Księża i księżyska
Kto jest przekonany, że posiadł całą prawdę, jest niebezpieczny. Nie można wymagać, by cały Kościół, wszyscy chrześcijanie, zachowywali się tolerancyjnie. Tolerancja jest cechą nabytą, nawykiem, miejętnością, cnotą. Są tacy, którzy przez pracę nad sobą potrafią taką cnotę zdobyć, innych na to nie stać – mówi bp Tadeusz Pieronek*
Paweł Smoleński: Czy Ksiądz Biskup jest człowiekiem tolerancyjnym?
Bp Tadeusz Pieronek: Chciałbym. Nie przeczę jednak, że mam z tym trudności, zwłaszcza emocjonalne.
Czy wyrazem tych trudności było powiedzenie, że na feministki nie wystarczy nawet kwas solny? Poprzedni pełnomocnik ds. kobiet minister Jaruga-Nowacka odebrała to jako osobisty, krzywdzący przytyk.
– To nie były słowa skierowane bezpośrednio do pani Nowackiej. Dotyczyły one skrajnego feminizmu. Może jednak ma pan rację, że te słowa pokazują moje trudności z tolerancją. Łapię się czasem na tym, że powiedziałem ostro o kimś albo o czymś, czego nie akceptuję, co jest mi obce albo mnie obraża. Jestem góralem, a górale mają pokusę zachowania się po góralsku, czyli że daje się komuś po gębie – a gdy spytają, czy uderzony wstał, odpowiada się: – Ni mioł prawa!
Może wynika to z jakiejś mojej nadwrażliwości. Może to mój kłopot i problem. Lecz do wielu spraw już się przyzwyczaiłem, wiele rzeczy w sobie zmieniłem. Nie umiem czasem trzymać nerwów na wodzy, a to w końcu rodzaj nietolerancji.
Kilka lat temu wsparł Ksiądz Biskup stanowisko biskupa łódzkiego odmawiające chrześcijańskiego pochówku profesorowi ginekologii Wacławowi Decowi. Profesor Dec zginął w wypadku, gdy jechał z pomocą do chorego. Jego spór z Kościołem zasadzał się na tym, że głośno mówił o prawie do aborcji.
– I ciągle pamiętają mi tamte słowa. Wyjaśniałem, że moje ówczesne stanowisko – sekretarza Konferencji Episkopatu – nie pozwalało ustosunkowywać się do wszystkich decyzji podejmowanych przez biskupów diecezjalnych. Nie mogę dezawuować biskupa tylko dlatego, że uważam inaczej, a na dodatek nie miałem dostępu do szczegółów sprawy.
Wiedziałem tylko, że profesor Dec publicznie opowiadał się za aborcją. Publiczne wystąpienia przeciwko nauce Kościoła mogą mieć konsekwencje praktyczne. Do 1965 r. odmawiano chrześcijańskich pogrzebów nie tylko tym, którzy publicznie opowiadali się przeciw nauce Kościoła, ale również ludziom żyjącym w niesakramentalnych związkach lub samobójcom. To się zmieniło, Kościół lepiej rozeznaje przyczyny różnych zachowań. Już wiemy, że kiedy człowiek zamierza się przeciwko własnemu życiu, może to być bunt wobec Boga, ale bardzo często to splot różnych okoliczności, krzyk rozpaczy, załamanie, a tego nie wolno karać.
Broniłem decyzji biskupa, twierdząc, że miał prawo podjąć taką decyzję. A jeśli chodzi o rozstrzygnięcia merytoryczne? Ja nie robiłbym z tego publicznego skandalu. Jeśli rodzina prosiła o chrześcijański pogrzeb, nie oznaczało to, że musiał być na nim obecny biskup. Może trzeba było bronić nauki Kościoła, stwierdzić, że proaborcyjnego stanowiska prof. Deca Kościół nie może poprzeć. Ale też zaznaczyć, że nie wiemy, z jakim stanem sumienia i z jaką odpowiedzialnością zmarły stawał przed Bogiem. Modlimy się za niego, bo do tego zawsze mamy prawo.
Czy Kościół katolicki jest tolerancyjny?
