Tajemnica Bożego Narodzenia
Chrystologia św. Tomasza z Akwinu w świetle jego odpowiedzi na pytanie o motywy wcielenia
BOŻE NARODZENIE W ŚWIETLE NOWEGO TESTAMENTU
LEKTURA
Czy tylko ludzie „możni” mogą zmieniać świat? Wcale nie! Małe dziecko daje nam odwagę, by zacząć wszystko na nowo
Być może przeżywacie to podobnie jak ja. Kiedy chodzę przed świętami Bożego Narodzenia po ulicach, otacza mnie świąteczna aura: w oknach i przydomowych ogródkach, na fasadach domów – wszędzie – lśnią, połyskują, pstrzą się bożonarodzeniowe dekoracje. Również mieszkania są świątecznie przystrojone. Przed trzydziestu-czterdziestu laty tak nie było. Co więcej: nasuwa się myśl, że im bardziej postępuje, im bardziej radykalna staje się laicyzacja, tym niecierpliwiej czekamy na święta Bożego Narodzenia, tym wcześniej i z większym zapałem się do nich przygotowujemy.
Tylko nastrój?
Nawet moja przyjaciółka Marlene, zdeklarowana ateistka, przyozdobiła swoje mieszkanie i mówi rozmarzona: „Jaki piękny nastrój”. Idzie też na pasterkę do czcigodnej barokowej bazyliki naszego miasta, aby wśród stłoczonych parafian śpiewać piękne stare kolędy: „W Betlejem Dziecię się nam narodziło…”. Tylko z powodu nastroju? Katolicki dogmatyk Peter Eicher widzi w tym reakcję na poczucie udręki dzisiejszego człowieka, „który musi tkwić i pracować w rzeczywistości naznaczonej piętnem technicznym, przemyślanej pod kątem ekonomicznym i militarnie zabezpieczonej. A jest to trudne do zniesienia”.
A więc zanurzyć się we wzruszający, pełen harmonii nastrój, aby przynajmniej na krótko zapomnieć o troskach i lękach, o globalizacji i bezrobociu, o wojnach i napięciach społecznych, o kursach na giełdach i maksymalizacji zysku? Ludzie „zadomowieni” w Kościele są skłonni spoglądać z góry, z uczuciem niesmaku, na „bożonarodzeniowych chrześcijan”, którzy ledwie raz w roku przypominają sobie drogę do kościoła. Jednakże zdaniem frankfurckiej socjolożki Ute Gerhard święto Bożego Narodzenia również dzisiaj porusza do głębi serca; zaspokaja potrzeby, które ludzie – „niezależnie od tego, czy są mniej, czy bardziej zlaicyzowani” – po prostu mają: potrzebę, by obchodzić święto rodzinne, jakie znają z dzieciństwa, oraz potrzebę obdarowywania i bycia obdarowanym – co niekoniecznie należy utożsamiać z konsumpcjonizmem.
Najważniejsza jednak, jak mówi Ute Gerhard, jest wieść, że na świat przyszło bezbronne Dziecko, aby ten świat uratować: „To całkowite odwrócenie wyobrażenia, że tylko ludzie silni, wielcy i możni mogą zmienić świat – ta myśl, że tak bezbronna istota ma być naszym Zbawcą, po prostu nie odpowiada racjonalnemu myśleniu i pozostaje w sprzeczności z faktycznymi sytuacjami, a więc stanowi ostrą krytykę pod adresem możnych tego świata”.
Myśl ta jest wprawdzie tak dawna jak biblijna opowieść o Bożym Narodzeniu, jednakże w praktyce pobożności ubiegłych stuleci została przesłonięta przez dominujący nad wszystkim symbol Krzyża, w którym jedynie – według wyznania Kościoła i w znacznej mierze zgodnego przekonania teologów – ma swoje źródło zbawienie świata.
Zwrot ku szopce
Czy zatem – z tym zwrotem ku bożonarodzeniowej szopce – stoimy dzisiaj w obliczu zmiany paradygmatu: zamiast czci oddawanej śmierci – świętowanie życia? Jest faktem, że w ostatnich latach kościoły – całkiem niezależnie od tego, jakiego wyznania – są coraz pełniejsze w Wigilię, a coraz bardziej puste w Wielki Piątek. Już w latach 90. zastanawiała się nad tym luterańska biskup Maria Jepsen z Hamburga: „Jak wyglądałby nasz Kościół, pytała, gdybyśmy zamiast krzyża mieli szopkę? Jakiż byłby to znak życia! Może dobrze byłoby właśnie ten znak umieścić bardziej w centrum”.
