścieżkę kompromisu (zawieszenie broni). Można zatem powiedzieć, że sytuacja może być nieco gorsza niż w przedstawionych założeniach.
Analizując zaś same liczby można powiedzieć, że wielkim problemem polskiej katechezy w szkole jest brak dyscypliny i porządku na katechezie. Ponad połowa katechetów doświadcza na części swoich lekcji walki i porażek. Mam wrażenie, że bardzo poważna część sił katechety idzie na utrzymanie spokoju (przetrwanie do dzwonka) ze szkodą na przygotowanie lekcji, czy zaopatrzenie się w odpowiednie pomoce. Trudno powiedzieć jak bardzo stres związany z pewnymi klasami, czy uczniami wpływa na całość pracy. Może to mieć tak drastyczny przebieg jak w przypadku księdza Leszka: „Niekiedy rano przed szkołą szklaneczka [whisky] na odwagę, wieczorem na odprężenie” (s. 97) na koniec próba samobójcza. Wielu katechetów jednak w mniej spektakularny sposób wypala się zawodowo, odchodzi na urlopy zdrowotne, czy mając dość ciągłego stresu rzuca zawód. Żal, że wśród nich są naprawdę dobrzy katecheci.
Wśród katechetów (nie wiem jak wśród innych nauczycieli) panuje przerażająca bezradność jeśli chodzi o problem dyscypliny. Składa się na to w różnych procentach słabość psychiki, brak odpowiedniego przygotowania w ramach studiów ale też brak odpowiednich instrumentów prawnych. O tym ostatnim teraz trochę więcej.
Na lekcji u Grosera skoczyły do siebie dwie dziewczyny: „- A może powiesz, po co ty tu przyłazisz, skoro tak nienawidzisz Kościoła? – wobec milczenia księdza Joanna wzięła na siebie ciężar obrony. – Bo mam takie prawo… Bo mój ojciec płaci podatki, które idą na pensje dla katechetów.” Najciekawsze, że przeciwniczka Joanny miała rację. Można być niewierzącym, można być praktykującym satanistą, można mieć tylko chęć dokuczenia katechecie, nosić koszulkę z zakazem wjazdu biskupów, jawnie (kulturalnie) wyrażać swoje najbardziej radykalne poglądy i… ma się do tego pełne prawo. Nie można kogoś wywalić na korytarz (prawo zabrania), nie można zostawić na drugi rok, nie można nawet obniżyć oceny (bo ocenia się wiadomości, a te mogą być opanowane w stopniu znakomitym), nie można skreślić z listy uczniów. Dzieje się tak dlatego, że stosowne rozwiązanie prawne przyjęte przez episkopat i MENiS mówią wyraźnie, że o udziale w katechezie decydują rodzice lub sam uczeń. Zgoda, że potrzebna jest deklaracja ucznia, ale gdzie prawa Kościoła do kontroli tego, kto może chodzić na katechezę?
Można powiedzieć (sformułujmy to radykalnie, by więcej osób usłyszało), że polska katecheza w szkole jest nieewangeliczna i nieeklezjalna. Pan Jezus mówi do wszystkich idź za mną, ale każe także brać swój krzyż – przyjąć wymagania, zasady, pewien porządek. Tradycja Kościoła, zwłaszcza złoty czas katechumenatu rzymskiego pokazuje jak bez pardonu odmawiano rozpoczęcia katechezy (co dopiero mówić o chrzcie) tym, którzy nie przeżyli swojego nawrócenia, nie zmienili życia, nie porzucili pewnych zawodów. Zaiste Hipolit Rzymski[1] patrząc na to, co się dzieje w naszych szkołach, przewraca się w grobie.