– Myślę, że Kościół z zasady jest tolerancyjny. Tolerancja – od łacińskiego tolerare – oznacza wytrzymałość na coś, wyrozumiałość na czyjąś obecność, na zachowanie, na myślenie, które niekoniecznie jest zgodne z naszym myśleniem i z naszym postępowaniem, lecz tolerancja wymaga, by to znosić. Zarazem nie jest przyzwoleniem na wszystko i akceptacją wszystkiego. Zakłada bardzo świadomą tożsamość samego siebie. Bo jeśli brakuje nam tożsamości i mamy wrażenie, że wokół wszystko jest w porządku, choć to wokół jest inne i obce, rozmywamy się w świecie bez tożsamości.
Tolerancja w Kościele uczy, jak należy traktować grzesznika. Wszyscy jesteśmy grzeszni, lecz są pewne rodzaje postępowania, które nie należą do codziennych słabości ludzkich, lecz są wykroczeniem lub rodzajem myślenia stojącym daleko poza normą.
Co Ksiądz Biskup ma na myśli?
– Przede wszystkim to, co w nauce Kościoła określa się jako grzech ciężki, a więc w pełni świadome i dobrowolne naruszenie ważnej normy, a także takie przestępstwo, które woła o pomstę do nieba. W Piśmie Świętym o pomstę do nieba woła na przykład niezapłacenie wynagrodzenia robotnikom. Niech pan zauważy, jak daleko odeszliśmy od sprawiedliwości, skoro dziś całe rzesze ludzkie, całe załogi czekają na wypłaty.
W świecie, gdzie zagubiło się bardzo wiele granic, rozmyły pojęcia dobra i zła, trudno określić, co wolno, a czego nie wolno, co można tolerować, a co już tolerancji nie dopuszcza. Dziś społeczność ludzka na ogół dobrze radzi sobie z różnicą koloru skóry i języka. Na ogół potępia bogacenie się kosztem innych, spychanie ludzi na margines społeczny, dopuszczanie do sytuacji, która zmusza ludzi do egzystencji w warunkach skrajnego ubóstwa.
Znacznie gorzej radzimy sobie z różnicami religijnymi. W Sudanie od dziesięcioleci trwa wojna religijna chrześcijan i animistów z południa z muzułmanami z północy. Albo w Arabii Saudyjskiej czy w Chinach, gdzie państwowa, religijna i ideologiczna nietolerancja woła o pomstę do nieba, a społeczność międzynarodowa niewiele robi i zdaje się nie dostrzegać tragedii.
Jeszcze trudniej przychodzi nam tolerowanie odmiennych poglądów. Straszliwym przykładem takiej nietolerancji były faszyzm i komunizm, które nie tylko nie dopuszczały do działań sprzecznych z wyznawaną doktryną, ale dokonywały gigantycznego gwałtu na myślach i sumieniach ludzkich. Przecież za niewinny żart można było pójść do więzienia, a nawet stracić życie.
Lecz największe kłopoty ma człowiek z przyzwoleniem na inność postępowania. Dotyczy to głównie sfery moralności. Niektórzy chcieliby, by tolerancyjnie akceptować wszystko, co robią, mimo że to, co robią, jest dla innych obrazą i upokorzeniem. Nie chwytają za kamienie, ale nie zgadzają się i milczą, bo nic nie mogą zrobić, by się przeciwstawić postępowaniu – czasem rozmyślnie prowokacyjnemu – przeciwko któremu buntuje się ich sumiennie.
Na ten rodzaj tolerancji stać takich ludzi, którzy wiedzą, że świat jest pełen zła i że złu – choć było, jest i będzie – trzeba się zawsze przeciwstawiać, szanując przy tym człowieka. Trzeba szukać środków prowadzących do poprawy świata i nie wolno zgodzić się wewnętrznie na zło, ale nie można żyć iluzją, że naturę ludzką w jej obecnym stanie można całkowicie uwolnić od zła.
Czy ojciec Tadeusz Rydzyk i skrajnie nietolerancyjne Radio Maryja postępują wbrew chrześcijaństwu?
– Zostawmy Rydzyka, a weźmy mnie. Czasami zachowuję się nietolerancyjnie, nie dorastam do wymogów, które stawia przede mną Ewangelia. Tu leży źródło nietolerancji, które nie jest wpisane w Chrystusa, lecz w moją słabość lub w moją złośliwość. Nietolerancja jest rodzajem wykroczenia przeciwko człowiekowi wynikającym z ludzkiej ułomności. Tworzymy własną doktrynę w chrześcijaństwie, zamykamy się w oblężonej twierdzy. A jeśli ktoś – mamy wrażenie – oblega nas, musimy się bronić, odpierać wroga, walczyć. A jeśli walczyć, to i zabić. Tu leży niebezpieczeństwo.
