Już mi się nie chce męczyć, czyli rozwód po polsku
Dotarł do nas wiatr hedonizmu, sprowadzający się do postawy „nie chce mi się męczyć”, więc coraz więcej osób postanawia żyć bez niepotrzebnych stresów. Za to z perspektywą ustawicznej poprawy jakości życia
Coraz więcej małżeństw w Polsce decyduje się na rozstanie. Terapeuci biją na alarm: rozwód zawsze oznacza życiową porażkę. Boleśnie rani, zostawia blizny, okalecza psychicznie dzieci. Etycy mówią o kryzysie poczucia odpowiedzialności – za partnera, potomstwo, własne życie
„Żadna obrączka z osobna nic nie waży. Ważą tylko obie” – mówi Jubiler do Anny, jednej z bohaterek dramatu Karola Wojtyły „Przed sklepem jubilera”, kiedy ta próbuje spieniężyć symbol zobowiązania zaciągniętego przed ołtarzem wiele lat temu. Ten traktat filozoficzny o miłości „zadanej na całe życie” – małżeństwie, jego niuansach, szczęściu, goryczy i rozpadzie – stoi pewnie na półce w wielu polskich domach. W kraju, w którym ponad 90 proc. obywateli deklaruje wciąż przywiązanie do katolicyzmu i nauk Jana Pawła II, coraz częściej wiara bierze rozwód z życiem.
Na pierwszy rzut oka jest optymistycznie. Z opublikowanego pod koniec kwietnia 2007 roku raportu o sytuacji demograficznej kraju wynikało, że związków małżeńskich zawieramy więcej (w 2006 r. ponad 226 tys., czyli o ponad 9 proc. więcej niż w roku poprzednim), do tego w większości (70 proc.) wyznaniowych. Partnerzy dobierają się na zasadzie podobieństw, co dobrze rokuje trwałości i sile związku. Na dodatek od wielu lat najbardziej cenioną wartością wśród młodych Polaków jest rodzina.
To jednak tylko jedna strona medalu. Z tych samych danych wynika, że Polak i Polka rozwodzą się coraz częściej. Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych na tysiąc zawieranych małżeństw przypadało 134 rozwodów, to w 2005 r. już 327. Ta statystyka wskazuje, że zachodzą u nas przemiany społeczne, jakie wcześniej przeszły społeczeństwa Zachodu. We Francji i Niemczech, krajach Unii Europejskiej, rozpada się co piąty związek. W USA co drugi.
Liberalizm obyczajowy puka do drzwi polskich rodzin, a te coraz częściej stają przed nim otworem. Nie opiera się im już kultura. W wydanym w 2000 r. przez „Znak” wywiadzie-rzece „Bo jestem z Wilna” Józefa Hennelowa, publicystka „Tygodnika Powszechnego”, wymienia przyjęty w jej pokoleniu żelazny kanon zachowań wobec rozwodników. Nawet przyjmowanie ich w domu w towarzystwie nowych partnerów było nietaktem – oznaczałoby bowiem, że się ten naganny postępek akceptuje i wyraża nielojalność wobec osoby zdradzonej. „Dzisiaj sprawy poszły naprzód. Na gruncie towarzyskim ta bariera padła. Zostaje grunt rodzinny. Czy mamy na przyjęcia rodzinne zapraszać wujka z kolejną nową partnerką, prawdopodobnie znów sezonową? Ja uważam, że nie. Myślę, że mamy prawo w takich razach powiedzieć? „Wybacz, ale jesteś zaproszony sam”. Inaczej dawalibyśmy do zrozumienia, że akceptujemy ludzką krzywdę” – pisze Hennelowa.
Tacy jak Doda
Taka norma obowiązuje jednak rzadko. I tylko w tradycyjnych rodzinach, gdzie nie rozwodzi się prawie nikt. Ksiądz dr Mirosław Nowosielski, psycholog i terapeuta, wykładowca na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, twierdzi: – Najlepszym kursem przedmałżeńskim jest porządnie funkcjonująca rodzina. To tam uczy się dotrzymywania raz złożonej obietnicy, nawet gdyby potem stało się to uciążliwe, niewygodne. O miłości można mówić po 20 latach małżeństwa.
