Globalizacja nienawiści
Kształtowanie wizerunku wroga jest czynnością tak starą jak tworzenie malowideł naskalnych. Dziś jednak problem polega nie tyle na kreatywności twórców, ile raczej na nadużywaniu owych negatywnych wizerunków w praktyce politycznej; praktyce, która owocowała często prawdziwym horrorem historii. Owe stereotypy, jeżeli nawet odbijają słabym światłem jakąś część rzeczywistości, to znacznie więcej mówią o ich twórcach i tych, którzy się do owych stereotypów odwołują.
Na początku XXI wieku świat wydaje się mocno popękany. Owe pęknięcia nie są wyznaczone tylko liniami granicznymi poszczególnych cywilizacji, ale pojawiają się wewnątrz nich samych. Ameryka dla wielu Europejczyków jawi się jako bezwzględny hegemon, narzucający przemocą swoje wartości, zaś Europa, przede wszystkim Niemcy i Francja, postrzegane są w Stanach Zjednoczonych jako kraje tchórzliwe, obłudne i niewdzięczne. Także w państwach europejskich wzajemne obrzucanie się obelgami jakoś nie zmalało po zakończeniu operacji militarnej w Iraku. Polska została więc w „Sűddeutsche Zeitung” „osłem trojańskim” Ameryki, natomiast Niemcy i Francja – chociażby słowami André Glucksmanna – europejskimi strusiami, bezmyślnie chowającymi głowę w piasek w obliczu większego zagrożenia.
Owo pęknięcie transatlantyckie nie jest wyłącznie sporem „w rodzinie”, lecz w dużej mierze dotyczy problematyki bliskowschodniej, czy – szerzej nawet – całości cywilizacji islamu, obecnej przecież w samej Europie. Ten złożony obraz należałoby uzupełnić dodatkowo jeszcze o Izrael, a może raczej o odbiór polityki tego państwa w krajach muzułmańskich, w Europie i Stanach Zjednoczonych. Okazuje się bowiem, że stare – i wydawałoby się skompromitowane – wzorce antysemickie zaczynają wracać pod nieco zmienioną postacią w wielu zakątkach globu.
Pęknięcia dokonują się w czasie, gdy przemoc nie ogranicza się w żadnym razie do samego słowa, ale objawia się w coraz częstszych uderzeniach terroryzmu. Zaraz jednak dodajmy, że ta najbardziej skrajna forma przemocy jest w dużym stopniu właśnie skutkiem tworzenia wizerunku wroga.
Europa a islam – wizerunek wroga
Zachodni antyislamizm (jak sugeruje chociażby Fred Halliday) ma dwa oblicza. Z jednej strony to odgrzewanie starych uprzedzeń i sprzedawanie ich w populistycznym opakowaniu, z drugiej coś jakby rodzaj antyislamizmu strategicznego, stanowiącego według polityków i ludzi mediów poważne wyzwanie nie tylko dla krajów europejskich, ale również i dla USA.
Antymuzułmański populizm widoczny jest, co nie powinno dziwić, w wypowiedziach francuskiego Frontu Narodowego Le Pena. Otwarte wezwanie do repatriacji nawet 3 milionów imigrantów z Północnej Afryki dało początek bardzo agresywnej dyskusji, mającej nierzadko wydźwięk nie tylko antymuzułmański, ale i antyarabski. W Szwecji przywódca Nowej Demokracji Ian Wach oświadczył: „muszę przyznać, że w Szwecji nie będzie zbyt wielu meczetów”, zaś inny prawicowy polityk, Viviane Franzen zadała retoryczne pytanie: „jak długo poczekamy na to, że szwedzkie dzieci będą biły pokłony w stronę Mekki?”. Najbardziej jednak zdumiewającą przemianę przechodzi Holandia, do niedawna wzorzec międzykulturowej tolerancji. Zamordowany szef populistycznej partii, Pim Fortuyn, mimo oskarżeń mediów o sianie nienawiści, zdobywa pośmiertnie coraz większą popularność. Jego krytyka holenderskiego establishmentu szła w parze z podważaniem zasad funkcjonowania wielokulturowego i wieloetnicznego społeczeństwa. Islam nazywał wręcz „zacofaną religią, która nie przeszła przez pralkę oświecenia i humanizmu”. Tego typu sformułowania, wcześniej słyszane jedynie w kręgach skrajnej prawicy, stały się po 11 września niezwykle nośne. Odsetek Holendrów, którzy zaczynają kwestionować panującą dotychczas „polityczną poprawność” i wzorem Fortuyna gotowi są rozwiązać „problem islamski”, wydaje się dużo większy, aniżeli dotychczas sądzono.
