Wielowątkowość europejskiego chrześcijaństwa
Jak warto patrzeć na Kościół? Gdy mam odpowiedzieć na to pytanie, przychodzą mi na myśl dwa obrazy. Obraz pierwszy – to widok bazyliki Kalwarii oraz Grobu Chrystusa w Jerozolimie; drugi – to sanktuarium Matki Bożej w Lourdes.
Bazylika Grobu Chrystusa utkwiła mi w pamięci nie tylko ze względu na wyjątkową, najwyższą dla chrześcijan rangę tej świątyni; mam na myśli także specyficzne wrażenie, jakie sprawia sama jej architektura. Chyba nie widziałem drugiego miejsca, które w tak wielkim stopniu byłoby spiętrzeniem dobudowywanych w ciągu stuleci naw i kaplic, obecnie użytkowanych przez różne grupy chrześcijan w ramach dość skomplikowanego systemu własności. Choć zapewne na każdym etapie rozbudowy istniały przemyślne plany, dziś całość budowli sprawia wrażenie przypadkowego nagromadzenia brył i perspektyw, co nie oznacza zresztą braku harmonii. Najbardziej znamienny jednak jest chyba fakt, że możemy to wszystko rozpoznać dopiero po wejściu do wnętrza świątyni; ktoś, kto ograniczyłby się do obserwacji tej budowli z zewnątrz, nawet nie podejrzewa, jak ogromne i złożone jest bogactwo jej wnętrza.
Sanktuarium Matki Bożej w Lourdes nie ma aż tak długiej tradycji, ale od razu można dostrzec, że również ono powstawało stopniowo oraz że plany rozbudowy były modyfikowane tak, iż na każdym jej etapie można było stosować właściwy danej epoce styl projektowania. Budynki nowsze nie udają „starych”, całkiem niezła architektura drugiej połowy XX wieku dość harmonijnie łączy się z XIX-wieczną. Jeśli architektura ma odzwierciedlać ducha swej epoki, to wydaje się, że Lourdes stanowi dość udany przykład autentycznej szczerości w projektowaniu.
Oba przykłady mają wreszcie wspólną cechę, którą można wyrazić następująco: wobec całego bogactwa różnych perspektyw bardzo prędko zauważymy, iż z każdego miejsca widać trochę co innego. Każde miejsce wyznacza swoistą perspektywę, a gdy przejdziemy trochę dalej, zobaczymy coś całkiem odmiennego.
Z wnętrza Kościoła, czyli z miłością
Przed kilku laty zorganizowano w naszym krakowskim duszpasterstwie debatę o granicach krytyki Kościoła. Pewien uczony dominikanin szwajcarski podsumował wówczas problem krótko i zwięźle: „Kościół można krytykować tylko w tym stopniu, w jakim się go kocha”. To proste stwierdzenie wyraża podstawową prawdę: skoro Kościół ukazuje się w pełni jako „lud zjednoczony jednością Ojca i Syna, i Ducha Świętego” (KK, 4), skoro podstawowym kryterium określającym przynależność do Kościoła są słowa samego Jezusa: „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 13,35), to wszelka ocena, w której brakuje miłości, będzie zawsze spojrzeniem od zewnątrz. A wówczas – podobnie jak w przypadku owej architektury bazyliki w Jerozolimie – niewiele zobaczymy, a jeszcze mniej zrozumiemy.
Co więcej, postawa miłości jest podstawą zrozumienia samej misji Kościoła w świecie. Gdy zdarzają się trudności, prześladowania, jest to dla Kościoła trudnym doświadczeniem, ale nie tragedią. Jeszcze trudniej bywa, gdy w samej społeczności Kościoła zdarzają się gorszące skandale, ale i to nie jest jeszcze tragedia. Tragedią dla misji Kościoła staje się dopiero sytuacja, w której ludzie przestają kojarzyć jego posługę z objawieniem tej podstawowej prawdy, że każdy z nich jest umiłowanym przez Boga Jego dzieckiem, że tak „Bóg umiłował świat, iż Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16).
