Sens życia
Nie da się żyć byle jak ani nawet tak sobie. Trzeba żyć perfekcyjnie.
Gdy w młodości czytałem „Dżumę” Camusa, pierwszy raz postawiłem sobie pytanie: czy cierpienie uszlachetnia? Tam pojawia się postać niezwykle szlachetnego doktora Rieux. Cierpiał z poczucia bezsilności. Ryzykował życie, lecząc zarażonych, a mimo to zachowywał jakiś niewiarygodny spokój, chociaż dookoła panowało zupełne szaleństwo związane z epidemią.
Może udawało mu się to dlatego, że sytuacja była bez wyjścia. Jego postać, o której wciąż pamiętam, potwierdzałaby, że cierpienie rzeczywiście uszlachetnia. Ale kiedy spojrzę na to przytomnie, wiem, że tak może działać cierpienie w rozsądnych dawkach i wtedy, kiedy jest nadzieja na pozytywne zakończenie. Zbyt wielkie cierpienie, bez szans poprawy sytuacji potrafi doprowadzić do rozpadu człowieka. Czuję się lekarzem z powołania. Od początku byłem nastawiony na walkę z rakiem. Dziś, gdy dzięki metodzie wczesnej identyfikacji osób zagrożonych tą chorobą można radykalnie zmniejszyć groźbę zachorowania, wspominam początki mojej kariery zawodowej. Wtedy tylko rozpoznawaliśmy, zaawansowane na ogół, przypadki. A ja nosiłem w sobie smutek, bo jedynie w minimalnym stopniu mogłem pomóc. Kiedy dziś, na podstawie badań genetycznych, mówię komuś, że najprawdopodobniej nie zachoruje, czuję ogromną radość, bo daję komuś dar. Jestem szczęśliwy, że mogę mu go dać. Ból, z jakim stykam się na co dzień, da się wyleczyć. Wbrew pozorom osoby, które do mnie trafiają, mają szczęście. Ostatnio przyszła młoda kobieta. Jej matka zmarła na raka w wieku 35 lat. Pacjentka była wykończona wizją, że ją też to może spotkać. Powiedziałem: nic nie szkodzi, że pani jest w grupie wysokiego ryzyka, bo my to ryzyko obniżymy, na przykład z 80 proc. Do kilkunastu. A jakość życia w praktyce się nie zmieni. Nie ogłaszam więc wyroku, daję nadzieję. I to jest sytuacja radosna, prosta. Ale to nie było tak, że siedziałem gdzieś w restauracji przy piwie i nagle odkrycie. Nie. Wielu naukowców pisało negatywne opinie o naszym projekcie. A my prosiliśmy o bardzo niewiele: żebyśmy mogli pracować w pomieszczeniach magazynowych pod prosektorium. Miałem już spakowane walizki, żeby lecieć do USA razem z żoną, która mogłaby tam wykładać ekonomię. Ale wtedy, kiedy wszystko było na „nie”, nagle pozwolono nam zająć te piwnice. Pacjenci przechodzili obok prosektorium, naocznie przekonywali się, jak może skończyć się choroba. Ale mieliśmy wtedy pierwsze sukcesy, pierwszych uratowanych. I czasem patrzyłem przez nasze okna, które kończyły się na wysokości chodnika, na nogi przechodniów i myślałem, że oni pewnie nie do końca zdawali sobie sprawę, że wciąż chodzą po świecie dlatego, że gdzieś w piwnicach przebiła się pewna idea. Wszystko wtedy szło bardzo ciężko. Kiedy mówiłem, że istnieją genetyczne predyspozycje do zachorowania na raka, tłumaczono mi, że nic takiego nie istnieje. Potem mówiono, że istnieje, ale bardzo rzadko. Potem, że badania są piekielnie drogie. Potem, że to nie pomoże. A potem, że to nieetyczne. A teraz – wywołaliśmy rewolucję, i to jest fantastyczne. Mam satysfakcję, że po latach poszukiwań, walenia głową w mur trafiłem wreszcie na dziedzinę, która daje szansę skutecznej walki ze straszną chorobą. Miałem też szczęście, bo współpracowałem i współpracuję z wybitnymi ludźmi. W ciągu 5-10 lat pojawią się takie możliwości zwalczenia typowych nowotworów, że one w ogóle przestaną występować. Znikną jak dżuma, jeśli zastosuje się profilaktykę na szeroką skalę. Na razie obserwujemy kilka genów i potrafimy zmniejszyć ryzyko występowania raka piersi, raka jajnika, raka jelita grubego. Ale w przyszłości będzie to możliwe dla większej grupy nowotworów. Czy jestem w związku z tym szczęśliwym człowiekiem? Nie, zawsze jest za mało wszystkiego. Nie jestem idealistą. Idealista wierzy, że wszystko zrobi się samo. Wystarczy o tym pomyśleć. Albo inaczej. Jestem idealistą o realistycznym podejściu do życia. I niewątpliwie jestem perfekcjonistą. Jeśli ktoś nie dąży do doskonałości w tym, co robi, nie rozumiem, po co się tym zajmuje. Czasami ludzie wymagają delikatnego wsparcia. Wystarczy wzmóc w nich wiarę, że się uda. I udaje się. Bo najważniejszy w życiu jest udział w budowaniu świata, talent do tego, aby dostrzegać niuanse, drobne nieścisłości. Trzeba umieć wyczuć, że choć pozornie wszystko jest OK, to jednak coś się nie zgadza. Nie da się żyć byle jak ani nawet tak sobie. Trzeba żyć perfekcyjnie. I to jest to. Siłę do pokonywania przeciwności czerpię z genów. No i zdecydowanego wychowania. Moi rodzice zawsze uważali, że budowanie na piasku jest możliwe. Ale tak musi być, jeśli startuje się z niczym. Trzeba próbować dziesięć razy, a za jedenastym się uda. Kiedyś, gdy długo nic mi się nie udawało, zrozumiałem, że człowiek jest wart tyle, ile zdoła zrobić dla drugiego. Może to banał. Ale to mnie podtrzymywało na duchu. Staram się więc nie zapominać o rzeczach drobnych, o codziennych radościach. Dla mnie bardzo ważna jest rodzina. Dopiero gdy mam spokój w domu, mogę dokonywać rzeczy wielkich.