Brzydota demokracji
Każdy ustrój ma tendencję do automistyfikacji, a demokratyczny szczególnie. Wielokrotnie cytowane powiedzenie, że demokracja stanowi ustrój najgorszy, o ile pominiemy wszystkie inne, już dawno przestało mieć zastosowanie. Zaczęliśmy w niej widzieć system bezwzględnie najlepszy z możliwych, niemal – jak pisał sławny filozof John Rawls – współczesną utopię.
Podobne intuicje spotykamy na niższych piętrach opinii, wyrażających pragnienie „demokracji dojrzałej”. Kiedy coś nam się nie podoba w kraju, mówimy, że to coś jest niedemokratyczne. Nie podobał się nam Lepper, więc – jak przeczytałem w „Rzeczpospolitej” – uznaliśmy, że jest on typem niedemokratycznym. Nie podobali się nam posłowie poniewierający niewybrednymi słowy profesora Kieresa, a więc potępiliśmy ich jako niedemokratycznych.
Niewiedza i nawyki
Demokracja uzyskała tak wysoki status, że niepomiernie rozszerzyła swoje znaczenie, obejmując wszystkie wartościowe elementy życia zbiorowego. Utrwalił się pogląd, że do istoty demokracji zaliczamy także rządy prawa, społeczeństwo obywatelskie, wolność jednostkową, ład moralny oraz wiele innych dobrych rzeczy. Za przejaw mądrości uchodzi przeto stwierdzenie, że jedynym lekarstwem na braki demokracji jest więcej demokracji. Zachęca się nas, byśmy ją rozpowszechniali możliwie najszerzej i najgłębiej, tak jak to działo się w innych krajach, na przykład w Anglii, która jest – jak przeczytałem ku mojemu osłupieniu w tejże „Rzeczpospolitej” – najstarszą demokracją świata.
Jeśli wszystkie te komplementy odpowiadają prawdzie, to w takim razie, dlaczego w owym sławnym zdaniu mówi się o demokracji jako o ustroju pełnym wad? Cóż w niej jest takiego złego?
Całe to zamieszanie wynika z niewiedzy i z utrwalonych nawyków myślowych, których nikomu nie chce się weryfikować.
Społeczeństwo cywilne i rządy prawa mogą istnieć w demokracji, lecz wcale nie muszą; mogą, lecz nie muszą istnieć także w innych ustrojach. Wolność z tradycją demokratyczną niewiele ma wspólnego; w tradycji tej dostrzegano – i słusznie – raczej wątki antywolnościowe. Kto nie wierzy, niech sięgnie do książki Tocqueville’a, najlepszego do tej pory dzieła mówiącego o społeczeństwie demokratycznym. Wolność ma swoje źródła gdzie indziej, przede wszystkim w tradycjach liberalnej i arystokratycznej. Anglia nie jest najstarszą demokracją świata, lecz krajem o tradycji monarchiczno-arystokratycznej. Demokratyzacja doszła tam znacznie później niż w innych krajach. Za typowo demokratyczny kraj uznaje się Stany Zjednoczone, ale i tutaj są poważne wątpliwości. Kto czytał uważnie pisma Ojców Założycieli, ten wie, że mieli oni dość krytyczny stosunek do demokracji.
W sensie ścisłym demokracja określa system wyłaniania i przekazywania władzy poprzez wolne i powszechne wybory, czyli – jak to napisał Schumpeter – okresowe ogłaszanie przez społeczeństwo konkursu na swoich przedstawicieli. Jest więc mechanizmem stosującym się do sfery politycznej. Nie ma powodu, by stosować go w sferach niepolitycznych, w gospodarce, w rodzinie, w Kościele, w sztuce, w szkole. Jeśli natomiast ktoś decyduje się na użycie go tam, to musi pamiętać, że ciężar dowodzenia spoczywa na nim, a nie na tych, którzy na takie rozszerzanie demokracji patrzą sceptycznie.