Problem w tym, że wielu młodych zawierających dziś małżeństwa ludzi takiej rocznicy może nie doczekać. Ks. Nowosielski twierdzi: – Poważnym problemem ludzi stających przed ołtarzem jest niedojrzałość. Mnóstwo ślubów jest nieważnych, tylko ludzie o tym nie wiedzą. Kryzys rodziny we współczesnym świecie jest spowodowany odejściem od zasad wychowania: do wierności, odpowiedzialności i poczucia godności.
Kryzysowi małżeństwa sprzyja tabloidyzacja zachowań. Muzyk Michał Wiśniewski wziął na biegunie spektakularny – transmitowany w telewizji – ślub z piosenkarką Mandaryną. Po krótkim czasie – już bez kamer, ale z obszernymi relacjami na łamach tabloidów – wziął rozwód. Inna ikona polskiej popkultury wokalistka Doda co i rusz wyznaje, co i gdzie robiła z mężem Radziem, a innym razem rozpoczyna występ w telewizji od oświadczenia o rozwodzie.
W mediach, Internecie dzień po dniu, scena po scenie, widz obserwuje łatwe rozstania ludzi, których zna z ekranu. – Dziś łatwiej niż w przeszłości wyjść ze związku z powodów czysto psychologicznych. Kobiety i mężczyźni nie widzą tego w kategoriach życiowej katastrofy. Później, w większości przypadków, okazuje się to katastrofą. Ale to już inna sprawa – ostrzega psycholog prof. Janusz Czapiński. Jego zdaniem dotarł do nas wiatr hedonizmu, sprowadzający się do postawy „nie chce mi się męczyć”, więc coraz więcej osób postanawia żyć bez niepotrzebnych stresów. Za to z perspektywą ustawicznej poprawy jakości życia.
Jeszcze do końca lat 80. małżeństwa w Polsce scalał rachunek ekonomiczny. Na prowincji twardo trzymał się model mężczyzny – macho z demoludów. Zarabiał, żywił, żądał. Lata 90. go zdetronizowały. Stracił status głowy domu, nie jest już jedynym żywicielem rodziny. Nowej roli jeszcze sobie nie obrał. Pod wpływem przemian funkcja ekonomiczna małżeństwa w Polsce uległa erozji. A świadomość, że małżeństwo jest nierozerwalne, gdyż opiera się na uniwersalnych wartościach, w młodszym pokoleniu się nie wykształciła. – Wielu małżonków, którzy nie mieli ze sobą wiele wspólnego, trwało w związku, bo łatwiej było przeżyć we dwójkę, dodając dochody. Kiedy jednak społeczeństwo zaczęło się bogacić, ludzie łatwiej dopuszczają do siebie myśl, że mogliby się rozstać. Mogą sobie na to pozwolić – twierdzi prof. Czapiński.
Zdrada pragmatyczna
Dziś w Polsce rozwodzi się nowa klasa średnia. – Mają za dużo pieniędzy – ocenia adwokat Barbara Walkowska, prawnik z dwudziestoletnim stażem. Do jej kancelarii trafiają najczęściej dobrze sytuowani czterdziestokilkulatkowie, którzy osiągnęli apogeum swoich zawodowych możliwości. – Jak już zdobędą wszystko, przebędą wyścig szczurów i mają zapalić ogień w kominku, to okazuje się, że między nimi nie ma nic. Są dzieci, jest pies, trzy samochody na podjeździe do garażu. A ze związku został tylko popiół – opowiada Walkowska.