Bez lęku, czyli z wiarą i nadzieją
Postulat spojrzenia z miłością oznacza konieczność odrzucenia lęku. Jeśli mamy na serio odczytać to, co dzieje się w Kościele, musimy patrzeć trzeźwo, starać się zrozumieć zarówno złożone uwarunkowania dzisiejszej sytuacji Kościoła, jak i wynikające z tego dla nas zadania. Taka analiza winna chrześcijan mobilizować tak do modlitwy, jak do działania; natomiast lęk niejednokrotnie paraliżuje i uniemożliwia rzetelną ocenę sytuacji. Sam Jezus często powtarzał uczniom: „Nie lękajcie się…”.
Jedna z patronek Europy św. Edyta Stein w dziele „Z własnej głębi” pisała: „Być dzieckiem Boga znaczy (…) czynić Jego wolę, złożyć w Jego Boskie ręce swoje troski i swoje nadzieje, nie męczyć się obawą o przyszłość…”. Wiemy, że wprawdzie „przez wiele ucisków trzeba nam wejść do królestwa Bożego” (Dz 14,22), ale w perspektywie całości swych planów Bóg objawia nam wyraźnie: „Ja bowiem znam zamiary, jakie mam wobec was (…) zamiary pełne pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie. Będziecie Mnie wzywać, (…) a Ja was wysłucham” (Jr 29,11-12). Rzecz w tym, że ostatecznie to sam Duch Święty kieruje Kościołem i prowadzi go po drogach, których przewidzieć nie sposób. Kto mógł na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku przewidzieć, czym zakończy się Sobór Watykański II? Kto może dziś przewidzieć, co będzie działo się z Kościołem za 30 czy 50 lat, a zwłaszcza, jaka będzie odpowiedź Ducha Świętego na wyzwania, jakie niosą nadchodzące czasy? Nie ulega wątpliwości, że tą odpowiedzią będą nowe dary i charyzmaty, choć nie wiadomo jeszcze jakie. Nasze zadanie polega na tym, aby – zamiast „na zapas” wpadać w panikę – dobrze rozpoznać te zadania, jakie On nam stawia na dzień dzisiejszy lub na najbliższe lata. Bywa to trudne i trzeba przyznać, że nie wszyscy radzą sobie z tym tak dobrze, jak choćby święci wyniesieni na ołtarze w ostatnich latach czy też papież Jan Paweł II, którego wszyscy podziwiamy i kochamy, czując, że naprawdę objawia nam się w jego posłudze miłość Boża.
Kościół 20 wieków tradycji
Kościół w Europie zajmuje w historii chrześcijaństwa wyjątkową pozycję, i to nie tylko ze względu na położenie Stolicy Piotrowej. Poza Europą tylko w zachodniej części Azji oraz lokalnie w Egipcie istnieją wspólnoty chrześcijańskie o tak długiej tradycji, przy czym tamte wspólnoty zostały znacząco osłabione w ciągu stuleci islamskiego panowania, zarówno jeśli chodzi o potencjał demograficzny, jak i kulturowy. Tymczasem w Europie w ciągu stuleci Kościół nie tylko rozwijał się, ale zarazem wzbogacał w różnorodności stylów myślenia oraz duchowości. Gdy chcemy zrozumieć sytuację Kościoła w Europie, nie wolno nam abstrahować od tej dziejowej perspektywy tym bardziej, że historia toczy się nadal – właśnie tak, jak rozbudowa sanktuarium w Lourdes. A to z kolei oznacza nieuchronne pojawianie się nowych prądów duchowych, nowych idei, nowych sposobów wyrażania wiary. Tylko wiara ma pozostać ta sama. Jeśli jednak Duch Święty stale obdarza Kościół życiem duchowym, to zawsze będą się w nim pojawiać nowe elementy.