Czym innym jest natomiast specyficzny antyislamizm, który można nazwać „strategicznym”. Jest obecny w Europie z racji bliskości samego islamu, a także z powodu reinterpretacji pewnych założeń politycznych, powstałych w Stanach Zjednoczonych. Pewnym wzorcem antyislamizmu strategicznego jest analiza przedstawiona przez sir Alfreda Shermana, byłego osobistego doradcę Margaret Thatcher. Według niego „muzułmanie zagrażają Europie, przy czym zagrożenie narasta powoli, zaś same państwa zachodnie zrobiły niemal wszystko, aby je zwiększyć”. Sherman rozważa kilka czynników, które jakoby miały doprowadzić do owego „niebezpieczeństwa”. Spośród nich najważniejsze to:
1) nieodpowiedzialna polityka imigracyjna w Europie, która doprowadziła – jak twierdzi – do powstania coraz bardziej agresywnej kilkunastomilionowej mniejszości muzułmańskiej;
2) alienacja świeckiej Turcji przez Unię Europejską, która zmusza ten kraj do nawiązywania coraz bliższych związków z krajami muzułmańskimi;
3) agresywna polityka Niemiec na Bałkanach prowadzona z zamiarem rozbicia Jugosławii i osłabienia Serbii;
4) wsparcie Watykanu dla tej polityki i „uporczywe nadskakiwanie Papieża krajom arabskim bez względu na interesy mniejszości chrześcijańskiej w tych krajach”.
Innym jeszcze czynnikiem jest zanik wartości chrześcijańskich i zachodnich z powodu nieznajomości historii Europy, w tym zagrożenia ze strony islamu. Sherman konkluduje, że wszystko to jest oznaką upadku wiary zachodnich intelektualistów i polityków we własne wartości.
Naturalnie wspólna pokojowa egzystencja muzułmanów, chrześcijan i Żydów w poprzednich wiekach nie była może tak doskonała i pełna tolerancji, jak uważają niektórzy wyznawcy islamu, ale nie była również w żadnym razie jakimś ciągłym pasmem prześladowań „niewiernych”, jak przedstawiają to osoby, widzące w religii muzułmańskiej „zaprzysięgłego wroga” cywilizacji Europy bądź Ameryki. Poza tym kilkunastomilionowa społeczność muzułmanów w Europie wcale nie musi stanowić jakiegoś śmiertelnego zagrożenia. Oczywiście problemy dotyczące integracji z obcą początkowo kulturą zawsze będą istniały i nierzadko mogą mieć dość dramatyczny wymiar, ale bardziej chodziłoby tu o kwestie ekonomiczne, a nie czysto ideologiczne bądź religijne. Jeżeli islam byłby zaprzysięgłym wrogiem cywilizacji europejskiej, to wobec tego powinniśmy mieć do czynienia z ciągłymi aktami terroryzmu w Paryżu, Londynie czy Berlinie, bądź też z aktami nieposłuszeństwa obywateli wyznania islamskiego względem świeckiego, europejskiego państwa. Ale przecież nic takiego się nie dzieje. Są naturalnie przypadki bulwersujące opinię publiczną na Zachodzie, jak agresywny antysemityzm niektórych muzułmanów, wygwizdanie Marsylianki przez francuskich wyznawców Proroka w czasie meczu Francja-Algieria czy chociażby szeroko nagłośniona sprawa Rushdiego, ale czyny przypisywane jednej grupie muzułmanów nie powinny być w żadnym razie interpretowane jako typowe dla nich wszystkich. To zresztą byłaby polityka ogromnie niebezpieczna w Europie i rzeczywiście pchająca do jakiejś przyszłej totalnej konfrontacji.