Ugodziła tymi słowami w gniazdo os. Chrześcijanie ewangeliczni oskarżyli ją o bluźnierstwo, mówiąc, że chce „usunąć krzyż”. Tymczasem Marii Jensen chodziło jedynie o pewne przesunięcie akcentów między „dwoma znakami życia, z których jeden, krzyż, stał się już dla wielu niezrozumiały”. Bo przecież krzyż, postrzegany łącznie z Wielkanocą, był i jest autentycznie znakiem życia i nadziei. „Ten, którego ukrzyżowali, nie pozostał w śmierci, lecz Bóg Go wskrzesił” – tak brzmi podstawowy kerygmat chrześcijański, poczynając od pierwszych uczennic i uczniów po dzień dzisiejszy. Był on znakiem nadziei dla poszczególnych ludzi w ich lęku przed śmiercią, przede wszystkim zaś powodował, że „sprawa Jezusa” toczyła się dalej i nie doznała kresu z chwilą Jego śmierci.
Tym, co współczesnym ludziom przeszkadza, jest jednak teologia ofiary ekspiacyjnej, która w średniowieczu nasunęła się na tę radosną nowinę i uczyniła ją dla nas, ludzi dzisiejszych, nierozpoznawalną: Chrystus, jak głoszą pieśni pasyjne i traktaty teologiczne, musiał zostać „zabity” jako ofiara przebłagalna za nasze grzechy, aby pojednać Boga z ludzkością. Leżące u podłoża tej myśli archaiczne wyobrażenia o koźle ofiarnym i ofierze raczej nas dzisiaj odstraszają, niż mogą być dla nas obrazem zbawienia. I w ogóle: gdzie w tym dramacie odkupienia jest miejsce dla nas, ludzi? Występujemy w nim tylko jako „grzesznicy” – zresztą wskutek „grzechu pierworodnego”, a więc też bez własnego przyczynienia się – którzy biernie przyjmują odkupienie przez Chrystusa. Tymczasem ludzie epoki postmodernistycznej nie czują się już odpowiedzialni za coś, czego nie dopuścili się sami, i dlatego nie chcą, aby ich zawsze i wszędzie uważano za grzeszników. Nie czują się też odkupieni przez „czyn zbawczy”, który nie sprawia wewnętrznej przemiany głęboko w ich duszach i ciałach, i nie czyni ich zdolnymi do działania w nowy sposób.
Wprowadzenie do teologii narodzin
Natomiast oczekiwanie dobra i duchowego wyzwolenia od nowonarodzonego dziecka jest czymś nieskomplikowanym i radosnym. Wszyscy doświadczamy zmiany, odwiedzając matkę i dziecko po jego urodzeniu: stajemy się łagodni i czuli, i zdumiewa nas ta nowa, „kompletna” istota, której przedtem nie było. Najbliższe tego cudu życia są naturalnie matki. Chociaż moje własne dzieci od dawna są dorosłe, pamiętam dobrze ich narodziny. Dla mnie i mego męża, który wtedy przy mnie był, należą one do najintensywniejszych doznań w życiu. Ewangelicka teolożka Hanna Strack, pisząc swoje „Wprowadzenie do teologii narodzin”, przeprowadziła ankietę wśród położnych. Otóż podawały one, że one same, przede wszystkim zaś matki, przeżywały narodzenie dziecka jako coś „świętego”: jako uczestnictwo w Bożym akcie stwórczym i jako bezpośrednią bliskość cudu życia. Według obserwacji położnych również ojcowie przeżywali to uczucie cudu życia, wobec którego znaleźli się tak blisko. To, że wśród bólu i lęku przed śmiercią rodzi się nowe życie, jest jednym z niewielu doznań, wskutek których także ludzie dalecy od religii doświadczają czegoś w rodzaju transcendencji. Chyba również to doświadczenie sprawia, że są oni otwarci na bożonarodzeniowe orędzie: „A to będzie znakiem dla was: znajdziecie Niemowlę, owinięte w pieluszki i leżące w żłobie”.