Lepper nie jest więc typem antydemokratycznym, lecz demokratą par excellence. Demagogia, czyli zdolność manipulowania ludem, powstała właśnie w demokracji, a nie w innych ustrojach. W całej historii tego ustroju Lepper ma licznych poprzedników, a na tle wielu z nich prezentuje się raczej skromnie. Poniewieranie ludźmi zacnymi w zgromadzeniach przedstawicieli ludu jest tak stare jak demokratyczna praktyka. Tocqueville pisał, że w okresie pokoju politycy demokratyczni są w większości miernotami. Uzasadniał to w ten sposób, że w takich czasach ludzie wybitniejsi znajdują sobie pole do działania poza sferą walki o władzę. Dzisiejsze polskie doświadczenia diagnozę Tocqueville’a potwierdzają.
Naiwne oczekiwania
Nabożność wobec demokracji, jaka emanuje zewsząd, niedobrze wpływa na polskie samopoczucie. Rozpowszechnione stało się lamentowanie nad stanem naszego systemu. W dużej części te lamenty są uzasadnione, ale w niemałym zakresie wynikają z naiwnych, wygórowanych i nierealistycznych oczekiwań, jakie mamy w odniesieniu do ustroju. Wzdychamy za jakąś demokracją dojrzałą, mądrą, normalną, często spoglądając na kraje zachodnie, które z oddali jawią się nam jako ustroje piękne i szlachetne. Z bliska demokracje dojrzałe wyglądają zupełnie inaczej, a jeśli nad nami górują, to nie swoją demokratycznością, ale raczej tym, co z demokracją w żaden sposób nie jest związane, na przykład rządami prawa.
Ze wszystkich słabości demokracji dwie wydają mi się najważniejsze. Po pierwsze, demokracja jest ustrojem przenikniętym duchem partyjności, czy mówiąc dosadniej partyjniactwa. Sam pomysł, by uporządkować proces przekazywania władzy przez okresowe wybory musiał doprowadzić do silnej obecności partii w życiu społeczeństwa. Stąd udział we władzy z konieczności pociąga za sobą powiązania ze strukturami partyjnymi. Ma to, oczywiście, dobre konsekwencje, bo ogranicza awanturnictwo i przypadkowe czynniki destabilizujące. Ale demokracja nie jest szczególnie odpowiednim miejscem dla indywidualistów, samotników, nonkonformistów czy ludzi niezależnych, a więc wszystkich, którzy w strukturach partyjnych się nie mieszczą. Dotyczy to w równej mierze walki o prezydenturę czy miejsce w ciałach przedstawicielskich, co wyborów rektorów, dyrektorów szkół czy przewodniczących komitetów osiedlowych.
Istnieje uderzający kontrast między językiem publicznym polityków w demokracji, który to język odwołuje się do dobra publicznego, dobra ojczyzny i narodu, a językiem prywatnym środowisk politycznych, który koncentruje się wyłącznie na środkach zdobycia i utrzymania władzy. Moraliści domagający się wprowadzenia w sferę życia publicznego kategorii etycznych mają zapewne rację, ale ich pragnienia rozmijają się z praktyką demokratyczną. Kto chce zaistnieć w demokracji i nie odda duszy owej pragmatycznej logice ustroju, ten skazany jest na porażkę. Demokracja posłuszna bezwzględnym normom moralnym, bez wszechobecnego ducha partyjniactwa i stronniczości, to demokracja, jakiej nie ma i być nie może.
Stąd rodzi się stałe napięcie między demokracją a rządami prawa. Już dawno stwierdzono, że system ludowładczy wykazuje stałą dążność do sterowania prawem i uczynienia go przedmiotem politycznych przetargów. Ciała ustawodawcze odzwierciedlają grupowe konflikty, a tworzone prawo często bywa albo kompromisem ujawniających się wówczas interesów, albo zwycięstwem jakiegoś jednego interesu nad innymi. Deputowany w parlamencie jest zawsze rzecznikiem jakiegoś partykularnego dążenia, nie zaś żadnej idei ogólnej; jeśli nawet ktoś wyłamuje się z tej reguły, to i tak przez swoich adwersarzy bywa zawsze postrzegany jako orędownik konkretnej partii i konkretnego interesu. Nawet władza sądownicza poddaje się rozmaitym formom partykularyzmu grupowego, choć niekoniecznie partyjnego.