Jednak o ile oskarżenia islamu jako religii czy też muzułmanów w całości o jakąś przyrodzoną i nieusuwalną wrogość względem cywilizacji zachodniej są dość łatwe do obalenia, o tyle podobne zarzuty względem samych tylko fundamentalistów islamskich należy traktować znacznie poważniej. Mamy tu zresztą do czynienia z dość nietypową sytuacją. Gdy bowiem rozmaite oskarżenia, na przykład względem Żydów, są z oczywistych powodów przez nich samych odrzucane jako najzupełniej absurdalne, to rzecz się ma zupełnie inaczej w przypadku fundamentalistów islamskich. Słowa o potępieniu przez zwolenników fundamentalizmu systemu demokracji liberalnej, świeckości państwa, równego statusu mężczyzn i kobiet czy równouprawnienia religii nie są bynajmniej uznawane przez samych oskarżanych jako bezsensowne – wręcz przeciwnie, zgadzają się z nimi, nierzadko dorzucając kilka innych kwestii, które mogą jeszcze bardziej wzmocnić wzajemny obraz „wroga”. Jeden z nestorów współczesnego fundamentalizmu islamskiego Sajjid Abu al-Ala Maududi pisał:
„Powiadam wam, moi bracia muzułmanie, zupełnie szczerze: demokracja stoi w całkowitej sprzeczności z waszą wiarą. Islam, w który wierzycie, różni się całkowicie od tego okropnego systemu. Nie ma żadnej zgody między islamem a demokracją, nawet w najdrobniejszych kwestiach, jako że i w nich pojawiają się sprzeczności nie do pogodzenia. Gdzie panuje system [demokracji zachodniej], tam nie ma miejsca dla islamu. Kiedy zaś islam dochodzi do władzy, tam nie ma miejsca dla demokracji”.
Tego typu sformułowania mogą oczywiście jedynie utrwalać uprzedzenia żywione w stosunku do muzułmanów w Europie bądź Stanach Zjednoczonych. Fundamentalizm islamski nie jest jednak w żadnym razie zjawiskiem jednorodnym, nie ma jakiegoś fundamentalistycznego wszechmuzułmańskiego centrum religijno-politycznego, zaś wyrażane opinie i deklaracje o zasadach funkcjonowania idealnego państwa islamu niekoniecznie uzupełniają się nawzajem. To prawda, że fundamentalizm muzułmański – w przeciwieństwie do innych fundamentalizmów – jest zjawiskiem dużo bardziej znaczącym i jego przesłanie, dzięki globalnym środkom przekazu, dociera do ponad miliarda wyznawców, co naturalnie wskazuje na rzeczywistą skalę pojawiających się problemów.
Niezwykle istotną, ale często przemilczaną cechą fundamentalizmu jest fakt, iż jest on najbardziej słyszalnym głosem sprzeciwu, tyle że nie bezpośrednio kierowanym do Europy czy Stanów Zjednoczonych, ale przede wszystkim do rządów państw muzułmańskich, w zdecydowanej większości świeckich. Od kilku, kilkunastu lat mamy bowiem do czynienia z dość niezwykłym fenomenem. Islam staje się bodajże najbardziej dynamiczną religią na świecie, zdobywając coraz więcej wiernych, ale zarazem państwa muzułmańskie doświadczają głębokiego kryzysu politycznego i gospodarczego, który zaczyna wręcz zagrażać ich istnieniu. Fatalne wyniki ekonomiczne, stan bardziej lub mniej bolesnej dyktatury, i to mimo pozornych gestów niby-demokratycznych, i wreszcie ogromny przyrost naturalny – wszystko to sprawia, że ta część świata zaczyna przypominać ogromną beczkę prochu powoli turlającą się w stronę ognia. Świeckie pomysły nacjonalizmu czy socjalizmu w krajach muzułmańskich niemal doszczętnie się skompromitowały, a nie wygląda na to, żeby na horyzoncie, oprócz nurtu fundamentalizmu, pojawiały się naprawdę znaczące grupy opozycjonistów, będących w stanie przedstawić porywającą wizję przebudowy państwa. Fundamentaliści stanowią więc zagrożenie nie tyle dla Zachodu, ile bardziej dla dyktatur nadal panujących w państwach muzułmańskich, jako że podważają oni same fundamenty funkcjonowania takiego państwa. Dlatego też dla wielu władców ogromnie podzielonej, świeckiej części cywilizacji islamu, ale również i dla Arabii Saudyjskiej oraz Iranu, ważną metodą kanalizowania coraz gorszych nastrojów swoich muzułmańskich poddanych jest podtrzymywanie koszmarnego wizerunku „wroga zewnętrznego”, czyli Stanów Zjednoczonych, Izraela, a w dalszej kolejności Wielkiej Brytanii. W tym miejscu – jak w żadnym innym – spotykają się dyktatorzy noszący tytuł prezydentów bądź królów oraz przywódcy rozmaitych odłamów salafijja, czyli fundamentalizmu właśnie. Na nieszczęście tego typu pojedyncze na pozór „wewnątrzcywilizacyjne pęknięcie” prowadzi w globalizującym się świecie do kolejnych pęknięć i to nie tylko między różnymi obszarami kulturowymi, ale i wewnątrz nich samych.