Tak właśnie – jak oblężona twierdza – czuł się Kościół w PRL. I miał powody. Lecz czy to usprawiedliwia list do władz sygnowany przez biskupa Zygmunta Choromańskiego, w 1961 r. sekretarza Episkopatu, a wzywający do zakazu rozpowszechniania wspaniałego filmu Kawalerowicza „Matka Joanna od Aniołów”? Napisał w nim: „Film jest przesycony brudnymi sugestiami i sprośnymi aluzjami urągającymi prawdzie obiektywnej. Film obraża uczucia religijne znakomitej większości naszego społeczeństwa. Tym gorzej, że całość jest podana w atrakcyjnej formie artystycznej. Zdumiewającą jest rzeczą, że taki film może być wyświetlany w Polsce Ludowej. Cenzura filmowa nie powinna takiego filmu dopuścić do wyświetlania”. Jak to możliwe, by Kościół, ofiara cenzury, zwracał się o stosowanie cenzury?
– Pamiętam sprawę filmu i lokuję ją w kontekście całości stosunku państwa do Kościoła w tamtych czasach. Film nie musiał być zrobiony po to, by szkodzić Kościołowi. Lecz kontekst ideologiczny jego wyświetlania był taki: zobaczcie, ludzie, co się w tym Kościele dzieje. Przed tym kontekstem trzeba było się bronić.
Pamiętajmy jednak, że był to również Kościół przedsoborowy. Podobne postawy są widoczne nawet dziś, w innej rzeczywistości, więc co się dziwić, że było tak przed 40 laty.
Czy również z syndromu oblężonej twierdzy wynika wielowiekowe milczenie Kościoła w sprawie antysemityzmu?
– Antysemityzm ma korzenie w źle odczytanym przekazie biblijnym – Żydzi odrzucili Chrystusa, wydali na niego wyrok śmierci. Choć chrześcijaństwo zawsze miało świadomość, że Chrystus został zgładzony rękami grzeszników, to jednak Kościół nie uchronił się przez zbyt dosłownym rozumieniem zapisów Ewangelii i obarczał Żydów jako naród odpowiedzialnością za śmierć Chrystusa. Szczęśliwie dzisiejsza biblistyka oczyściła się z tych błędów.
Kiedyś czytałem ze zdumieniem orzeczenia jednego z soborów, że chrześcijanom nie wolno zatrudniać w domu Żydów. Praktyka jednak przez wieki łagodniała, kontakty chrześcijańsko-żydowskie przełamywały doktrynalne tabu. Tak działo się w przedwojennej Polsce, co nie przeszkadzało temu, że jednocześnie wśród wzrastającej tolerancji szalały endeckie bojówki antyżydowskie.
Myślę, że świat jest na tyle skomplikowany, że nie można zrozumieć go przy pomocy jednego kodu. Dzisiaj też istnieje ostry antysemityzm. Nie jest tak, że ludzkość leczy się ze wszystkiego i staje się coraz to lepsza. Jedne choroby mijają, inne nie albo popadamy w coś zupełnie nowego. Ekstremalne postawy istniały, istnieją i zawsze będą istnieć.
Antysemityzm chrześcijański był i jest grzechem…
– Oczywiście. To grzech ewidentny, a jego zrozumienie jeszcze nie weszło w świadomość wielu ludzi. Antysemityzm jest dziś niemodny, nie zyskuje poparcia, jest skrupulatnie śledzony i piętnowany, więc niektórzy ludzie kamuflują się, ale i tak uważają, że antysemickie poglądy to prawda.
Jest też druga strona medalu. Kiedyś przyszedł do mnie dziennikarz izraelskiej gazety „Haarec”. Byłem zdumiony, bo w zasadzie miał jedno pytanie: czy uważam, że Żydzi zabili Chrystusa? Tego typu pytanie mogło urodzić się tylko u człowieka, który o dzisiejszym chrześcijaństwie miał mgliste pojęcie, podszyte uprzedzeniami.
Albo u kogoś dziedziczącego wielowiekową potworną traumę. Chrześcijanie nie czują tej traumy z prostego powodu: nie są Żydami.
– Zgoda. Nigdy nie doświadczyliśmy takiej traumy. Istnieje coś takiego jak tajemnica doświadczanej nieprawości.
