Sens życia
Zawsze kochałem wolność
Nadrabiam stracony czas. Powoli, dzień za dniem, zmartwychwstaję jako człowiek. To niesamowite uczucie. Jestem wolny. Mam 37 lat i dopiero teraz tak naprawdę żyję. Kładę się spać i nie martwię się, że policjanci w nocy zaczną wyważać drzwi mojego domu, po czym powalą mnie na ziemię, skują, a moje dzieci będą na to patrzeć. Wiele musiałem przeżyć, by zrozumieć, co jest dla mnie najważniejsze. Zawsze kochałem wolność. W niej widziałem sens życia, ale nie rozumiałem, czym ona tak naprawdę jest. Chodziło mi tylko o to, żeby było lekko, łatwo i przyjemnie. No to szedłem najłatwiejszą drogą. Miałem marzenia: chciałem być pilotem samolotu, ale żeby to marzenie spełnić, musiałbym ciężko pracować. A mi się nie chciało pracować, więc kradłem, robiłem włamy. Było to proste i jeszcze do tego podobało się kolegom. Non stop zabawa, alkohol, towarzystwo dziewczyn. Byłem talom kozakiem, że potrafiłem w czasie wizyty na komisariacie ukraść policyjny pistolet. Potem poszedłem do knajpy, spiłem się, wsiadłem do autobusu, zacząłem strzelać na wiwat i zmusiłem kierowcę, żeby jechał tam, gdzie chciałem. Strasznie silny wydawałem się sobie w takich chwilach. Kompletnie nie przejmowałem się bólem, jaki sprawiam żonie i rodzicom. Potrafiłem usprawiedliwić każdą swoją podłość. No i wciąż trafiałem za kraty z kolejnymi wyrokami. Nie rozumiałem, że codziennie odbieram sobie wolność.
Pierwszy przełom nastąpił w 1995 r. w Dębicy. To było więzienie jak z najgorszego koszmaru. Służba więzienna traktowała nas jak bydło. Klawisze powtarzali: „Bandyto, wyjdziesz dopiero na koniec kary”. Nie było mowy o żadnych przepustkach. Siedzieliśmy otoczeni jak w obozie. Za to wewnątrz pełna anarchia. Bójki, kradzieże, pędzenie bimbru. Żeby nie upaść na samo dno, trzeba było mieć wokół siebie paczkę twardych ludzi, bezwzględnych wobec innych. Czułem, że tego nie wytrzymam. Kiedy nie dostałem przepustki na komunię córki, zdecydowałem, że ucieknę. Zrobiłem w celi zebranie przy mocnej kawie, powiedziałem, o czym myślę, i okazało się, że pięciu z nas chce tego samego. Szósty wolał nie ryzykować, bo miał jeszcze tylko dwa miesiące odsiadki, ale powiedział, że nas nie zdradzi. No i zaczęliśmy robić podkop. Dwa i pół miesiąca: miskami i łyżkami ryliśmy w ziemi całymi nocami. Baliśmy się jak cholera: że nas wykryją, że tunel się zawali, że zabraknie w nim denu. Ale w końcu udało się. Zostawiliśmy kartkę „przepraszamy za bałagan” i wybraliśmy wolność. Biegliśmy nocą po torach kolejowych z Dębicy do Tamowa. Nie czułem, jak krwawią mi nogi. To był bunt nie tylko przeciwko warunkom w więzieniu, ale przeciwko całemu mojemu życiu. Już nie chciałem siedzieć. Nie chciałem mieć wokół strażników i innych więźniów, zniszczonych tak jak ja sam. Teraz wiem, że wymyśliłem głupi sposób na rozpoczęcie nowego życia, no ale wtedy tylko tyle umiałem wymyślić.
Kiedy zmądrzałem? Po ucieczce. Kopałem tunel 2,5 miesiąca, a złapali mnie po miesiącu. Trafiłem wtedy do kryminału w Nowym Wiśniczu jako „więzień kategorii N”. Czyli niebezpieczny. Przez rok mieszkałem sam w izolatce. Na spacery też wychodziłem osobno, w dodatku skuty. Widywałem tylko klawiszy. Żadnego radia i telewizji. Jak zwierzak w klatce. Dopiero wtedy pierwszy raz w życiu tak naprawdę zacząłem się nad sobą zastanawiać. No i po pewnym czasie już wiedziałem, że przegrywam swoje życie i mam ostatnią szansę, by cokolwiek zmienić. Zrobiłem rachunek: siedziałem za kratami, nie miałem żadnego zawodu, niczego się nie dorobiłem, moja rodzina była na granicy rozpadu, dzieci prawie mnie nie znały.
Kiedy wyszedłem z izolatki, zacisnąłem zęby. Poprosiłem o zgodę na naukę. W więzieniu zrobiłem maturę na samych piątkach i czwórkach. Zacząłem wychodzić na zewnątrz, na przepustki, spotykać normalnych ludzi. Byłem zszokowany, że ktoś może być dla mnie życzliwy. Ot, tak sobie. Powoli zacząłem rozumieć, że żyłem w urojonym świecie. Że ludzie są i dobrzy, i źli, że niczego nie można do końca tłumaczyć środowiskiem. Że zło, jakiego w życiu doświadczyłem, jest przede wszystkim we mnie. I że muszę skończyć z usprawiedliwianiem swojej głupoty. Od września jestem na warunkowym. Nie mam stałej pracy, ale jestem ambitny. Przecież potrafiłem nawet zrobić podkop. Więc co, roboty sobie nie znajdę? Na razie pracuję dorywczo: w zimie odśnieżałem dachy, teraz pomagam w remontach. W domu gotuję obiady, odbudowuję zaufanie dzieci, żony i moich rodziców. Nie liczę na zbyt wiele dla siebie, staram się żyć dla dzieci. Chcę, by mój syn nie poszedł moją drogą. Męczę go, by się uczył, by starał się dostać do technikum. Odrabiam z nim lekcje, zresztą z córką też. Nadrabiam stracony czas. Powoli, dzień za dniem, zmartwychwstaję jako człowiek.