Szok moralistów
Konsekwencje są oczywiście niepokojące. Społeczeństwo polskie, a w każdym razie jego bardziej świadoma część wychowana w tradycji moralizmu typowego dla środowisk antykomunistycznych, przeżyła szok w zetknięciu się z rzeczywistością organów przedstawicielskich oraz sądowniczych III RP. Wielu z owych moralistów zresztą szybko dało się wciągnąć w nowe praktyki, a cała scena publiczna została uznana za miejsce cynicznych walk środowisk o wpływy, bez jakiegokolwiek względu na dobro publiczne. Obraz to z pewnością zbyt czarny, ale trudno zaprzeczyć, że demokracja – każda demokracja – czyni rozdział stanowisk, środków, uprawnień, a niekiedy przywilejów, stałym przedmiotem ludzkich zabiegów, ciągłym tematem rozmów, centralnym punktem zainteresowania. Każdy, kto nie chce w tym uczestniczyć, musi zostać zmarginalizowany. Gorszące rzeczy, jakie robiły kolejne ekipy polityczne od początku istnienia III RP, nie kłócą się więc z naturą demokracji. Nie ma takiego społeczeństwa, w którym w sytuacji politycznej pustki wytworzonej po upadku dawnego ustroju, oparłoby się pokusom demoralizacji.
Od samego początku istnienia demokracji starano się wprowadzić do niej mechanizmy osłabiające ducha partyjności. Jednym ze sposobów przeciwdziałania było odwołanie się do ludu jako ostatecznego arbitra. Wyborcy – mówiono – powinni mieć głos decydujący, zdolny przeważyć naciski partyjnych machin. O sposobie tym przypomniano sobie niedawno w Polsce, a efektem tego stał się pomysł wyłaniania burmistrzów i wójtów poprzez wybory bezpośrednie. W przeszłości sposób ten przynosił niewielkie efekty, i należy się spodziewać, że podobnie będzie teraz u nas.
W ostateczności bowiem zawsze decyduje tutaj sam proces wyłaniania kandydatów, a ten dokonuje się poprzez partie. Ten etap procesu wyborczego oddany jest w całości partyjnym lub quasi-partyjnym układom, które w Polsce prowincjonalnej mają nierzadko charakter koteryjny. Kampania wyborcza zależy od partyjnych możliwości finansowych i organizacyjnych. Pomysł, że można czegoś dokonać ponad partyjnymi maszynami, a jedynie na podstawie błyskotliwego programu i osobowości kandydata, jest fikcją. Co więcej, system, w którym takie cuda by się zdarzały i który by takie możliwości dopuszczał, byłby systemem zapewne gorszym od istniejącego, gdyż zawierałby zbyt duży stopień przypadkowości.
Przekonanie, że odwołanie się do ludu stanowi przeciwwagę dla partyjności demokratycznej, opiera się na założeniu o politycznym rozumie przeciętnego obywatela. Ale – i to jest druga ważna słabość tego ustroju – człowiek demokratyczny nie jest wcale typem szczególnie rozumnym. Obraz demokracji jako miejsca powszechnej deliberacji, refleksji nad rozwiązaniami, propozycjami, koncepcjami działania, jako miejsce trzeźwego namysłu nad problemami, jest dość daleki od rzeczywistości. Nawet ci autorzy, którzy bronią takiego właśnie modelu demokracji (np. Jrgen Habermas), zauważają bardzo silnie obecne czynniki utrudniające jego urzeczywistnienie. Człowiek demokratyczny – zawsze, a dzisiaj tym bardziej – wydaje się być raczej istotą sensualną, poddającą się bodźcom zmysłowym. Reaguje bardziej na dźwięki i barwy (sławny błękit Aleksandra Kwaśniewskiego) niż na argumenty. Kampanie wyborcze są więc w dużym stopniu oparte na takiej właśnie koncepcji człowieka demokratycznego, nie zaś na koncepcji istoty racjonalnej. Kampanie te są wszak wielkimi spektaklami barw i dźwięków oraz skojarzeń na nich opartych. Kto przyjąłby model argumentacyjny w polityce, ten w demokracji nie miałby szans.