Dlaczego Kościół katolicki ma tak zły stosunek do masonerii? Przecież wśród masonów było i jest wielu ludzi przyzwoitych i zasłużonych. Dość przypomnieć, kto pisał Konstytucję 3 maja.
– Zasługi to nie paszport do usprawiedliwienia wszystkiego, co człowiek robi. Jest wielu zasłużonych ludzi, z czego nie wynika, że niektóre z ich działań nie zasługują na napiętnowanie. Masoneria, zwłaszcza w XIX w., w latach niedobrych dla Watykanu, była bardzo agresywna w stosunku do Kościoła. Zapewne to dało impuls do walki. Opodal watykańskiej Bazyliki św. Piotra stoi nad Tybrem Palazzo di Giustizia – Pałac Sprawiedliwości. To potężny, okazały budynek postawiony przez masonerię jako symbol jej potęgi przeciwstawiającej się Kościołowi.
Nie ulega wątpliwości, że masoneria posiada swoją doktrynę. Na ile dziś jest to doktryna respektowana? Można to zastąpić pytaniem: na ile chrześcijanie są ludźmi wierzącymi? Wśród masonów są tacy, którzy wierzą w swoją doktrynę, tacy, którzy tylko respektują masoński rytuał, i tacy, którzy w nic nie wierzą. Nie sądzę, by w Polsce było to zjawisko na tyle widoczne i groźne, by Kościół musiał się nim specjalnie zajmować. Lecz na zachodzie Europy – myślę – jest inaczej. Nie uważam, że to bezpośrednie wpływy masońskie, lecz raczej pokłosie masońskiej ideologii, które jest widoczne w stosunku do konstytucji europejskiej. Pod płaszczykiem obrony równości zatraca się poczucie prawdy historycznej, nie dostrzega się chrześcijańskich korzeni Europy. To jakaś aberracja. Lecz nie chcę doszukiwać się tu tylko masońskiego pokłosia, ale też wpływów systemów totalitarnych – nazizmu, komunizmu – oraz liberalizmu, laicyzmu i wielu innych czynników.
A może jest tak, że Kościół, zwłaszcza polski, jest przyzwyczajony do przewodzenia i rządu dusz? Dziś mamy demokrację, do której dążył również Kościół. W reguły demokratyczne wpisano, że Kościół już nie jest dyrygentem, lecz bardzo ważnym, ale jednak tylko jednym z wielu muzyków w orkiestrze.
– Widać, że Kościół ma z tym kłopot. Objawia się to podtrzymywaniem przekonania, że Kościół – instytucja, urzędy, ludzie, stanowiska – to są autorytety i po prostu trzeba ich słuchać. Pomyłka. We współczesnym świecie nie tak buduje się autorytety. Nie wystarczy urząd, trzeba pokazywać autentyczność postaw i postępowania.
Tu pojawia się problem, bo niektórzy chcieliby po prostu mieć od razu i bez wysiłku to, na co trzeba zarabiać bardzo ciężką pracą. Lecz to problem, który nie dotyczy wyłącznie Kościoła. Na czym polegał grzech AWS? Wymieniono ludzi, lecz nie zmieniono stylu rządzenia. To stanowczo za mało i skutki okazały się bardzo bolesne.
Dlaczego część kleru katolickiego nie lubi „Tygodnika Powszechnego”?
– Bo ma trudności z akceptacją pluralizmu i poczucie, że urząd jest nietykalny. Nie daj Boże powiedzieć coś przeciwko, coś krytycznego. Innego myślenia wielu ludzi po prostu nie przyjmuje do wiadomości…
W historii Kościoła są epizody krwawe i nieludzkie, bywa, że szlachetne pobudki prowadzą do rzeczy strasznych. Dziś szczęśliwie już wiadomo, że nie da się stworzyć raju na ziemi. A nawet – nie można ulepszyć świata, depcząc, krzywdząc i poniżając drugiego człowieka.
– Jestem zwolennikiem poglądu, że świat się cały czas uczy i przez to staje się lepszy. Choć z drugiej strony mam głębokie przekonanie, że rodzaj ludzki nie doczeka czasów, kiedy dobro stanie się dominantą, przykryje całe zło, zwalczy jego istotę. Człowiek jest istotą niedoskonałą, zakodowanym grzesznikiem. Tak było i będzie.