Toksyczne napięcia w światowym czworokącie
Kraje muzułmańskie – Izrael – Stany Zjednoczone oraz Europa tworzą czworokąt uwikłany w grę polityczną, ideologiczną, społeczną i medialną. Na istniejące klisze, dość prymitywne – przyznajmy, nakładają się nowe kształty wizerunków wroga i scenariusze przyszłych wydarzeń, które mogą budzić zdumienie swoją niewiarygodną interpretacją.
Dla wielu muzułmanów koncepcje Białego Domu są tylko częściowo polityczne, bo tak naprawdę chodzi tu o specyficzną misję, która powinna zostać zrealizowana właśnie na terenie Bliskiego Wschodu. I nie chodzi tu o żadną demokrację, walkę z terroryzmem czy bezpieczeństwo ekonomiczne. Niemała grupa muzułmanów jest bowiem przekonana, że religijne poglądy ewangelickich fundamentalistów, jak się ich określa, mają ogromny wpływ na całą politykę bliskowschodnią Białego Domu czy szerzej – politykę względem świata islamu. W momencie gdy dochodzi do operacji militarnych Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie, bardzo silnie podgrzewa się stare resentymenty, jak również wykorzystuje się najrozmaitsze teorie spiskowe, które znajdują coraz większą liczbę słuchaczy.
Według Hasana Nasrallaha, sekretarza generalnego Hezbollahu, administracja amerykańska wywodzi się obecnie z chrześcijańskiego syjonizmu i opiera znaczną część planów oraz działań na proroctwach i pewnych wersetach Pisma Świętego. Rzecz w tym (jak wyjaśniał to wiernym podczas tegorocznego święta szyickiego Aszura), że USA zakładają swoje bazy na Półwyspie Arabskim, a także w Iraku, „ponieważ ich Pismo i zawarte w nim proroctwa dają do zrozumienia, że przywódca, jakiego oczekują muzułmanie, ma przybyć z Mekki i że swych wielkich czynów dokona na Półwyspie Arabskim”. Nic więc dziwnego, że dla niektórych muzułmanów głównym celem wojsk amerykańskich jest właśnie walka z tym wodzem, który przyjdzie, by zjednoczyć wspólnotę. Na dowód przytoczonych tez cytuje się poglądy tych, których uważa się za ewangelickich fundamentalistów z otoczenia prezydenta Busha, jak Pat Robertson czy Jerry Falwell. Według ich nauki – jak przynajmniej interpretują to ich muzułmańscy komentatorzy – naród żydowski jest nadal „narodem wybranym”, mimo istnienia Kościoła Chrystusowego, podobnie narodziny Państwa Izrael są spełnieniem proroctwa biblijnego, które ma być jakoby zawarte w Starym i Nowym Testamencie. Z kolei przytaczane poglądy innych autorów, jak chociażby Hal Lindsey (którego pozycja „The Late Great Planet Earth” stała się bestsellerem), wskazują, że owemu odrodzeniu Izraela powinny towarzyszyć pewne symboliczne wydarzenia jak np. odbudowa świątyni jerozolimskiej zburzonej w roku 70 przez Rzymian. Oczywiście problem w tym, że akurat na jej miejscu stoi obecnie meczet Omara (Kopuła na Skale), w pobliżu którego znajduje się z kolei Al-Aksa, jedna z najważniejszych świątyń islamu. Tak więc odbudowanie nowej świątyni musi z konieczności oznaczać wyburzenie meczetu Al-Aksa i Omara, co naturalnie byłoby już wypowiedzeniem totalnej wojny całemu światu muzułmańskiemu. Dalszy opis wydarzeń przypisywany Lindseyowi to niemalże scenariusz filmu science-fiction. Mamy więc ogromną bitwę. Po jednej stronie stoją w niej wrogowie Izraela, którzy przypuszczają szturm na Jerozolimę, po drugiej „prawi mężowie”, oczekujący na nastanie tysiącletniego Królestwa Chrystusowego. Ostatecznie wojna kończy się użyciem broni nuklearnej i zwycięstwem wyznawców owego Królestwa.
Nie dziwmy się jednakże, że tego typu osobliwa doktryna millenarystyczna znajduje wielki posłuch wśród wielu wyznawców islamu. Skoro sami muzułmanie sięgają po pisma ewangelickiej prawicy amerykańskiej, to – jak sami uważają – jedynie dlatego, aby zrozumieć „istotę” polityki Stanów Zjednoczonych, która właśnie pod wpływem owej prawicy ma być realizowana.