Cud nie nastąpi
Ani współczesna edukacja, ani wszechobecna kultura masowa, ani równie wszechobecna reklama, nie promują kultury deliberacji, natomiast wzmacniają element zmysłowo-hedonistyczny. Nie chcę przez to powiedzieć, że w człowieku demokratycznym nie ma zupełnie czynnika argumentacyjnego. Twierdzę jedynie, że przynajmniej równie znaczący jest składnik pozaracjonalny, który w demokracji jest i zawsze był chętnie wykorzystywany. Stąd człowiek demokratyczny rzadko bywa istotą samodzielną i niezależną. Chętnie poddaje się reakcjom stadnym i w nich znajduje naturalne ujście dla pragnienia tożsamości. Na wywołaniu takiej reakcji opierają się zresztą plany polityków i wszystkich, którzy chcą w sferze publicznej zaistnieć. To ma swoje dobre skutki, ponieważ utrzymuje nastroje wyborców w stanie relatywnej jednolitości. Ale ma też to swoje skutki fatalne: takie jest wszak źródło owego zjawiska tyranii demosu, tyranii opinii, wulgarnych gustów i pospolitości, które z taką trafnością opisywali wielcy filozofowie od starożytności aż po czasy współczesne.
Dlatego w Polsce niepodległej zawiedli się wszyscy ci, którzy sądzili, że wprowadzenie demokracji doprowadzi do uszlachetnienia przestrzeni życia zbiorowego. Polskie doświadczenie potwierdziło jednak to, co uważni czytelnicy książek wiedzieli już od dawna: demokracja jest ustrojem brzydkim. Przemiany zrodziły wielkie rozczarowanie: język – zdegradowany w okresie komunistycznym – uległ w demokracji innym formom degradacji; podobnym procesom uległa wyobraźnia zbiorowa i indywidualna. Zewsząd atakują nas gusty i preferencje zwykłego człowieka, a ów człowiek – sądząc po jego gustach i preferencjach – jest bytem mało interesującym. Niektórzy przedstawiciele elity popadli z tego powodu w rozpacz, inni szukają kazuistycznych uzasadnień, by w tym człowieku widzieć mądrość i klasę, której on nie posiada, a jeszcze inni wzdychają za demokracją zrealizowaną i dojrzałą, w której – nie wiadomo dlaczego – ów nieinteresujący typ ulegnie czarownemu przekształceniu.
Ale cudowna transformacja chyba nie nastąpi. Obserwując inne demokracje, można być pełnym obaw. Trzeba się liczyć z prawdopodobieństwem, że człowiek demokratyczny – mimo licznych słabości i wad – nabierze coraz większej pewności siebie. Cnota pokory jeszcze długo nie będzie jego cnotą. Już teraz uważni obserwatorzy zauważają, że demokratyczny lud ma tendencję uznawania za moralne tylko to, co sam akceptuje, w ten sposób unieważniając samą ideę moralności (znakomicie opisał to angielski filozof Kenneth Minogue w tekście opublikowanym w wydanym właśnie przez Ośrodek Myśli Politycznej zbiorze „Oblicza demokracji”). Ma ów lud także skłonność do przypisywania sobie prerogatyw Boga i arbitralnego orzekania o życiu i śmierci.
Powyższe uwagi nie zmierzają do fatalistycznej konkluzji, że wszystkie złe konsekwencje demokratyzacji muszą zostać zaakceptowane i niczego nie da się zaradzić. W obszarze życia zbiorowego możliwości skutecznego działania są wprawdzie niewielkie, ale jakieś są. Warunkiem wstępnym jest jednak uznanie, że owo życie zbiorowe ma charakter wielce złożony, że żaden pojedynczy klucz – również demokratyczny – nie ma tu funkcji uprzywilejowanej oraz że wiele fundamentalnych dóbr i wartości powstaje poza procedurami demokratycznymi, a nawet wbrew nim.
Źródło tekstu: Rzeczpospolita, 19.10.02 Nr 42