W praktyce właśnie ta „wielowątkowość” europejskiego chrześcijaństwa sprawia, że trudno nam je ogarnąć. W wyniku złożonych procesów historycznych w Kościele pojawiały się bardzo różne sposoby wyrażania wiary, różne struktury organizacyjne, różne modele duszpasterstwa. Dodatkową trudność stanowią podziały wśród chrześcijan, w wyniku których różne grupy rozwijały się niezależnie, czasem we względnej izolacji od innych. Dlatego dziś na przykład katolikom czasem z trudem przychodzi przyswojenie sobie najcenniejszych elementów dorobku myśli prawosławnej czy ewangelickiej, które mieściłyby się w ramach szeroko pojmowanej ortodoksji.
Kościół w Europie jawić się może jak górski potok, który płynie raz wolniej, raz szybciej, czasem niesie wiele wody, czasem mało, miejscami wręcz ginie wśród kamieni, aby potem wypłynąć na powierzchnię, i to nie zawsze tam, gdzie można by się go spodziewać. Najnowsza historia jest tego dowodem. Zupełnie inaczej na przykład toczą się losy Kościoła we Francji, inaczej w Niemczech. We Francji, po ostrym kryzysie przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, Kościół odradza się jako elitarny, właściwie mniejszościowy, ale zdumiewająco żywotny. W ciągu ostatnich lat powstało tam wiele nowych form życia zakonnego i wspólnot dla świeckich, o głębokiej duchowości. Arka, Wiara i Światło, Wspólnoty Jerozolimskie, Wspólnota Błogosławieństw, Emmanuel, Chemin Neuf, Chleb Życia i wiele innych nie tylko odnowiły oblicze Kościoła we Francji, ale mają już swe odgałęzienia w innych krajach (niektóre także w Polsce) i wszędzie wydatnie przyczyniły się do odnowy i pogłębienia lokalnego życia religijnego. Podobnie zresztą dzieje się we Włoszech – takie wspólnoty, jak Focolari, Comunione e Liberazione, Wspólnota św. Idziego też promieniują na wiele krajów. Dochodzą do tego Hiszpanie z Drogą Neokatechumenalną. W znacznie mniejszym stopniu natomiast wspólnoty takie są obecne na obszarze kultury niemieckojęzycznej; tam raczej dominuje duszpasterstwo tradycyjne, które zresztą napotyka duże trudności.
Warto zwrócić uwagę w nadchodzących latach na Ukrainę oraz Rumunię; oba te kraje to szczególne miejsca dla spotkania tradycji Wschodu i Zachodu. Na styku kultur łacińskiej i greckiej zawsze pojawiały się pewne napięcia, czasem nawet poważne trudności, ale takie spotkanie może też stać się wielką szansą na wzajemne ubogacanie się zarówno w sferze duchowości, jak i teologii.
Z polskiej perspektywy
Jest sprawą oczywistą, że wychowani w polskiej kulturze, zawsze będziemy patrzeć na Kościół z własnej, polskiej perspektywy. Podobnie oczywiste jest, że Kościół w Polsce stanowi organiczną część Kościoła w Europie, co więcej – część dość specyficzną. Kościół w Polsce jest w przeważającej mierze łaciński (a zatem naszym braciom ze Wschodu czasem trudno nas zrozumieć), a zarazem słowiański (tu z kolei trudności mają bracia z Zachodu). Na tradycji nie tylko naszego Kościoła, ale w ogóle polskiej mentalności w decydujący sposób zaważyły zarówno tradycje I Rzeczypospolitej, zwanej Rzeczypospolitą Obojga Narodów, jak i tradycje życia pod zaborami, dodatkowo wzmocnione dramatycznymi doświadczeniami XX wieku. Trzeba dobrze uświadomić sobie te uwarunkowania, aby wiedzieć, z jaką perspektywą patrzenia na Kościół w Europie mamy do czynienia.