W nowym społeczeństwie, w którym naczelną wartością jest sukces, prestiż, pozycja – nawet stara jak świat zdrada funkcjonuje inaczej. Do jej wykrycia przyczynia się technika, esemesy, mejle, bilingi. Kiedyś wynikała z chęci bycia z kimś innym. Towarzyszyło jej rozdarcie emocjonalne, poczucie wstydu, winy, środowiskowy ostracyzm. We współczesnym świecie dla odpowiednika Anny Kareniny miejsca nie ma. Zdrada jest pragmatyczna. – Wynika z zarobienia szybkich pieniędzy, dorobienia się majątku, do którego pasuje nowy, młodszy model kobiety – ocenia prawniczka.
To przy szybkim tempie życia zawodowego zaczyna się szukanie przygód, osobne wakacje. Przy boku pojawiają się nowe panie. Młodsze i atrakcyjniejsze.
Krok po kroku zdobywają teren. Fascynują erotycznie, wypełniają emocjonalną pustkę, wchodzą w ekonomiczny dostatek, w końcu wypychając z niego żonę.
Barbara Walkowska twierdzi, że najbardziej rozpaczliwe są rozwody 50-letnich kobiet. Zostają bez środków do życia, bo mąż znalazł sobie znacznie młodszą partnerkę. A on wierzy, że czas się dla niego zatrzymał i tak zawsze będzie.
Likwidacja nieopłacalnego biznesu
Kobiety składają pozew częściej – mniej więcej w 2/3 przypadków. Jednak w ostateczności, gdy są u kresu wytrzymałości, bo on bije i pije. Druga ewentualność – ona kogoś ma. Młode i atrakcyjne przechodzą z ramion w ramiona. To dla nich i ich równie niezależnych partnerów powstają coraz to nowe poradniki: „Jak się rozwieść”, w których koniec małżeństwa przedstawiany jest jak zamknięcie wspólnego biznesu. A na stronach amerykańskich doradców rozwodowych – Certified Divorce Financial Analyst pojawiają się propozycje, by nie zakładać „nierealnie” bycia z kimś do końca życia, ale wyznaczyć sobie co kilka lat punkty kontrolne – i sukcesem nazywać każdy osiągnięty w ten sposób cel.
Także Europie rozwód spowszechniał. Światowy Kongres Rodzin w 2007 roku zbiegł się w czasie z informacją o rozwodzie Margot Kaessmann, biskupa niemieckiego Kościoła ewangelickiego. Matka czworga dzieci, „uważana za symbol możliwości pogodzenia pracy i wychowania”, rozstała się z mężem pastorem. Agencja DPA podała, że rozwód dla Kościoła ewangelickiego nie stanowi moralnego problemu. Jak tłumaczył przedstawiciel władz hanowerskiego kościoła Arend de Vries, zasada, że człowiek nie może rozłączyć tego, co Bóg złączył, jest uważana za postulat, ale nie za prawo. „Małżeństwo jest co prawda instytucją społeczną, ale istnieje dzięki relacjom między dwojgiem ludzi, a te mogą ulec załamaniu”.
W innych kręgach kulturowych tradycje nadal są silne. W krajach arabskich rozwód odbywa się według prawa religijnego. Silne więzi w rodzinach sprawiają, że jest zawsze źle widziany. Łączy się ze wstydem i hańbą dla obu stron. Dla pozostałych członków rodziny jest niezrozumiałe, jak dorośli ludzie, którzy mają dzieci, mogą się nie dogadać?
Rozwód jest z pozoru stosunkowo prosty, zwłaszcza dla mężczyzny. Europejczycy myślą, że wystarczy trzy razy wypowiedzieć formułkę „nie chcę cię” i to zarejestrować. – Ale dopiero potem zaczynają się poważne finansowe konsekwencje. Za wypłacone odszkodowanie kobieta musi do końca wygodnie żyć – tłumaczy Radosław Khoury-Costantin, Polak syryjskiego pochodzenia.
W Polsce rozwód nie kosztuje wiele. Wniosek sądowy ma stałą cenę – 600 zł. Porada prawnika to 200 – 300 zł za godzinę pracy, reprezentacja przed sądem – kilka tysięcy. Ale bywają także i rachunki po 20 tys. zł., gdy sprawa jest rozwojowa i pokazowa.
