Sens życia
To nie szczęście czyni życie sensownym, lecz sens, ład, celowość czynią je szczęśliwym
Chory na raka Freud kilka dni przed śmiercią powiedział swojemu lekarzowi: „Drogi Schur, zapewne przypomina pan sobie naszą pierwszą rozmowę. Przyrzekł mi pan wtedy, że mnie pan nie zawiedzie, gdy nadejdzie czas. Teraz to już tylko udręka i nie ma to już sensu”. A do swojej przyjaciółki Marii Bonaparte napisał: „Mój świat jest znów tym, czym był wcześniej, małą wysepką bólu dryfującą po oceanie obojętności”. W wieku 83 lat, wyniszczony przez chorobę i paraliżujące bóle, po 33 operacjach, Freud uznał, że jego życie nie ma dłużej sensu. Doktor Schur nie zawiódł swojego pacjenta i podał mu śmiertelną dawkę morfiny.
Problem sensu pojawia się jednak nie tylko w sytuacjach ekstremalnych. Nie zawsze wiąże się z cierpieniem, śmiercią czy jakością samego życia w ich obliczu, choć tu stwierdzenie braku sensu nabiera szczególnego znaczenia. Staje się racją śmierci.
Każdy z nas przechodzi przez okres egzystencjalnych rozterek, niepewności, przerażenia, niemocy, rozpaczy, zwątpienia. Nim wejdziemy na drogę życia i nim wpadniemy w rutynę codzienności (lub gdy z nich wypadniemy), zapytujemy samych siebie: po co? dlaczego? W jakim celu? Do rangi systemu podnieśli te pytania filozofowie egzystencjalni, zwłaszcza zaś ich duchowy ojciec Pascal: „Kiedy zważam krótkość mego życia, wchłoniętego w wieczność będącą przed nim i po nim, kiedy zważam małą przestrzeń, którą zajmuję, a nawet którą widzę, utopioną w nieskończonym ogromie przestrzeni, których nie znam, przerażam się i dziwię, iż znajduję się raczej tu niż tam, nie ma bowiem racji, czemu raczej tu, niż gdzie indziej, czemu raczej teraz niż wtedy. Kto mnie tu postawił? Na czyj rozkaz i z czyjej woli przeznaczono mi to miejsce i ten czas?”.
Dla osób wierzących pytania te mają odpowiedź. Wątpienia są ukojone przez przekonanie wsparte na wierze, że jesteśmy cząstką wielkiego planu – jego sens tkwi w ostatecznym celu, a rozumność całości jest zagwarantowana przez dobroć Stwórcy. Nawet stoicy, którym nieznany był chrześcijański Bóg, twierdzili, że podobne rozumowanie jest zbawienne, nawet jeśli brak nam wiary. Lepiej jest zakładać, że świat jest rodzajem wytrawnego spektaklu, gdzie każdy gra zaplanowaną przez mądrego reżysera rolę, niż przyjmować, że wszystko jest bezsensownym chaosem. Ta uszczęśliwiająca wiara stoików czyniła ich ludźmi pełnymi poczucia wartości własnej i – skądinąd – użytecznymi społecznie. Stoicki spokój był jednak zawsze wzmocniony przekonaniem wyrażonym w sentencji „Porta semper aperta est” – Brama jest zawsze otwarta. Gdy nieznośność życia przekroczy granice, można ratować się ucieczką w nicość. Grek Hegezjasz, najbardziej ponury z filozofów, twierdził, że wobec bezsensowności świata jest to wręcz obowiązkiem ludzi rozsądnych. Komercyjną postać tego przekonania wyraża jeden ze współczesnych amerykańskich sloganów reklamowych: „Po co żyć? W naszej firmie możesz się pochować za jedyne 15 dolarów”.