Charakterystyczną cezurę dla Kościoła w Polsce i w ogóle dla polskiej kultury stanowił czas sławetnego „potopu” w połowie XVII wieku. Przed owym „potopem” był to Kościół otwarty na dialog z wszelkiego rodzaju myślą europejską, Kościół, którego przedstawiciele uczestniczyli w wielkich religijno-kulturowych wydarzeniach i procesach w Europie, Kościół niemal od początku misyjny; wystarczy wspomnieć wielką kartę misji ewangelizacyjnej polskich franciszkanów i dominikanów na Kresach Wschodnich, misji pokojowych (w odróżnieniu na przykład od misji krzyżackich, będących jakimś elementem świadomego podboju kraju). Kultura polska rozwijała się żywo na styku łacińskiej i greckiej tradycji chrześcijaństwa. Nasi przodkowie potrafili czerpać korzyści z bogactwa obu tradycji. Polska słynęła także z tolerancji religijnej: gdy Francja jeszcze nie pozbierała się po Nocy św. Bartłomieja, a w Niemczech ciągle tu i ówdzie toczyły się wojny religijne, w Polsce, w Toruniu, w 1645 roku miało miejsce słynne Colloquium Charitativum. Natomiast począwszy od drugiej połowy XVII wieku wyraźnie obniża się w Polsce „próg tolerancji” (w okresie „potopu” pojawiło się przekonanie, że innowiercy mogą być politycznie niepewni: ewangelicy mogliby na przykład popierać Szwedów, a prawosławni – Rosjan), a zarazem w bardzo trudnej sytuacji polityczno-wyznaniowej tamtych czasów Kościół zaczyna się jakby zamykać w sobie. Wprawdzie kolejne stulecia przynoszą również w Polsce liczne owoce w postaci kolejnych świętych, ale nasz Kościół nie jest już tak żywo obecny w życiu kulturowym, a nawet duchowym ówczesnej Europy. Wyjątek stanowi może Kraków, gdzie dawne jagiellońskie tradycje, sięgające czasów Pawła Włodkowica i innych wybitnych humanistów, nadal były w pamięci; to do nich będzie potem świadomie nawiązywał abp Karol Wojtyła – papież Jan Paweł II.
W okresie rozbiorów z kolei, na przeważającej części polskich ziem nastąpiło charakterystyczne utożsamienie: Polak = katolik. W znacznej mierze zresztą wynikało to z polityki wyznaniowej zaborców (zarówno rządu rosyjskiego, jak i pruskiego). Wydaje się, że jedynym wyjątkiem stał się Śląsk cieszyński, gdzie pod panowaniem „arcykatolickich” Habsburgów pojawiły się tendencje odwrotne (to znaczy: Polak = ewangelik). Ta zasadnicza identyfikacja została dodatkowo wzmocniona najpierw w czasie okupacji hitlerowskiej, a następnie reżimu komunistycznego w XX wieku, z tym że przeważał tu katolicyzm ściśle związany z ideami patriotycznymi, bardziej „zamknięty”, z natury rzeczy nastawiony raczej na obronę jakiegoś status quo, a mniej skłonny do odważnego podejmowania nowych pytań i problemów.
Z jednej strony – jak widać – Kościół w Polsce jest Kościołem z wielką, wielowiekową tradycją żywej wiary, o której powiedział Jan Paweł II: „Wśród wierzącego i modlącego się ludu uczyłem się wiary, która jest mi przewodniczką także na Stolicy Piotrowej” (Balice, 16 sierpnia 2002). Polska jest dziś jednym z niewielu krajów w Europie, w którym kościoły nadal są pełne, zwłaszcza podczas większych świąt, czego zazdroszczą nam chrześcijanie z innych krajów. Z drugiej strony „dzisiejsza Polska to kraj pod wieloma względami raniący oczekiwania Papieża” (J. Gowin).Tym, co najbardziej rzuca się w oczy, jest rozdźwięk między deklarowaną wiarą chrześcijańską a niezbyt chrześcijańskimi obyczajami, i to na wszelkich szczeblach – poczynając od nieumiejętności życia rodzinnego, a kończąc na katastrofalnym wręcz stanie naszej kultury politycznej. Ale jeśli chcemy rzetelnie ocenić sytuację polskiego podwórka, trzeba wspomnieć przynajmniej dwie sprawy, które rzutują na ten stan rzeczy.