To zdumienie w obliczu narodzin nowego życia już w najdawniejszych religiach było przyczyną tego, że widziano w nim po prostu świętość, i to w jej dwojakiej postaci: jako godną czci boską moc stwórczą i jako numinosum – tajemną groźną siłę, której należy się obawiać; dzieci i matki mogą przecież przy porodzie umierać. Boska matka, rodząca boskie dziecko, stała się w dawnych religiach krajów śródziemnomorskich po prostu symbolem bóstwa. Katolicki specjalista w dziedzinie Starego Testamentu Othmar Keel pokazuje w swoich badaniach ikonograficznych, że motyw Matki Bożej z Dzieciątkiem Jezus – a w późniejszych wersjach także bez niego – pochodzi w najdrobniejszych szczegółach od wyobrażeń bogiń-matek starożytnego Wschodu. Czy zatem – głównie w kulcie maryjnym Kościoła katolickiego – nie zachowała się wiedza o tym, że Boże zbawienie „staje się ciałem” w świecie poprzez naturalne narodziny? Czy w tym dającym się ostatnio zauważyć zwrocie ku bożonarodzeniowej szopce nie daje o sobie znać powstała w ciągu tysiącleci sfera „zbiorowej nieświadomości” (C.G. Jung)?
Przesadny romantyzm?
Pisząc te słowa, czuję już oburzenie wielu ludzi i okrzyk: „Mroczne pogaństwo! Synkretyzm!”. Chciałabym jednak zwrócić uwagę, że Boże Narodzenie jako jedno z trzech najważniejszych świąt kościelnych nie spadło z nieba. Pojawiło się ono bardzo późno, przejmując rzymskie święto narodzin „niezwyciężonego boga słońca”, reprezentowanego przez cesarza, i reinterpretując je w duchu chrześcijańskim jako Bożą światłość, która zstąpiła w mrok tego świata, aby uczynić go jasnym. Ta Boża światłość nie przyszła jako potężny cesarz, lecz jako małe Dziecko. Kościół nie zamierzał informować o szczegółach biograficznych Jezusa z Nazaretu, ponieważ jego data narodzin ani nie była znana, ani Kościoła nie interesowała. Ze świętem tym miało być raczej związane pewne stwierdzenie teologiczne. Kościół trzymał się przy tym długiej tradycji starożytności, w której wielcy bohaterowie i mężowie stanu za pomocą opowieści o ich niezwykłych narodzinach byli ex post legitymizowani jako „boży synowie”. Otóż synostwo Boże Jezusa zostało zdefiniowane jako dogmat w 325 r. po Chrystusie, a wkrótce potem odbyła się w Rzymie po raz pierwszy uroczystość Bożego Narodzenia.
Również związany z tym treściowo dogmat o Bożym macierzyństwie Maryi – ogłoszony w 431 r. na Soborze Nicejskim – przejął głęboko zakorzeniony kult bogini-matki Diany oraz innych bogiń-matek basenu śródziemnomorskiego i starał się zreinterpretować go w duchu chrześcijańskim. Wygląda na to, że istniejąca przez tysiąclecia praktyka świętowania zbawienia w narodzinach boskiego dziecka działała tak silnie, iż Kościołowi nie pozostawało nic innego, jak ustanowić święto Bożego Narodzenia.
Synkretyzm? Wolę tę praktykę – przejmowania mądrości rodzaju ludzkiego i włączania jej we własny kerygmat – nazywać „inkulturacją” albo, by posłużyć się pojęciem bożonarodzeniowym, „inkarnacją”. Bóg stał się człowiekiem i zamieszkał wśród nas – a nie gdzieś ponad nami w pustej przestrzeni. A jednak w wielu chrześcijańskich kazaniach stale jeszcze pobrzmiewa pewna niechęć wobec bożonarodzeniowego orędzia. Mówi się o „przesadnym romantyzmie szopki” i niektórzy kaznodzieje szybko przeskakują do Jezusa dorosłego, do Jego nauki i Jego śmierci krzyżowej. Samotny, cierpiący człowiek na krzyżu wciąż jeszcze wydaje się wielu teologom postacią, przez którą Bóstwo prześwituje bardziej niż przez intymne wydarzenie narodzin, rozgrywające się między Matką i Dzieckiem.