Żyć jednak warto. I warto walczyć nie tylko ze śmiercią, ale i z jej pokusą. Wiedział o tym Camus, w „Człowieku zbuntowanym” pisał o swoim bohaterze: „Zbuntowany nie domaga się życia, ale racji życia. Odrzuca logiczność śmierci. Jeśli nic nie trwa, nic nie ma żadnych usprawiedliwień, śmierć pozbawiona jest sensu. Walczyć ze śmiercią znaczy więc domagać się sensu życia, walczyć o regułę i jedność”. Reguła i jedność. Oto, dla niektórych, klucz do sensu. Tadeusz Czeżowski – filozof ze Szkoły Lwowsko-Warszawskiej – tym, których męczy zagadnienie sensu życia, kazał zastanowić się nad kryteriami sensowności nie tyle życia, co na przykład zdań gramatycznych, utworów muzycznych czy literackich. Otóż zdania i dzieła są sensowne wtedy, gdy stanowią zwartą, dorzeczną, uporządkowaną całość, kiedy przestrzegają pewnych reguł. Podobnie jest z życiem. Musi być w nim jakiś porządek. Jak go jednak wprowadzić? Najlepiej nadać mu cel.
Najprostszym sposobem porządkowania pewnych całości jest ich przyporządkowanie celowi. Możemy wyobrazić sobie człowieka, który kolekcjonuje puszki po piwie, okrągłe kamienie, pieniądze lub oddaje się jakiejkolwiek innej nieużytecznej pasji. Czyjego życie ma sens? W sensie psychologicznym zapewne tak. Ludzie o dziwacznych pasjach, drobni i wielcy kolekcjonerzy, „groszoroby” czują się sensownie. Lecz poczucie to może być powierzchowne lub nietrwale: pryska jak bańka mydlana, gdy gromadzone dobra zostają utracone. Z punktu widzenia zdrowego rozsądku lepiej tedy obierać sobie cele nieskażone możliwością straty, a więc cele duchowe lub takie, które nie dają się łatwo realizować i nie nużą. Życie powinno być zorganizowane według celu niczym wspinający się tunel, który nie pozwala na przystanki i niebezpieczne dla poczucia sensu rozglądanie się wokół. Czeżowski twierdzi jednak, że prawdziwy sens związany jest nie tyle z celem dalekosiężnym, ile z takim, który ma rzeczywistą wartość. Mówiąc pompatycznie – z celem, który jest godny ludzkiego życia. Co może być tym celem? Może być nim szczęście. Mogą być nim wartości społeczne, praca, posłannictwo religijne lub polityczne. Może być nim sztuka, doskonałość moralna. Może być nim też rodzina czy świat jako całość. Cele mogą być indywidualne lub wspólnotowe, wpisane w kolejne życiowe wybory lub w światopogląd. Najsensowniej jest żyć z celami o charakterze jednoznacznym, dalekosiężnym, aktywnym: coś odkryć, czegoś dokonać, coś ulepszyć…
Szczęście jest pod tym względem celem nie najlepszym. Czym jednak jest? Jedna z najstarszych filozoficznych koncepcji szczęścia to „dodatni bilans przyjemności”. Żyj tak, by suma chwil przyjemnych przewyższała sumę chwil przykrych. Jest to jakiś pomysł, ale – trzeba wiedzieć – że kolekcjonowanie przyjemności, które staje się celem życia, ma swoje niedogodności. Intensywność przyjemności wyraźnie zmniejsza się wraz z ich częstotliwością i dostępnością – widać to po życiu ludzi bogatych, którzy nie zawsze są szczęśliwi, choć mają wszystko w zasięgu ręki. Ponadto -jak wykazał Sokrates – przyjemność jest tym większa, im większy brak jej towarzyszy (przyjemność wypicia zimnego napoju jest tym większa, im większe pragnienie ją poprzedzało), zatem człowiek szukający przyjemności będzie niczym sito. Grozi mu wieczne niespełnienie, które odbiera sens. Ale nawet gdyby się w poszukiwaniu przyjemności spełnił, czy da mu to poczucie sensu? Wyobraźmy sobie, że neuropsycholodzy podłączają nas do maszyny, która dozuje środki psychotropowe zapewniające poczucie ustawicznej i zróżnicowanej przyjemności. Kto zdecydowałby się na takie życie? Mało kto. Cenimy sobie życie nie dlatego, że towarzyszą mu stany przyjemności, lecz dlatego, że jest życiem (choć niekiedy wartość samego życia nie jest wystarczającą racją, by przy nim trwać). Jak mówi amerykański filozof Nozick, piszemy wiersze nie po to, by czuć się przyjemnie, ale by pisać wiersze (nawet jeśli przysparza nam to cierpienia); zakochujemy się nie dlatego, że stan ten jest pełen przyjemności, ale dlatego, żeby się zakochać; dążymy nie do przyjemnego poczucia sukcesu, ale do tego, by rzeczywiście sukces odnieść.