Pierwszą jest niski poziom teologii. Nie chodzi tylko o to, co dzieje się na uniwersyteckich katedrach. Trzeba przyznać, że choć mamy szereg niezłych specjalistów w poszczególnych dyscyplinach (Pismo Święte, patrologia), polska myśl teologiczna nie jest specjalnie znana ani ceniona w świecie – i wcale nie jest to wyłącznie problem trudności przekładu z polskiego na inne języki. Swego czasu mówiono tu i ówdzie, że w okresie powojennym najlepszą teologię w Polsce reprezentowali… filozofowie, jak choćby Stefan Swieżawski, ks. Marian Jaworski, ks. Karol Wojtyła, ks. Józef Tischner. Prawdziwy problem leży chyba gdzie indziej: jest to problem kultury wiary polskiego społeczeństwa. W opinii wspomnianego wyżej prof. Stefana Swieżawskiego najważniejszym wydarzeniem XX wieku był Sobór Watykański II. Jeśli pytamy, jak wygląda recepcja tego Soboru w Polsce, trzeba uznać, że zostało tu jeszcze bardzo wiele do zrobienia; właściwie, poza reformą liturgii, przeprowadzoną zresztą w bardzo wyważony sposób (wielka tu chyba zasługa Prymasa Stefana Wyszyńskiego), niewiele dotarło do świadomości ogółu wierzących.
Już po Soborze w Polsce odbyło się szereg lokalnych synodów, zarówno synod ogólnopolski, jak i szereg synodów diecezjalnych. W tym przypadku można wręcz odnieść wrażenie, że poza osobistym pogłębieniem wiary tych, którzy sami zaangażowali się w pracę w komisjach synodalnych (zwłaszcza w najbardziej może obiecujących na przyszłość synodach archidiecezji krakowskiej i katowickiej), synody te przeszły właściwie zupełnie bez echa. Mimo wyzwań, jakie niesie współczesna cywilizacja, nie ujawniły się tu pytania, które mogłyby sprowokować szerszą grupę ludzi do głębszego zastanowienia i publicznej dyskusji nad kulturą naszej wiary. Dla większości społeczeństwa problemy teologiczne to sprawy nieznane, odległe, zwykłą koleją rzeczy pozostawiane wyłącznie fachowcom.
Drugą sprawą jest problem umiejętności (czy raczej nieumiejętności) wzajemnej współpracy duchownych i świeckich – z tej racji Kościół w Polsce jest niekiedy postrzegany jako nadmiernie sklerykalizowany. Bogu dzięki, powołań kapłańskich ani zakonnych nam jeszcze nie brakuje, ale ta sytuacja jakoś nie przekłada się ani na poziom kultury teologicznej w społeczeństwie, ani na zaangażowanie świeckich w sprawy Kościoła, zwłaszcza na ich współodpowiedzialność za Kościół i jego misję ewangelizacyjną. Być może ciągle czegoś nam brakuje w systemie formacji duchowieństwa. Faktem jednak jest, że niejeden ksiądz dobrze czuje się tam, gdzie trzeba ludźmi pokierować, znacznie gorzej – gdy trzeba z nimi współpracować, współtworzyć. Może księża nie zostali do tej współpracy właściwie przygotowani.
Z wdzięcznością
Przy całej swej specyfice Kościół w Polsce jest lokalnym owocem chrześcijaństwa europejskiego. W jego rozwoju uczestniczyli nie tylko Polacy; spory jest tu także wkład innych nacji, i za to winniśmy im dozgonną wdzięczność. Warto wymienić dla przykładu trzy sprawy.