Naturalnie kluczowym elementem jest tutaj kwestia państwa Izrael, postrzeganego przez większość muzułmanów niemal jako przedłużenie Stanów Zjednoczonych. Oczywiście nietrudno znaleźć uzasadnienie dla tego typu poglądów. Według sondażu Instytutu Gallupa 67% republikanów popiera Izrael, a tylko 8% Palestyńczyków. Co jednak najbardziej intrygujące, to fakt, że według sondażu jedynie 45% Amerykanów żydowskiego pochodzenia, związanych z Partią Demokratyczną, popiera politykę premiera Ariela Szarona. Stanowisko republikanów wyjaśnia Gary Bauer, przewodniczący organizacji Amerykańskie Wartości, były kandydat na prezydenta, twierdząc, iż „Biblia nie pozostawia wątpliwości co do tego, że Izrael to ziemia obiecana Żydom przez Boga”. Podobny pogląd wyraża Roberta Combs, przewodząca Koalicji Chrześcijańskiej, największego ugrupowania religijnej prawicy, wyjaśniając, że ataki terrorystyczne w Izraelu są wynikiem zbyt łagodnej polityki wobec Palestyńczyków.
Tak się składa, że poparcie dla Izraela idzie często w parze z niechęcią w stosunku do islamu, co w dużym stopniu komplikuje politykę Białego Domu, który w żaden sposób nie chciałby łączyć obydwóch spraw. Wspomniany już Jerry Falwell oświadczył, że prorok Mahomet był terrorystą, co – jak się można domyślać – zostało dość jednoznacznie przyjęte przez świat muzułmański. Co prawda kaznodzieja, zapewne naciskany przez amerykańskich dyplomatów, przepraszał później i wyjaśniał, że nie chodziło mu „o prawdziwych, przestrzegających prawa muzułmanów”, ale nie można się było pozbyć wrażenia, że późniejsze oświadczenie było jakieś nie do końca szczere. Z kolei wielebny Franklin Graham – syn słynnego Billa Grahama, uznawanego za jednego z największych kaznodziejów protestanckich w USA i bliskiego przyjaciela prezydenta Busha seniora – oświadczył wprost, że islam jest „przewrotną, pełną przemocy religią zła”. W wywiadzie dla telewizji NBC przypomniał zaś dobitnie, że „to nie metodyści ani luteranie uderzyli samolotami w te budynki, ale ludzie, którzy wyznają islam”.
Takie sformułowania rozpowszechniane są w wielu krajach muzułmańskich i podawane jako przykład „narastającej wrogości” Amerykanów do świata muzułmańskiego. Dodatkowo łączy się je ze słowami wypowiadanymi od kilkunastu lat przez ekstremistycznych polityków izraelskich, usiłując w ten sposób wskazać wspólną jakoby platformę działania obydwóch państw.
Przez długi czas negatywnym ulubieńcem wielu islamskich mediów był chociażby rabin Meir Kahane i jego ruch, Kach. Sednem jego przesłania było wezwanie do przymusowej deportacji wszystkich Arabów z Izraela. W swoich przemówieniach nazywał wręcz Arabów rakiem bądź karaluchami. „Zróbcie mnie ministrem obrony na dwa miesiące i nie zobaczycie ani jednego karalucha! – mówił do swoich zwolenników – obiecuję wam czysty Erec Jisrael! Dajcie mi władzę, abym się z nimi rozprawił!” Z kolei w latach 90. przewodniczący Publicznego Komitetu Obrony Godności Ludzkiej, rabin Mordechaj Jedidja Weiner, wezwał rząd, aby wykorzystał narządy Arabów zabitych podczas intifady do przeszczepów, tak by uniknąć konieczności pobierania ich ze zwłok Żydów, czego zabrania judaistyczna ortodoksja. W tym samym czasie rabin Owadja Josef, przywódca partii Szas, podczas kazania jasno wyraził swój pogląd, że „Arabowie są gorsi od najdzikszych zwierząt”.
Oczywiście tak radykalnego nastawienia nie sposób znaleźć wśród znacznej większości polityków izraelskich, ale znów – to, co skrajne i ekstremistyczne, bywa przedstawiane jako reprezentatywne dla całości, i to zarówno przez media, jak i polityków nastawionych co najmniej niechętnie w stosunku do państwa Izrael. Ów zabieg, dość powszechnie stosowany na świecie względem innych narodowości bądź wyznań, nie tylko wzmacnia istniejące wizerunki wroga, ale również tworzy lub modyfikuje stare ich wersje.
Antyizraelizm i nowe sojusze ideowe
Przykłady takich modyfikacji zostały przedstawione podczas konferencji, która odbyła się w 2003 roku w jerozolimskim Ośrodku Badań nad Antysemityzmem Vidala Sassoona. Od razu zaznaczmy, że uczestników konferencji, pochodzących z Izraela, Europy i Stanów Zjednoczonych, trudno byłoby zaliczyć do grona zwolenników Ariela Szarona.