Walka potworów
Za zamkniętymi drzwiami sali sądowej widać wyraźnie zmiany, które zachodzą w polskim społeczeństwie. Gdy on – jeszcze na korytarzu cichy, spokojny, stonowany, i ona – przybita, z podkrążonymi oczami, kiedyś dobrani jak w korcu maku, rzucają się sobie do gardeł. Na użytek rozwodu wyciągają na wierzch sceny z życia małżeńskiego. Ona oskarża: Nigdy nie stanął w jej obronie, gdy jego własna matka za użyczenie skromnego pokoju żądała codziennego sprzątania dwustumetrowego domu. Z dzieckiem przy piersi gotowała dla teściów: „Psy jedzą lepsze żarcie” – słyszała. Po pracy wracał późno i podpity. Pieniędzy ciągle brakowało, za to w mieszkaniu systematycznie pojawiał się najnowszy elektroniczny sprzęt. Nigdy nie wstawał do płaczących w nocy dzieci: „To sprawa kobiet” – mawiał. Potrafił urządzić awanturę, że dzieci go budzą.
On nie jest dłużny: Nie była w stanie rozmawiać inaczej niż krzykiem. Każde pieniądze potrafiła wydać na ciuchy. Publicznie powtarzała: „Co ty umiesz?”, „Nic nie możesz” i godzinami wisiała na słuchawce, rozmawiając z koleżankami. Dwoje ludzi zamienionych w potwory na sali sądowej bierze odwet za życiową porażkę. Poniżą, zniszczą, upokorzą. Połowa rozwodów następuje bez orzekania o winie. Ludzie się dogadują, bo wolą uniknąć teatru. Druga połowa walczy jednak o swoje. Często tak zajadle, jak w przypominanym często przez telewizję kultowym dla rozwodników filmie „Wojna państwa Rose”, gdzie małżonkowie nie mogąc się dogadać, czyj będzie piękny dom, walczyli ze sobą tak zaciekle, że doprowadzili go do ruiny, a sami skończyli życie, trzymając się kurczowo spadającego żyrandola.
Sądy orzekają o winie, gdy jeden z małżonków udowodni przemoc, zdradę, nałogi, porzucenie współmałżonka, niepłacenie na utrzymanie. Winą kobiet będzie jeszcze brak dbałości o dom, męża, dzieci.
Jak nic nie dzieje się bez przyczyny, tak nic nie pozostaje bez konsekwencji. Psychologowie i psychoterapeuci ostrzegają: rozwód rani dotkliwie. Jest dla emocji tym, czym dla ciała ciężka, samochodowa katastrofa. Prof. Czapiński: – Marny jest los osób, które się rozwiodły. To doświadczenie gorsze niż śmierć partnera. Dla mężczyzny, bo jeśli nie odchodzi do innej kobiety, często staje się życiowo bezradny. Nie potrafi gotować, przestaje o siebie dbać, chętniej zagląda do kieliszka, wpada w alkoholizm. Cała masa spraw, które załatwiała za niego kobieta, leży odłogiem. Dla kobiety – bo odczuwa życiową porażkę, nawet jeśli się do tego nie przyznaje. Źle zainwestowała, dokonała niewłaściwego wyboru, czyli zawiodła ją kobieca intuicja. Po drugie, ma do siebie pretensję, że się nie sprawdziła. Nawet jeśli całą winę zwala na partnera, to zalega w niej ukryte przekonanie, że nie sprostała, popełniła błędy. Samoocena zjeżdża do zera. Pojawia się depresja.
Trzecie wyjście
Największą tragedią jest rozwód dla dziecka. Najpierw jest świadkiem narastającej agresji, potem dorośli przeciągają je na swoją stronę jak linę. W końcu w 68 proc. przypadkach jest przyznawane matce. Wyrasta w poczuciu zagrożenia, winy i tęsknoty – za rodzicem, którego nie widzi na co dzień, choć teoretycznie ma do tego prawo. Psychologowie twierdzą, że w kobietach, które wywodzą się z rozbitych rodzin, uruchamia się po latach „syndrom śpiocha” – nie wiążą się z mężczyznami ze strachu lub same od nich odchodzą, by nie zostać porzucone. Chłopcy przejmują rolę mężczyzny – opiekuna matki, co utrudnia im decyzję o założeniu własnej rodziny. W Polsce ten problem dotyczy dziewięciu na tysiąc dzieci. W Stanach Zjednoczonych już 60 na 1000.
