To, co przed nami, też jest ważne
Śmierć bliskiej osoby może nas nieodwracalnie okaleczyć. Ale możemy też wykorzystać ją jako źródło potencjalnej mocy i nowego sensu życia. Możemy przekuć nasz ból, cierpienie i pamięć w nową tożsamość i twórczo żyć dalej. To, co przed nami, też jest ważne i też może być dobre.
Śmierć kogoś bliskiego zawsze nas zaskakuje. Nie sposób jest nażyć się z kimś na zapas, tak by w chwili odejścia pożegnać go niczym gotowego do dalszej drogi współbiesiadnika, który po obfitej uczcie wstaje syty od wspólnego stołu.
Niemal wszyscy dorośli stykają się z czyjąś śmiercią, i to nie raz, nie dwa, lecz niekiedy wiele razy. I im bogatsze życie, im więcej w nim miłości i kochających nas ludzi, tym więcej traumatycznych przeżyć. Można by powiedzieć – to cena wspaniałego życia. Życie, zwłaszcza długie, jest sekwencją wielu odejść, ostatecznych rozstań, pożegnań, porzuceń – i przez to ciągłego uczenia się akceptacji kolejnych strat. Żałoba jest okresem adaptacji. Następuje po każdym bolesnym odejściu, po każdej stracie. To proces trudny i powolny. Stopniowe uwalnianie się od iluzji dalszego trwania z drugim człowiekiem, gdy ten umiera. Żałoba może pomóc odnaleźć się w nowym, osieroconym życiu albo może przeszkodzić. Żałoba może być dobra lub zła.
Żałobą jest żal po śmierci kogoś, kogo kochaliśmy. Ale bardzo podobnie można przeżywać również inne straty, na przykład rozpad małżeństwa, koniec wielkiej przyjaźni, utracenie na zawsze czegoś ważnego, utratę tego, kim byliśmy lub kim pragnęliśmy być. Trudno to zechcieć uznać, ale w życiu kończy się każda relacja, każde przywiązanie, każda miłość. Żałoba też. I dobrze, gdy w końcu mija.
To, w jaki sposób przebiega żałoba, kiedy i czy w ogóle minie, zależy od wielu rzeczy. Od tego, kim dla nas była zmarła osoba i jakie spustoszenie w naszym życiu uczyniło jej odejście. Sposób przeżywania żalu po stracie zależy od naszego wieku i od wieku osoby, którą utraciliśmy. Także od tego, czy byliśmy wcześniej przygotowani na to rozstanie, i od tego, jak do własnej śmiertelności i samego umierania podchodził ten, kto umarł. Żałoba zależy od naszej siły wewnętrznej i od zewnętrznego oparcia w innych ludziach. I oczywiście na żałobę mają wpływ wszystkie zdarzenia związane z innymi stratami w całym dotychczasowym życiu.
Mimo tylu różnych czynników wpływających na przebieg żałoby wydaje się jednak, że cechują ją pewne uniwersalne prawidłowości. Opisywali je Zygmunt Freud i Elisabeth Kübler-Ross, wielokrotnie pisali o nich poeci, zawsze podkreślając, że żal po stracie nie jest uczuciem statycznym. Żałoba prowadzi przez zmieniające się, niekiedy zachodzące na siebie fazy kolejnych stanów emocjonalnych. Przeważnie po roku, rzadko szybciej, a bywa, że dopiero po kilku latach, żałoba osiąga swój kres, stopniowo wygasa i w końcu mija całkowicie.
W bólu i rozpaczy trudno słuchać teoretycznych rozważań o „fazach” żałoby. Nie ma łatwych recept. Jeżeli jednak dowiemy się, czym w istocie jest żal po stracie i jak przebiega – nie po to, by się do tego stosować, lecz po to, by zrozumieć, co się z nami dzieje lub działo – możemy sobie pomóc przejść przez najgorsze z większą akceptacją. Łatwiej nam będzie również przyjąć własne wahania emocjonalne jako naturalne etapy tego trudnego procesu.