Głównym przedmiotem analizy było dość zaskakujące zjawisko, które można by określić jako nową formę antysemityzmu. Obecnie więc trudno mówić o dyskryminacji Żydów ze względu na ich narodowość, chodzi tu przede wszystkim o swoisty „antyizraelizm”, co oznacza nie tylko sprzeciw wobec polityki izraelskiej, ale wręcz odmawianie Żydom prawa do samostanowienia. Kluczowym momentem jest tutaj swoiste pojęcie Holocaustu, tyle że z zamianą ról. Tak więc Izraelczycy przedstawiani są jako naziści, zaś o Palestyńczykach mówi się jako o nowych Żydach. Oskarżenia uczestników konferencji dotyczą nie tylko skrajnych grup islamskich, ale również zachodnioeuropejskiej lewicy, która – jak twierdzi profesor Irwin Cotler z Kanady – szerzy nienawiść do Izraela pod hasłami walki z nazizmem i apartheidem. Podawane przykłady są kontynuacją starych teorii spiskowych, znanych również i w Polsce. Przesłanie jest nieskomplikowane – Żydzi korzystają ze swej władzy, aby spiskować i przejąć kontrolę nad światem. Tak więc po internetowych witrynach muzułmańskich radykałów krążą teorie, że tak naprawdę to Żydzi stoją za zamachami z 11 września i katastrofą promu kosmicznego Columbia. Według arabisty profesora Menachema Milsoma islamska propaganda nieustannie dehumanizuje Żydów, ukazując ich często jako małpy lub świnie. Wskrzeszane są stare opowieści o tym, że Żydzi mordują dzieci i piją ich krew.
Celem muzułmańskiego antysemityzmu, jak twierdzą uczestnicy konferencji, jest w takim razie zanegowanie Holocaustu, a przez to podważenie legalnego prawa do istnienia samego państwa Izrael, które prezentowane jest jako twór niezwykle opresywny względem Arabów, czy szerzej, muzułmanów. Tego typu zabieg pozwala – i tu znów niezwykły paradoks – na zawiązanie sojuszu z niektórymi przynajmniej Europejczykami.
Z kolei ów antyizraelizm, o który oskarża się zachodnioeuropejską lewicę, widoczny jest głównie w mediach. Co przede wszystkim uderza w pojawiających się sformułowaniach, to połączenie państwa Izrael wyłącznie z polityką prześladowań Palestyńczyków, nazywanej „apartheidem”, albo w skrajnej formie – ludobójstwem. Tego typu asocjacje są, jak twierdzą badacze zjawiska antysemityzmu, niezwykle charakterystyczne dla zachodnioeuropejskiej lewicy. Czym to tłumaczyć? Melanie Philips w swoim eseju publikowanym w „The Spectator” wyjaśnia: „Częściowo wynika ono ze starych, antyimperialistycznych i antyzachodnich uprzedzeń. Po części jest to konsekwencja poglądu, że ofiarami mogą być tylko ludzie bezbronni, dlatego też mieszkańcy Trzeciego Świata nie mogą być mordercami, a każdy akt samoobrony ze strony społeczeństw zachodnich, a więc także Izraela, musi być traktowany jako agresja. Jest to również postmodernistyczna destrukcja obiektywności i prawdy, która prowadzi do hegemonii kłamstwa. A ponieważ lewica walczy z moralnością i umiarkowaniem, ma wspaniałą okazję, żeby rozprawić się z narodem, który wymyślił te reguły”.
Naturalnie istnieje w takim przypadku niebezpieczeństwo, na co wskazał chociażby laureat Nagrody Nobla, Imre Kertész, że wrogość w stosunku do Izraela jako państwa dość łatwo może przerodzić się we wrogość w stosunku do samych Żydów, którzy wcale nie muszą być obywatelami Izraela. Stąd już bardzo niebezpieczny krok ku – by tak rzec – klasycznemu antysemityzmowi.
Mamy dziś do czynienia z niezwykłym paradoksem: Izrael, czy sami Żydzi, mają swojego sojusznika w prawicy amerykańskiej, wcześniej często oskarżanej o antysemityzm, zaś przeciwnikiem wydaje się lewica zachodnioeuropejska, kojarzona właśnie z tolerancją i walką z rasizmem. Co więcej, owa lewica jest w tym przypadku bardzo bliska poglądom dość skrajnych grup islamskich, które z kolei są solą w oku amerykańskiej prawicy ewangelickiej. Z kolei dla wyznawców islamu (przede wszystkim tych o skrajnych poglądach) Izrael jest kamieniem obrazy, zaś polityka Stanów Zjednoczonych jest antymuzułmańska i antyarabska.