A więc jeśli nie przyjemności, to co buduje szczęście? Być może – brak cierpienia? Epikur twierdził, że trzeba się nauczyć pewnych autoperswazyjnych technik, by pokonać nie tyle samo cierpienie, co lęk przed nim, a wtedy górę weźmie naturalna radość życia. Nie musimy więc budować ani celów, ani nadmiernie szukać – sens życia i jego wewnętrzna radość są w nas. Nie wszyscy się z tym zgodzą. Z rad Epikura trudno było skorzystać Baudelairowi, który w „Kwiatach zła” pisał, że we własnej duszy znajdował nie radość, lecz „pogrzeby”, a te „bez orkiestr się wloką / W martwej ciszy – nadziei tylko słychać jęk / Na łbie zaś mym schylonym, w triumfie, wysoko / Czarny sztandar zatyka groźny tyran – lęk”. Równie ponuro i bezsensownie czuli się też w średniowieczu klasztorni mnisi, atakowani – jak powiadają – przez „południowego demona”, ducha nieczystego i kuszącego, który powodował utratę sensu życia, powołania, pracy i modlitwy. Stan ten traktowany był jako poważny grzech, zwany acedią (później melancholią). Acedia to „gorycz duszy wyjałowionej” – pisał Hugo od św. Wiktora i potępiał ją wraz z całym Kościołem jako przyczynę niemocy, bezsilności, gnuśności, niedbalstwa, przede wszystkim zaś jako przyczynę zaniedbywania obowiązków względem bliźnich i Boga. Mistrz Dante takie wyjałowione dusze umieszczał (aż!) w czwartym kręgu piekieł. Teraz acedią zwie się depresją i traktowana jest jako poważna choroba. „Demon południowy” dopiero w wieku XX zaczął zbierać swe naprawdę pokaźne żniwo. Przyczyny jego działalności nadal nie są znane. Z poszukiwań sensu życia wiązanych z jakimś celem wyśmiewał się Józef Maria Bocheński. Pisał: „Po kąpieli morskiej leżę na piasku, zażywam wiatru i słońca. Żadne czarne myśli o bezsensie życia do głowy mi nie przychodzą, żyję oczywiście całkiem dobrze, sensownie, intensywnie, niczego przecież do niczego nie dążę. Mamy tutaj przypadek, w którym sens życia jest, ale żadnego dążenia nie ma”. Nie chodziło jednak Bocheńskiemu tylko o cieszenie się wiatrem i słońcem. Poczucie sensu to przebłysk, chwila kontaktu z ładem, który wyłania się z życia uporządkowanego, poddanego pasji i pracy (takie zresztą było całe życie Bocheńskiego). Sens to cel lub „kontemplacyjne używanie chwili”. Szczęście jest tu poniekąd skutkiem sensu życia, a nie jego przyczyną. To nie szczęście czyni życie sensownym, lecz sens, ład, celowość czynią je szczęśliwym. Iluż zresztą ludzi może szczerze powiedzieć: cierpiałem, ale wiem, że nie na marne. Moje życie ma sens, bo czemuś służyło lub miało wewnętrzny ład. Jak go osiągnąć? Bocheński nie zostawia nas z pustymi rękami. Oto kilka z jego rad: „Rządź swoim życiem, myślą, uczuciami i nastrojami; Postępuj w zgodzie z twoim własnym ideałem; Nie przywiązuj się zbytnio do nikogo i niczego. Nie popadaj w nałóg; Zachowuj spokój wewnętrzny; Bądź roztropny; Mów sobie codziennie rano: „Świetnie jest”; Nie bój się śmierci; Żyj dla swojego dzieła”. Nie trzeba słuchać Bocheńskiego, można zapytać innych wielkich ludzi. Bo sens daje życiu „wielkość” niezależną od jego trwania czy publicznego splendoru.