– Przez dwanaście lat mieliśmy wspólne życie. Potem on zachorował i wydawało nam się, że jego choroba jest też wspólna. Nagle zostałam sama. To wspólne życie było chyba jakąś iluzją. Każdy człowiek żyje jednak oddzielnie. Ja żyję nadal, on nie. Nie umiem i nie chcę tak żyć. Najbardziej chcę powrócić do dawnej iluzji. Ona może się ziścić tylko wtedy, jeżeli ja też umrę – tymi słowami, lub bardzo podobnymi, mówiła o swych uczuciach po śmierci męża pewna moja znajoma. W jej głosie słyszałam strach przed samotnością, tęsknotę, brak nadziei, zawód, bunt.
Często żałoba zaczyna się właśnie tak. Niezależnie od tego, czy oczekiwaliśmy czyjejś śmierci, czy nie, doznajemy szoku. Może mu towarzyszyć nagłe otępienie, poczucie niedowierzania, zaprzeczanie. Nie, to niemożliwe. To nieprawda. Ktoś zastygnie w bezruchu, ktoś inny wybuchnie płaczem. Fale nagłego żalu mogą przeplatać się ze stanami powracającego niezrozumienia. Szok może być łagodny, jeżeli na przykład śmierć poprzedzała długa choroba. Wtedy czasem bardziej odczuwamy ulgę niż przerażenie. Jednak zawsze przyjęcie faktu, że oto ktoś kochany i bliski przestał już istnieć w czasie i przestrzeni, graniczy z nierealnością. W to po prostu trudno od razu uwierzyć.
Jan Kochanowski pisał w „Trenach”, jak nasłuchiwał kroków i głosu Urszulki długo po tym, gdy umarła. Śmierć jest jedną z tych rzeczy, które przyjmujemy raczej umysłem niż sercem. Często więc, choć rozum wie, że nieodwracalne się stało, cała reszta naszego jestestwa zaprzecza, wbrew logice i faktom. Niedowierzanie, zaprzeczanie i próby podtrzymywania nieistniejącej obecności zmarłych mogą trwać lub powracać długo po pierwszym szoku. Może cała żałoba to jeden długi proces dochodzenia do uznania niechcianej bliskiej śmierci za realną rzeczywistość.
Po pierwszej fazie żałoby, która na ogół trwa dość krótko, następuje znacznie dłuższa faza silnego psychicznego bólu. Faza emocjonalnego i fizycznego cierpienia. Towarzyszą mu zmienne nastroje, od zastygania w letargicznym bezruchu przez nadpobudliwość i nadaktywność aż do szlochów, lamentów i zawodzenia. Może nastąpić regres do rozbudzonego na nowo dawnego dziecięcego lęku przed porzuceniem. Jest to faza rozpaczy. I gniewu.
Kobieta, której mąż zmarł nagle kilka miesięcy wcześniej, zwierzyła mi się kiedyś: „Nie wiem, co bym dała, żeby Andrzej zjawił się tu z powrotem. Przede wszystkim bym go zbiła za to, że mnie tak zostawił”. Niektórych ogarnia także gniew na lekarzy za to, że nie uratowali. Na Boga, że zabrał. Niczym Hiob, złościmy się na pocieszycieli – jak mogą nas zapewniać, że czas uśmierzy nasz ból, że Bóg jest miłosierny i wszystko, nawet ta śmierć, ma swój sens?
Gniew wobec innych, a także wobec zmarłej osoby, wielu psychologów uważa za nieodłączną część procesu żałoby. Złość na zmarłego przypomina złość małego dziecka na matkę za to, że się oddaliła. I tak jak małe dziecko, boimy się, że ktoś kochany i potrzebny nas porzucił, bo czymś zawiniliśmy. Jednocześnie wstyd nam naszej złości, a przy tym mamy też poczucie winy za to, co zrobiliśmy, lub czasem za to, czego nie zrobiliśmy. Owo poczucie winy – uzasadnionej lub całkowicie irracjonalnej – bywa częścią normalnego procesu żałoby.