W każdym z tych wariantów pojawia się islam, który z liczbą ludności sięgającą miliard trzysta milionów staje się jeśli nie decydującym, to przynajmniej niezwykle istotnym elementem w całym sporze. Spróbujmy więc spojrzeć na kulturę muzułmańską z nieco innej strony; jako na część współczesnej Europy. Jest to istotne, ponieważ liczba muzułmanów na naszym kontynencie sięga już kilkudziesięciu milionów, a w razie akcesji Turcji do Unii Europejskiej będą oni odgrywać dużo większą rolę niż kiedykolwiek w historii cywilizacji euroatlantyckiej.
Unia świecko-chrześcijańsko-muzułmańska
Islam obecny jest w Europie niemal od samego początku swojego istnienia. Pierwszy etap to odległa przeszłość – muzułmańskie rządy w Hiszpanii między VIII i XV wiekiem, na Sycylii od IX do XI wieku, bądź w południowych Włoszech między IX a X wiekiem. Kiedy cywilizacja muzułmańska trwała jeszcze na terenie Półwyspu Iberyjskiego, podboje mongolskie w XIII wieku dały początek kulturze islamskiej w innej części naszego kontynentu. Potomkowie najeźdźców utworzyli liczne organizmy państwowe, zaś ich pozostałością są grupy Tatarów bądź innych wspólnot tureckojęzycznych osiedlające się od środkowej Wołgi aż po Kaukaz i Krym. Spośród nich niektórzy dotarli jeszcze dalej na zachód i północ Europy – do Polski, na Litwę, Białoruś czy do Finlandii.
Z kolei gdy muzułmanie zostali stopniowo wyparci z Hiszpanii przez chrześcijan, swoją ekspansję od strony Półwyspu Bałkańskiego rozpoczynali Turcy osmańscy. Konsekwencją długiej historii podbojów, zakończonych w XIX stuleciu, jest do dzisiaj obecność wspólnot muzułmanów na terenach Grecji, Bułgarii, Rumunii czy Bośni. W drugiej połowie XX wieku osiedlili się na naszym kontynencie wyznawcy islamu pochodzący z dawnych kolonii europejskich: we Francji byli to najczęściej byli mieszkańcy arabskiej Afryki Północnej, w Wielkiej Brytanii Pakistańczycy i Banglijczycy, w Holandii Indonezyjczycy. Do nich dołączyli jeszcze Turcy podejmujący pracę w Niemczech, czy Bośniacy – w Austrii. I to właśnie w stosunku do ostatniej fali muzułmańskich przybyszów w Europie, a nie do wyznawców islamu chociażby z południowej części kontynentu, kierowane są słowa rozmaitych oskarżeń, czy wyrażane wprost obawy o przyszłą europejską tożsamość kulturową. Związane jest to naturalnie z faktem, że wysoki przyrost naturalny wśród muzułmanów zamieszkałych w państwach europejskich mógłby w najbliższych latach ową tożsamość znacząco zmienić. Ale rzecz jest dużo bardziej złożona. Po pierwsze trudno mówić o jednej, niepodzielnej wspólnocie muzułmańskiej w Europie, która stanowiłaby jakieś poważne zagrożenie. Podziały etniczne, językowe, a wreszcie ideowe bardzo utrudniają, a nawet uniemożliwiają stworzenie wymarzonej ummy, czyli religijnej wspólnoty. Póki co nie można więc mówić o muzułmanach jako wyizolowanej grupie społeczno-religijnej, którą więcej dzieli aniżeli łączy z pozostałą częścią społeczeństwa. Po drugie – Europa jest bytem wielokulturowym, w którym coraz trudniej będzie o jakąś „czystą rasowo” odmianę polityki, a tym bardziej sztuki, literatury czy chociażby muzyki pop. Tożsamości etniczne nakładają się na przekonania religijne i grupy językowe. Kto wie, czy symbolem przyszłej Europy nie jest chociażby filozof, dziennikarz i pisarz Pierre Hassner, który sam siebie przedstawia jako „Rumuna o francuskim wykształceniu, Francuza rumuńskiego pochodzenia, Żyda wychowanego w religii katolickiej, wykładającego ponadto na amerykańskim uniwersytecie we Włoszech”. Wielu europejskich muzułmanów będzie mogło identyfikować się nie tylko ze swoimi współwyznawcami, ale także z kulturą nowego kraju zamieszkania, jednym z języków europejskich bądź lokalną wspólnotą. Przykładowo