Dlatego nie mieści mi się w głowie, by popierać okrutne i nieludzkie zachowania w stosunku do grzesznika, do człowieka niewierzącego czy wierzącego inaczej. Cel nie uświęca środków, choć i Kościół, i społeczeństwa – wbrew tej zasadzie – postępowały często inaczej. To niewzruszona zasada moralna, o którą przed wiekami spierano się z wielkim zapałem również w Kościele, ale szczęśliwie cywilizowany świat ma ten spór za sobą. Już wiemy, że tak nie wolno. Dobrego celu nigdy nie osiągnie się złymi środkami, choć pokusa może być bardzo silna, gdyż wydaje się, że byłoby to niekiedy o wiele skuteczniejsze. Ale takie myślenie jest fałszywe, opiera się na pozorach. Nie ma zła prowadzącego do dobra, nie istnieje coś takiego jak mniejsze zło. Można – jak w Iraku – zakładnikowi obciąć głowę i może nawet spowoduje to wycofanie obcych wojsk i koniec wojny, wielkiego zła. Ale krew, mordy czy szantaż wymuszający określone postępowania to z moralnego punktu widzenia droga donikąd.
W Kościele katolickim cały czas są ludzie, którzy trwają przy starodawnym kanonie: „Od wroga z daleka, od innego człowieka z daleka, co moje, to moje, nikomu nic do tego”. Są jednak i tacy, którzy przesuwają granice. Kościół w zasadzie przyzwyczaił się lub nauczył tolerować zjawiska, które kiedyś były piętnowane, ścigane, karane, nawet wbrew ewangelicznym zasadom miłosierdzia i miłości. Np. samotna kobieta z dzieckiem to rzecz odwieczna, tak stara jak historia ludzkości. Zazwyczaj – myślę – za samotnością matki stoi jakiś dramat. Albo miłość, która nie skończyła się małżeństwem lub nie utrzymała małżeństwa. Albo błąd, czasem wybór, którego Kościół pochwalić nie może.
Lecz zważmy na to, że kiedyś taka kobieta i jej dziecko byli ludźmi drugiej kategorii, potępieni, pogardzani, wyszydzani, Kościół akceptował taki stan rzeczy, nie tolerował samotnego macierzyństwa. Dziś poszerzyło się pole takiej dobrej tolerancji. Kościół nie powinien mieć większego problemu z dobrym stosunkiem do samotnej matki i jej dziecka.
Zmianę granic tolerancji i zmianę poglądów widać w przypadku stosunku do homoseksualizmu. Kościół toleruje homoseksualizm, co nie oznacza, że akceptuje zachowania homoseksualne i przyzwala na nie.
Na czym polega kłopot Kościoła ze stosunkiem do homoseksualizmu?
– Z homoseksualizmem kłopot ma nie tyle Kościół, ile człowiek. Homoseksualizm jest inny, nie przystaje do zachowań większości. Nie chcę cofać się w czasy, gdy to zjawisko było karane przez prawo państwowe i przez Kościół. Dzisiejszy pogląd jest bardziej wyważony, choć niekiedy wydaje mi się, że idzie w kierunku przesady.
Gdzie w wyważonych poglądach może kryć się przesada?
– Homoseksualizm jest innością, dotyczy mniejszości, i – by nie użyć słowa „choroba” – to jakaś dewiacja, coś nienormalnego. Oczywiście, żaden homoseksualista nie zgodzi się z tym poglądem, więc trzeba przyjąć, że homoseksualny pogląd również istnieje.
Kościół traktuje homoseksualizm jak inność i toleruje, przyjmuje do wiadomości jego istnienie. Lecz wyraźnie mówi, że to rzecz do opanowania, a nie do eksponowania. W naturze nieopanowanego homoseksualizmu tkwi jakiś ekshibicjonizm.
Czy Ksiądz Biskup uważa, że takim ekshibicjonizmem była parada gejów w Krakowie?
– W ogóle nie jestem zwolennikiem marszów, choć nie wydaje mi się, bym mógł mieć coś przeciwko marszom bez niemoralnych ekscesów. Lecz wiem, jak wyglądają parady homoseksualistów w Berlinie czy gdzie indziej na świecie. Dlatego nie mam złudzeń. Sama parada – mam wrażenie – nie satysfakcjonuje tych ludzi. Chcą być eksponowani, nagłaśniani właśnie dlatego, że są inni.