Ale czyż pewna ambiwalencja uczuciowa nie jest obecna w naszych wszystkich, a zwłaszcza w najbliższych relacjach? Gdy zmarła osoba była z nami, czyż nieraz nie następowały odpływy i przypływy wielu rozmaitych uczuć poza czystą miłością? Postrzegaliśmy ją wcale nie jak chodzącą doskonałość, dokuczały nam jej wady, irytowały pewne cechy. Trudno się do tego przyznać, ale bywało, że mieliśmy jej dosyć. Jeszcze trudniej się przyznać, ale czyż nie było tak, że życzyliśmy jej śmierci?
Ale czyż pewna ambiwalencja uczuciowa nie jest obecna w naszych wszystkich, a zwłaszcza w najbliższych relacjach? Gdy zmarła osoba była z nami, czyż nieraz nie następowały odpływy i przypływy wielu rozmaitych uczuć poza czystą miłością? Postrzegaliśmy ją wcale nie jak chodzącą doskonałość, dokuczały nam jej wady, irytowały pewne cechy. Trudno się do tego przyznać, ale bywało, że mieliśmy jej dosyć. Jeszcze trudniej się przyznać, ale czyż nie było tak, że życzyliśmy jej śmierci?
I teraz, gdy już jej nie ma, wstyd nam za tamte złe uczucia i myśli. Powtarzamy sobie: powinniśmy być wtedy milsi, lepsi, bardziej czuli. Teraz już za późno. „Powinnam była częściej odwiedzać mamę, być dla niej lepsza, okazywać jej więcej serca” – zwierza się po pogrzebie zrozpaczona i zapłakana córka.
Oczywiście zdarza się, że poczucie winy z powodu niedostatecznego okazywania zmarłej osobie miłości i troski bywa uzasadnione. Ale nawet jeżeli za jej życia postępowaliśmy najlepiej jak było można, to i tak po śmierci czasem dręczą nas irracjonalne wyrzuty sumienia. To również część żałoby.
Często czujemy się winni, że ktoś umarł; winni z powodu naszych negatywnych uczuć i myśli – dawniej lub obecnie. To poczucie winy łagodzi niekiedy mechanizm obronny polegający na idealizowaniu zmarłego za pomocą wyparcia ze świadomości wspomnień o jego wadach, przykrościach z nim związanych, urazach. Zaczynamy natomiast myśleć i mówić wyłącznie o jego zaletach, szlachetności i mądrości. „To była święta kobieta” – powiedział ze łzami w oczach wdowiec, o którym wszyscy wiedzieli, że za życia żony ustawicznie narzekał na jej rozrzutność, bałaganiarstwo i niegospodarność. Idealizowanie zmarłych jest sposobem zadośćuczynienia, odpłacenia za niewdzięczność lub zaniedbania, jakie sobie – słusznie lub nie – przypisujemy. „Mężczyzna na ogół nie pamięta kobiety, która zmarła przed trzydziestu laty. Niektórzy zachowują co prawda jakiś słodki, wyblakły jej obraz…” („Tam gdzie rosną poziomki”, Ingmar Bergman).
Gniew, poczucie winy, idealizowanie i najróżniejsze próby „naprawienia” dawnych relacji mogłyby wskazywać na to, że już dotarła do nas nieodwracalność faktu śmierci. Jednak na przemian z tą świadomością pojawiają się od czasu do czasu nagłe spazmy zaprzeczania niezbitym faktom. Rodzi się irracjonalna nadzieja, że „wszystko jeszcze może być inaczej”. Zaczynamy szukać zmarłej osoby, czekać na jej powrót, wsłuchiwać się w jej rzekome kroki. Niektórzy „widzą” swych zmarłych najbliższych – częściej w snach, ale niekiedy również wśród przechodniów na ulicy czy w półmroku pustego pokoju.
Źródło tekstu: Newsweek, 2005.