Po pierwsze – ewangelizacja naszych ziem. Współdziałało w tym wielu misjonarzy, którzy przybyli spoza Polski. Święci tacy, jak obie Jadwigi, Kinga i bł. Jolanta, Wojciech, bł. Radzim Gaudenty, Brunon z Kwerfurtu, to osoby nierozdzielnie związane z najlepszą tradycją Kościoła w Polsce, a przecież oni wszyscy – i nie tylko oni – z pochodzenia byli cudzoziemcami. Potrafili świadomie zaakceptować Polskę i tutejszy Kościół jako miejsce swej służby Bożej, wnieśli bardzo wiele w budowę polskiej tradycji chrześcijańskiej. Inni – na przykład Stanisław ze Szczepanowa, Jacek, bł. Czesław – byli Polakami, lecz formację duchową otrzymali w dużej mierze za granicą.
Po drugie – cała wielka rzesza cudzoziemców (głównie Niemców, ale także przedstawicieli wielu innych narodowości, choćby Ormian), którzy w ciągu stuleci osiedlali się w Polsce i stopniowo wrastali w naszą kulturę. Oni także przynieśli ze sobą wiele z kulturowych i duchowych tradycji krajów swego pochodzenia, które stopniowo stapiały się z miejscowymi, tworząc specyficzną kulturę Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wiele tradycji, do których jesteśmy przywiązani i z których jesteśmy dumni (choćby bożonarodzeniowa tradycja choinki), przywędrowało do nas z innych krajów. Nie można też zapominać, że niemały wpływ na polską kulturę biblijną wywierała w ciągu wieków obecność licznej diaspory żydowskiej, a zwłaszcza rozwój ruchu chasydów (w XVII wieku 80 proc. światowej populacji Żydów mieszkało na terenie Rzeczypospolitej).
Wreszcie trzecia sprawa – otrzymywana pomoc. Wszyscy starsi świetnie pamiętają czasy stanu wojennego w 1981 roku oraz kilka następnych lat, kiedy przeżywaliśmy wyjątkowy kryzys ekonomiczny, a nawet na przydziałowe kartki nie zawsze udawało się kupić dostateczną ilość potrzebnych towarów. Otrzymaliśmy wtedy ogromną pomoc z krajów Europy Zachodniej. Była w tym także pomoc rządowa (zwłaszcza z RFN), ale ogromną większość stanowiła ta, organizowana przez parafie oraz chrześcijańskie organizacje pozarządowe. Pomoc ta dotarła niemal do każdej parafii, każdego szpitala, każdego domu dziecka. Dziś, gdy niektórzy w naszym kraju z niepokojem przyglądają się perspektywom wejścia do Unii Europejskiej, trzeba sobie to przypomnieć: w razie rzeczywistych potrzeb pomocy naprawdę można liczyć na naszych braci chrześcijan z krajów Europy zachodniej czy północnej!
Kościół wobec trudnych wyzwań naszych czasów
Słyszymy nieraz, że dzisiejsze czasy są bardzo trudne dla Kościoła. Można zapytać: czy kiedykolwiek było inaczej? Kościół zawsze musiał stawiać czoło zagrożeniom zarówno zewnętrznym, jak i wewnętrznym; te ostatnie przywodzą na myśl słowa św. Pawła: „Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań (…) będą sobie mnożyli nauczycieli” (2 Tm 4,3).