Lecz w Krakowie nie działo się nic takiego, co mogłoby zyskać miano niemoralnych ekscesów. Jeśli już, to protestujący przeciw marszowi zachowywali się w sposób łamiący reguły społecznego współżycia i tolerancji. Rzucanie kamieniami, prowokowanie bójek, obelgi i wyszydzanie to rzeczy niedopuszczalne i skandaliczne.
– Trzeba brać pod uwagę wszystkie okoliczności…
…staram się, więc przyjmuję do wiadomości, że wielu mieszkańcom Krakowa taki marsz nie odpowiadał. Ale póki w Polsce panuje konstytucja, która nie wyłącza homoseksualistów spod prawa organizowania parad, wolno im maszerować. Wszyscy mamy w tym względzie równe prawa.
– Można organizować parady i można sobie głosić poglądy, jakie kto chce. Lecz wszystko to musi dziać się w sposób cywilizowany. Nie mam nic przeciwko paradom, lecz mam bardzo dużo przeciwko towarzyszącym im zachowaniom.
Powtórzę – to nie homoseksualiści rzucali kamieniami, lecz ci, którzy podpierali swoje oburzenie autorytetem Kościoła i wiary.
– Naziści też mieli święte przekonanie o swojej racji i wszystko, co czynili, czynili w imię tej racji. Nie zajmujmy się grupami ekstremalnymi, bo w ekstremizmie politycznym, obyczajowym, w fundamentalizmie religijnym nie ma wartości, tylko ich instrumentalizacja.
Co sprawia, że religia – nie tylko chrześcijańska, ale też islam czy hinduizm – potrafi dać człowiekowi takie przekonania, by bić, wyszydzać, krzywdzić i na dodatek wierzyć, że to jest zgodne z wolą Bożą?
– To zasadnicze pytanie o istotę fundamentalizmu. Ta siła nie wypływa z religii, lecz z jej instrumentalizacji. Ludziom bardzo trudno rozgraniczyć, co jest fundamentalizmem religijnym, a co – w przypadku chrześcijaństwa – radykalizmem ewangelicznym. To zjawiska w swojej zewnętrzności bardzo do siebie podobne. Tyle że jedno jest dobre, a drugie – złe. Ewangeliczny radykalizm nigdy nie zwraca się przeciwko człowiekowi, a fundamentalizm zawsze. W tym sensie jest również przeciwko religii.
Przed laty pewien krakowski arcybiskup polecił swojemu służącemu, by zgasił światło, bo szkoda prądu. Ów służący widział już wielu arcybiskupów i kardynałów, był człowiekiem oczytanym i dowcipnym, więc odrzekł: – Księże arcybiskupie, oczywiście zgaszę światło, lecz wydaje mi się, że między skąpstwem a oszczędnością przebiega bardzo cieniutka granica.
Tak samo rzecz się ma z ewangelicznym radykalizmem i fanatyzmem. Św. Franciszek był tak radykalnym człowiekiem, że w pewnym sensie nie znalazł naśladowców. Swoim postępowaniem nikogo jednak nie ranił, nie wzywał do walki z człowiekiem. Natomiast fundamentalista ma lufę swojego karabinu zawsze wycelowaną we wroga, tzn. w człowieka, który nie pasuje idealnie do linii jego myślenia i pozwala sobie na działania nieaprobowane przez fundamentalistę. Mam nadzieję, że Kościół już z takich zachowań wyrósł.
Kto jest przekonany, że posiadł całą prawdę, jest niebezpieczny. Prawdę przecież trzeba ciągle odkrywać, podobnie jak się czerpie ze źródła i nigdy nie można powiedzieć, że się je wyczerpało. Nie wydaje mi się, by autentyczna świętość mogła istnieć bez pokory wskazującej na ograniczoność ludzkiego poznania.
Można się łudzić, ale racjonalnie nie można wymagać, by cały Kościół, który jest wspólnotą ludzi wierzących, by wszyscy chrześcijanie zachowywali się tolerancyjnie. Tolerancja jest cechą nabytą, nawykiem, umiejętnością, w pojęciu chrześcijańskim cnotą. Są tacy, którzy przez pracę nad sobą, przez ustawiczne ćwiczenie potrafią taką cnotę zdobyć – innych na to nie stać. Jedni nad sobą pracują, kształtują w sobie tolerancję, a inni albo źle pracują, albo po prostu nie widzą takiej potrzeby.