Nowi przybysze
Prastare tabu, zawieszone nad aktem rodzenia i narodzinami, działa nadal. Nie minęło pół wieku od czasów, gdy w Kościele katolickim matki, przynoszące swoje dzieci do chrztu, szły do tak zwanego „wywodu” (obrządek wprowadzenia kobiety po raz pierwszy do kościoła po połogu dla udzielenia jej błogosławieństwa) – co było znakiem pradawnego sposobu myślenia w kategoriach „czyste” i „nieczyste”. „Świat jest nieczysty, menstruacja jest nieczysta, krew jest nieczysta, płodzenie jest nieczyste, inne ludy są nieczyste, jedynie sfera kapłańska jest czysta” – mówi krytycznie Peter Eicher o tym sposobie myślenia, który odcisnął tak trwałe piętno na historii Kościoła.
Ale również w innych Kościołach naturalne narodziny dziecka uważano za coś niepełnego, tak że za akt nadrzędny wobec nich trzeba było uznać chrzest, aby oczyścić niemowlę z grzechu pierworodnego. „Każdy człowiek rodzi się dobry. Kiedy zaś mówię w ślad za Augustynem: »Nie, każdy człowiek rodzi się zły«, to uzyskuję władzę nad następnym pokoleniem, musi ono bowiem dopiero zostać oczyszczone przez kościelne sakramenty. A wtedy mam też władzę nad dobrem, jakim jest kobiece łono, i mogę powiedzieć: »Przecież to, co rodzisz, jest złem. Musimy więc najpierw wypędzić diabła, abyś znowu była czysta«” – przedstawicielka ewangelickiej teologii feministycznej Elisabeth Moltmann-Wendel widzi niebezpieczeństwo polegające na tym, że nawet wcielenie Boga w narodzinach Jezusa zostaje zaciemnione przez eklezjalne skupienie się na grzechu. „Protestanci obok bożonarodzeniowego żłobka zawsze stawiali od razu krzyż. W ten sposób niemal odbierali owemu żłobkowi jakiekolwiek znaczenie – tylko po to, by ludzie nie zapomnieli, że są grzesznikami i że muszą zostać odkupieni”.
Przeciwko temu zwracają się w ostatnich latach szczególnie rzeczniczki teologii feministycznej. Mówiąc o teologii narodzin, powołują się na żydowską filozofkę Hannah Arendt, która w ubiegłym stuleciu – wbrew panującym filozofiom „śmiertelności”, „bycia rzuconym ku śmierci” – ukuła pojęcie natality, oznaczające w tym wypadku status istoty narodzonej. Jako narodzeni, mówi Arendt, wszyscy ludzie są nowymi przybyszami na świecie i wnoszą w niego całkowicie indywidualnie coś zupełnie nowego. Wyrasta z tego nadzieja, bowiem nowo narodzeni mają w sobie potencjał pozwalający im później zmieniać świat również w sensie politycznym. Wbrew powszechnemu pesymizmowi kulturowemu Hannah Arendt opowiada się z pasją za „tym, co nieprzewidywalne”, „co zaskakujące”, za „cudem”, za „nowym początkiem, który wymyka się wszelkiej prognozie”, i przykładem tego są dla niej – niechrześcijanki! – narodziny Jezusa. Elisabeth Moltmann-Wendel widzi w tym podejściu szansę również dla Kościoła: przełamania nadmiernej koncentracji na śmierci i grzechu. Również my sami, którzy jako jednostki przynosimy na świat błogosławieństwo nowego początku, możemy, jak mówi, doświadczać na nowo swojej własnej wartości i rozwijać duchowość, przez którą doczesny świat może być na nowo odkryty.
Czy ta nadzieja pomyślnego nowego początku jest także obecna w sercach ludzi dzisiejszej zlaicyzowanej doby, skoro tak ogromnie cieszą się na święta Bożego Narodzenia? Czy tak może być doświadczane wcielenie Boga w tym świecie? Peter Eicher w radości z narodzin Dzieciątka widzi też nadzieję ludzi, że z chwilą narodzin nowego pokolenia świat zostanie uwolniony od ciągu kataklizmów natury ekonomicznej, militarnej i związanych z sytuacją środowiska naturalnego. I spodziewa się nowego uzdolnienia do doświadczeń mistycznych: „Uświadomienie sobie: »Ja w sobie samym jestem miejscem narodzin Boga« budzi dobrą, głęboką samoświadomość, pozwala stać się sobą. W ten sposób chrześcijaństwo – w swojej nie-autorytarnej formie – staje się dzisiaj ważną częścią prawdziwie ludzkiej religii”.
Źródło tekstu: http://wiadomosci.onet.pl/1379680,240,1,1,kioskart.html