Druga sprawa dotyczy – moim zdaniem – nadmiernego optymizmu. Mam w ręku dwa podręczniki dla ucznia do nowego liceum. Przygotowane przez różne ośrodki noszą tytuły „Jestem świadkiem Chrystusa w Kościele” i „Świadek Chrystusa w Kościele”. Zbieżność tytułów nie zaskakuje, gdy się wie, że oba podręczniki oparte są na wspólnej podstawie programowej. Sama zaś podstawa, akcentująca w szkole średniej postawę świadectwa, czyni to bardzo logicznie. Świadectwo jest bowiem ukoronowaniem pewnego rozwoju dokonującego się przez etapy edukacyjne klas I-III, IV-VI i gimnazjum. Jest to logiczne, ale przy założeniu bezproblemowego procesu katechizowania. Tymczasem wydaje się, że bardzo często przychodzi gdzieś w gimnazjum załamanie. Z doświadczeń wielu katechetów z którymi rozmawiałem wynika, że bardzo trudne jest podejmowanie w Liceum tematyki świadectwa. Po prostu coraz większej grupie uczniów w Liceum jest potrzebna ewangelizacja. W tym kontekście katecheza świadka Chrystusa jest czymś chyba zbyt na wyrost. Osobiście skłaniałbym się nawet do wniosku, że polska szkoła to teren misyjny.
Jestem wielkim zwolennikiem katechezy w szkole. Jest to wielka szansa, zadanie dane nam od Boga. Potrzebne jest jednak realniejsze spojrzenie na jej rzeczywistość by znaleźć jej właściwsze formy.
[1] W starożytności samo dopuszczenie do katechumenatu (czyli przyjęcie na katechezę) już oznaczało dokonanie selekcji spośród kandydatów. Hipolit Rzymski pisze „Należy ponadto zbadać, jakie rzemiosło lub zawód uprawiają przyprowadzeni na katechizację. Jeśli ktoś prowadzi dom publiczny i utrzymuje prostytutki musi z tego zrezygnować albo odejść. Jeśli jest malarzem lub rzeźbiarzem należy mu zwrócić uwagę, że nie wolno mu sporządzać wizerunków bóstw, a gdyby nie zechciał tego zaprzestać, trzeba go odprawić. Jeśli jest aktorem lub występuje w teatrze, ma tego zaprzestać lub odejść. Jeśli jest nauczycielem kształcącym dzieci w naukach świeckich, byłoby lepiej, gdyby z tego zajęcia zrezygnował; o ile jednak nie ma innego zawodu, niech ostatecznie pozostanie. Woźnica cyrkowy, zawodnik publiczny, gladiator, łapacz zwierząt w cyrku, posługacz publiczny przy walkach gladiatorów muszą albo porzucić zawód, albo odejść. Jeśli ktoś jest kapłanem lub stróżem bóstw pogańskich, musi zrezygnować albo odejść. Żołnierzowi w służbie gubernatorskiej należy zwrócić uwagę, że nie wolno mu zabijać ludzi (wykonywać wyroków śmierci), nawet gdyby otrzymał taki rozkaz; o ile nie chciałby się na to zgodzić trzeba go odesłać z powrotem. Dostojnik posiadający >>prawo miecza<< lub wysoki urzędnik miejski uprawniony do noszenia purpury, mają albo zrezygnować z godności, albo odejść. Zarówno katechumena, jak wiernego, który by chciał wstąpić do wojska, należy wyrzucić, gdyż byłoby to lekceważeniem Boga. Nie wolno przyjmować prostytutki, pederasty, dobrowolnego kastrata i każdego, kto by popełnił grzech, o jakim nie godzi się mówić. Magów nie można dopuszczać do egzaminu. Guślarz, astrolog, wróżbita, wykładacz snów, kuglarz, wytwórca amuletów muszą albo zaprzestać swych zajęć, albo odejść. Konkubina, jeśli jest czyjąś niewolnicą i wychowała mu dzieci oraz z nim tylko żyje, może zostać przyjęta – w przeciwnym razie należy ją odprawić. Mężczyzna, który dotychczas miał konkubinę, winien legalnie ożenić się z nią, w przeciwnym razie nie może być przyjęty. Jeśli coś jeszcze pominęliśmy, decydujcie już o tym sami, gdyż wszyscy mamy Ducha Bożego.” (Hipolit Rzymski. Tradycja Apostolska, w: Antologia literatury patrystycznej, tom 1, red. M. Michalski, Warszawa 1975, s. 309).