A jak jest z klerem?
– Są ludzie i ludziska, więc muszą być księża i księżyska. Z klerem jest tak samo jak ze świeckimi, choć wydaje mi się, że seminarium jest niezłym kilkuletnim treningiem rozumienia i tolerowania drugiego człowieka. Jednak przecież i w seminariach bywa rozmaity materiał ludzki. To tak jak z domem. Gdy stawia pan dom na dobrym fundamencie z dobrego materiału, to będzie się trzymał, a jeśli ze słabego, to się nie ostoi.
Jaka jest różnica między tolerancją a permisywizmem?
– Tolerancja nie może być przyzwoleniem na zło. Jeśli człowiek jest przywiązany do wyznawanych wartości, np. religijnych, i ktoś obok robi coś, co przekreśla, szarga drastycznie te wartości, pojawia się wielkie poczucie krzywdy. Tolerancja człowieka wierzącego nie usprawiedliwia zła, ale daje szansę człowiekowi. Permisywizm jest zezwoleniem na zło, a wynika bądź z braku tożsamości, z braku przyjmowania jednego systemu wartości, bądź z fałszywego przekonania, że można przyzwolić na wszystko, np. w imię tzw. świętego spokoju.
Tolerancja zakłada szacunek dla człowieka, kimkolwiek by był i cokolwiek by robił, ale nakazuje oddzielić czyn od człowieka. Człowieka zawsze należy szanować, ale zło przez niego popełniane – odrzucać. Są ludzie świadomie wybierający zło, ale są i tacy, którzy nie wiedzą, co robią. Przykładem odczytania takiej możliwości są słowa wypowiedziane na krzyżu przez Chrystusa o jego prześladowcach: „Panie, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”…
Ludzie nie tolerują zła, choć jednocześnie lubią je ukrywać lub wypychają ze świadomości.
– To ludzkie, a zatem dotyka również Kościoła. Każdy chce się pozbyć piętna; tam zaś, gdzie mamy do czynienia z silną wspólnotą rodzinną, przyjacielską, religijną, rodzi się solidarność wspólnotowa. Bywa jednak, że powstaje zła solidarność, usiłująca umniejszyć czy nawet zatuszować zło dokonane przez człowieka będącego członkiem tej wspólnoty. To patologia, której nie można tolerować. Rozumiem, ale nie usprawiedliwiam lekarzy, którzy – aby zachować dobre imię środowiska zawodowego – nie potępiają kolegi, który popełnił rażący błąd podczas operacji. To samo robią dziennikarze, prawnicy, tak samo postępują księża.
Gdy ktoś mówi, że takich zachowań nie ma w Kościele, łudzi się, że wierni, którzy przecież są ludźmi słabymi i grzesznymi, w grupie, we wspólnocie stają się automatycznie święci. Światu daleko do doskonałości. Jeśli środowisko jest zdrowe, wówczas braterskie upomnienie – correctio fraterna – powinno doprowadzić do przywrócenia ładu. Jeśli środowisko tego nie potrafi, pomogą mu z zewnątrz. A to jest o wiele boleśniejsze.
W połowie lat 90. byłem w Hiszpanii na spotkaniu sekretarzy generalnych episkopatów Europy. Sekretarz z Holandii przedstawił nam procedurę, jaką wypracował Kościół holenderski w stosunku do księży dopuszczających się nadużyć seksualnych. Powiedział tak: – Może to dziś nie wychodzi na światło dzienne w wielu krajach, może wielu krajów nie dotyczy, ale radzę, skorzystajcie z naszego doświadczenia, bo to rzecz bardzo ważna i wszędzie może się zdarzyć. Przywiozłem to do Warszawy, poinformowałem. I na tym się skończyło. U nas nie widziano wówczas takiego niebezpieczeństwa.
Księże Biskupie, nadużycia seksualne, pedofilia są tak stare jak rodzaj ludzki. Tylko ukrywano je pod dywanem.
– Chyba nie, bo ukrywanie zakłada działanie świadome. Przecież nikt nie miał wątpliwości, że pedofilia to zjawisko groźne, ale chyba nie zdawano sobie sprawy, jak bardzo groźne i jakie są jego rozmiary. Tak samo jest z przemocą w rodzinie. Do dziś nie wiemy, jak to groźne i jak powszechne. Kiedyś w towarzystwie znajomych powiedziałem, że bywa, iż mężowie gwałcą żony. Ktoś zaczął się śmiać. A inny zapytał: – Z czego się śmiejesz? Bo jeden nie miał o tym pojęcia, a drugi wiedział. Niestety – podobnych spraw do odkrycia i rozeznania jest jeszcze zapewne bardzo wiele.