niech będzie to muzułmanin, Brytyjczyk pochodzenia pakistańskiego, z językiem ojczystym angielskim, zamieszkały w Niemczech i pracujący w międzynarodowej korporacji z siedzibą w Stanach Zjednoczonych. Kimś innym będzie z kolei muzułmanin urodzony we Francji, którego ojciec pochodzi z Maroka, matka zaś z Belgii, którego językiem ojczystym jest francuski, zaś on sam pracuje dla lewicowej gazety drukowanej w Paryżu. Amin Maalouf, będący właśnie przykładem owego nawarstwiania się na siebie poszczególnych tożsamości, tak pisze o sobie: „Ileż to razy, odkąd w roku 1976 opuściłem Liban, aby zamieszkać we Francji, zapytywano mnie, i to w najlepszych intencjach, czy czuję się „raczej Francuzem”, czy też „raczej Libańczykiem”. Niezmiennie odpowiadam: „I jednym, i drugim!” Nie wynika to z troski o zachowanie tu jakiejkolwiek równowagi lub o to, żeby sprawiedliwości stało się zadość, lecz z prostej przyczyny, że dając inną odpowiedź – skłamałbym. To, co powoduje, iż jestem sobą i nikim innym, to fakt, że pochodzę z pogranicza dwóch państw, dwóch czy trzech języków, kilku kultur. Dokładnie te właśnie czynniki określają moją tożsamość. Czy byłbym bardziej szczery, gdybym amputował część siebie samego?”
Proces owej „amputacji kulturowej” i, w konsekwencji, politycznej mógłby mieć jednak miejsce, gdybyśmy zredukowali tożsamość wielu muzułmanów do tożsamości wyłącznie religijnej. Oznaczałoby to początek procesu izolacji rosnącej liczebnie grupy wyznaniowej od reszty społeczeństwa i wzmocnienie już silnych resentymentów po obydwóch stronach. W chwili gdy islam jako całość zacznie coraz powszechniej być postrzegany jako realne zagrożenie, większość muzułmanów może wybrać tylko tę tożsamość, która zostanie postawiona pod pręgierz opinii publicznej – czyli wyłącznie samą przynależność religijną. Ta zagrożona i potępiana przez innych część własnej tożsamości będzie wobec tego wymagała obrony, co z kolei może naprawdę doprowadzić do potencjalnego – póki co – „zderzenia cywilizacji”, tym razem już na kontynencie europejskim. Zaraz jednak dodajmy, że proces europeizacji islamu musi bezwzględnie iść w parze z procesem eliminacji skrajnych elementów fundamentalizmu, który rzeczywiście stanowi niezwykle poważny problem w całej cywilizacji muzułmańskiej.
Powtórzmy raz jeszcze – islam jest już od dawna częścią dziedzictwa europejskiego. To, czy nadal będzie w przyszłości częścią dobrze dopasowaną i wzbogacającą europejski system wartości chrześcijańskich i świeckich, zależy nie tylko od samych muzułmanów. Jeżeli jednak tworzący się od kilkunastu lat obraz „wroga” zwycięży – i to nie tylko w Europie, ale także w Stanach Zjednoczonych, Izraelu czy krajach muzułmańskich, to wkrótce może się okazać, że – nie daj Boże! – Samuel Huntington miał rację. Kto wie, czy wobec tego najważniejsza granica owego zderzenia nie będzie przebiegała właśnie w Europie. Osobiście mam nadzieję, że jednak nie. Chociaż…
PIOTR KŁODKOWSKI jest specjalistą od spraw Dalekiego Wschodu. Tłumaczy z języków hindi i urdu. Studiował w Instytucie NIML przy Quaid-i-Axam University w Islamabadzie (Pakistan). Organizuje wyprawy naukowe do Indii, Pakistanu, Sri Lanki, Nepalu, Chin, Wietnamu, Kambodży, Laosu. W wydawnictwie Znak ukazała się w roku 2002 jego książka „Wojna światów? O iluzji wartości uniwersalnych”. Jest adiunktem Wyższej Szkoły Infornatyki i Zarządzania w Rzeszowie oraz dyrektorem międzyuczelnianego Instytutu Badań nad Cywilizacjami WSIZ i Wyższej Szkoły Europejskiej im. J. Tischnera w Krakowie.
Tekst powyższy jest skróconą wersją wykładu wygłoszonego w ramach Uniwersytetu Latającego Znaku. Pełna wersja ukaże się wkrótce w miesięczniku „Znak”
Źródło tekstu: Tygodnik Powszechny nr 25/2003