Rozpad małżeństw, poza aspektem moralnym, ma też wyliczalne w pieniądzach skutki. Jest niekorzystny ekonomicznie, bo rodzina to przecież gospodarstwa domowe. Ale choć prawo oficjalnie stoi na straży wartości rodzinnych, niektóre przepisy nie sprzyjają trwałości związków. Od maja 2004 r. obowiązuje ustawa, która znacznie różnicuje wysokość zasiłków rodzinnych na korzyść tych gospodarstw, w którym dzieci przebywają z jednym z rodziców.
Rodzin nie wspiera także system podatkowy. A separacja – w zamierzeniu mająca pomóc osobom wierzącym, które nie akceptują rozwodu – choć wywalczona po długich bojach, nie spełnia pokładanych w niej oczekiwań. W 2006 roku orzeczono zaledwie 8 tys. separacji, o 3 tysiące mniej niż w roku poprzednim. – W systemach innych państw europejskich, jeśli po orzeczeniu separacji przez rok małżonkowie do siebie nie wracają, rozwód właściwie orzeka się z urzędu. U nas separacja jest takim samym procesem jak rozwód, można nawet orzekać o winie. A potem nawet po wielu latach znów składać pozew o rozwód i wnioski dowodowe. Różni się tylko tym, że po separacji nie można zawrzeć ponownie związku małżeńskiego, bo inaczej popełni się bigamię – tak mec. Walkowska tłumaczy porażkę nowej instytucji.
Większą szansę na zakorzenienie ma mediacja. Wprowadzona w 2005 r., ma pomóc skłóconym małżonkom w nawiązaniu dialogu. Jeśli oczywiście zechcą. Mediatorzy siadają z nimi w pokoju przy okrągłym stole, tak aby nie zajęli miejsc naprzeciw siebie. Spotkanie poprzedzają rozmowy indywidualne osobno z każdym z nich. Podczas żmudnych godzin dążą do choćby nici porozumienia. Czasem cząstkowej, połowicznej, jakiejkolwiek. O tym, kto weźmie szafę, jak podzielą się opieką nad dzieckiem. Ważny jest każdy kompromis. Szczątki dobrej woli. Skuteczność mediacji adwokaci oceniają zazwyczaj krytycznie – mówią: strata czasu. Ale mediatorzy, jak ratownicy w zawalonych kopalniach, zawsze liczą na cud. Taka sytuacja zdarzyła się Alicji Kracie z Ośrodka Mediacji i Dialogu Kancelarii Patrimonium, mediatorowi z listy Stowarzyszenia Mediatorów Rodzinnych. Trafiła do niej 60-letnia kobieta, wiele lat po rozwodzie, z dorosłymi dziećmi. Z mężem faktycznie rozstała się wiele lat temu. Powodem były jego ataki furii przy każdej kłótni. On po rozstaniu wpadł w alkoholizm, został bezdomny. Na pierwsze spotkanie mediacyjne przyszedł pijany. Mediatorzy dali mu ostatnią szansę, jeśli na kolejne spotkanie przyjdzie bez alkoholu. Dotarł trzeźwy. Pod wpływem indywidualnych rozmów z tą parą stwierdzili, że miłość między nimi nie wygasła. Ona nie chce męża zostawić na drodze, na której po latach go spotkała. Podpisali ugodę – jeśli on podda się leczeniu, ona będzie go wspierać. Po pewnym czasie wrócili do siebie, są szczęśliwi. Obecnie planują mieszkać razem i na starość mieć w sobie oparcie.
Źródło tekstu: Plus Minus, maj 2007