Niekiedy Kościołowi trudno o correctio fraterna. Weźmy przykład Tylawy i tamtejszego proboszcza dopuszczającego się, jak wykazał sąd, wykorzystywania seksualnego dzieci. Obwinionego kapłana bronili wierni, ale też przełożeni.
– Ujawnianie nadużyć jest dobre, bo – choć nie wypleni zjawiska – złagodzi ostrze nadużyć seksualnych, złamie milczenie, które służy złu, ucywilizuje społeczne reakcje na pedofilię i inne nadużycia, wyostrzy wrażliwość. Prasowa kampania przeciw pedofilii to dobra moda, bo dzięki temu ludzie uświadamiają sobie, że coś z tym trzeba robić, ograniczyć spustoszenie będące jej skutkiem, a nie żyć w przekonaniu, że nic się nie poradzi albo nic się nie dzieje. Skuteczny, ale i rozsądny sprzeciw jest tutaj wielką wartością.
Tyle że ta moda na ujawnianie ma również drugą stronę – chwieje się delikatna granica między wskazaniem czynu a napiętnowaniem człowieka. Trzeba wskazywać tak, by każdym przypadkiem zajęli się ludzie do tego powołani. Ale nie skazywać, nie wydawać społecznej klątwy, bo takiego piętna nie można zmyć przez całe życie.
Jeśli w drodze ku dobru zagubimy zasadę domniemania niewinności, będziemy czynić zło. Zjawisko powstawania nowej władzy medialnej, która zastępuje wszystkie inne, bardzo mi się nie podoba. Środki przekazu nie mogą być jednocześnie śledczym, świadkiem zdarzenia, prokuratorem, sędzią i katem. To uzurpacja nienależnych im praw. Jednak, niestety, często tak się dzieje. Nie powinno tak być, by media – jak to ma miejsce dzisiaj – działały jak pałka, nieodpowiedzialnie, bezkarnie i wbrew regułom chroniącym godność człowieka.
Co zrobić, by pisząc o przypadkach pedofilii czy innych seksualnych nadużyć wśród kleru, nie oberwać: – To atak, zmowa przeciwko Kościołowi? Gdy „Gazeta” opisała sprawę Tylawy, przełożony tamtejszego proboszcza, metropolita przemyski arcybiskup Józef Michalik, uznał to za walkę z Kościołem.
– Możecie być bardzo delikatni, a i tak oberwiecie od ludzi, którzy sądzą, że o tym nie należy mówić. Ode mnie pan nie dostanie pod jednym warunkiem: że nie będzie pan mówić, że to cecha środowiska. To przypadek opisywania sprawy arcybiskupa Paetza czy nawet Tylawy. Nie może być tak, że media piszą: seksualne nadużycia to cecha duchowieństwa, to skutek celibatu. Wierutne bzdury! Gdy zaś chodzi o psychoterapeutów, powiadają, że zdarzył się taki tragiczny i straszny przypadek, ale przecież nie obciąża on całego środowiska. Stosujmy jedną miarę do wszystkich.
Gdyby Ksiądz Biskup miał drabinę, to na którym jej szczeblu położyłby Ksiądz cnotę tolerancji?
– Myślę, że tolerancja jest bardzo bliska tej największej wartości, która nazywa się miłością. Tolerancji nie można teologicznie wywieść z żadnego innego źródła.
Ktoś może powiedzieć, że tolerancja to strach przed drugim człowiekiem – toleruję coś, bo się boję. Czasem tak bywa, sprzeciw może się źle skończyć. Tyle że tak rozumiana tolerancja to tolerancja fałszywa. Prawdziwa bierze się z miłości: tej, którą zawsze mamy w sobie, lecz musimy ją rozwijać, dopracowywać, doskonalić, umacniać, pozwolić miłości dojrzeć. Jak w duszy człowieka kształtuje się szacunek i miłość do drugiego człowieka, taka będzie jego tolerancja.
*Biskup Tadeusz Pieronek – rektor Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie, były sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski
Rozmawiał Paweł Smoleński
Źródło tekstu: serwisy.gazeta.pl