Pośród dzisiejszych wyzwań i zagrożeń na pierwszym miejscu wymieniany bywa współczesny liberalizm, przy czym sprawę komplikuje fakt, że wiele osób nie dość dokładnie wie, o co chodzi, zwłaszcza jeśli dochodzi do pomieszania pojęć liberalizmu w dziedzinie polityki, gospodarki i kultury. O ile w Kościele coraz lepiej rozumiemy doniosłość i zalety doktryn liberalnych zarówno w polityce, jak i w ekonomii, o tyle liberalizm kulturowy, a zwłaszcza etyczno-wychowawczy jest dla Kościoła poważnym wyzwaniem, gdyż – jak uczy doświadczenie – nieuchronnie prowadzi do relatywizmu etycznego, w rezultacie czego bardzo wiele osób nie potrafi sobie poradzić z pytaniami natury moralnej. To właśnie w imię liberalizmu kulturowego głoszone są tu i ówdzie hasła dopuszczalności aborcji, eutanazji, zrównania w prawach związków homoseksualnych z małżeństwami. Dlatego tak ważne jest staranne rozróżnianie dziedzin, w których mówi się o doktrynach liberalnych. Od czasu Oświecenia i rewolucji francuskiej (ciekawe zresztą, kiedy wreszcie Francuzi potrafią uporać się z niemal bezkrytyczną akceptacją tej epoki…) liberalizm kulturowy dla wielu ludzi stanowi bardzo poważną pokusę, a w konsekwencji – wyzwanie dla Kościoła.
O ile liberalizm kulturowo-wychowawczy wydaje się być zagrożeniem zewnętrznym, o tyle poważnym wyzwaniem wewnątrzkościelnym jest współczesny stan teologii. Największe trudności pojawiają się na obszarze niemieckojęzycznym (Niemcy, Austria, część Szwajcarii), gdzie liczne fakultety teologiczne kształcą ogromną ilość studentów, dla których trudno jest zorganizować właściwą formację duchową. Skłania to do podejrzeń, że promuje się tam pokaźną liczbę „niewierzących teologów”.
Są wreszcie rozliczne wyzwania lokalne, właściwe dla konkretnych grup kościelnych i poszczególnych krajów. Biorąc pod uwagę skalę zjawiska, największą trudnością jest to, co Alain Besançon określił mianem „katastrofy antropologicznej” na terenie byłego Związku Sowieckiego. Oczywiście istnieją w tym względzie poważne różnice lokalne (inaczej wygląda to na przykład w Rosji, a zupełnie inaczej na Litwie), ale wszędzie jest ogrom wyzwań: słaba sieć placówek kościelnych, spory międzywyznaniowe (a zwłaszcza powszechnie znana postawa Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, wyjątkowo nieufnej wobec postulatu współpracy wszystkich chrześcijan), wieloletnie zaniedbania wychowawcze i katechetyczne, niski poziom wykształcenia duchowieństwa (często zresztą ludzi ogromnie zaangażowanych w swą pracę).
Inne kraje mają również swoje problemy. Wschodnie landy Niemiec (dawne NRD), podobnie jak zachodnia część Czech, to tereny, które też odziedziczyły wielkie spustoszenie z czasów komunistycznej, programowej ateizacji (przed kilku laty badacze donosili, że we wschodnich landach Niemiec tylko 5% ludności wierzy w jakiekolwiek życie pozagrobowe!). Po zjednoczeniu Niemiec ten stan rzeczy wydatnie wpłynął na osłabienie Kościoła w całych Niemczech, a dotyczy to zarówno katolików, jak i protestantów.
Bardzo trudna jest sytuacja Kościoła na terenach języka holenderskiego (Holandia oraz Flandria w Belgii). W odniesieniu do wspólnot katolickich objawia się to między innymi dramatycznym brakiem powołań kapłańskich i zakonnych; zamykane są kolejne klasztory, coraz słabiej funkcjonują parafie (nawet pomimo ofiarnego, tu i ówdzie, zaangażowania świeckich).
Kościół w poszukiwaniu jedności
Najważniejszym bez wątpienia wyzwaniem dzisiejszych czasów jest dla nas kwestia jedności chrześcijan. Wielkim testamentem dla Kościoła zawsze pozostaje modlitwa Jezusa: „Oby się tak zespolili w jedno, aby świat poznał, żeś Ty Mnie posłał i że Ty ich umiłowałeś, tak jak Mnie umiłowałeś” (J 17,23). Jedność chrześcijan ma wręcz uwiarygodnić w świecie zbawczą misję Jezusa. Wielkie to zadanie i zarazem wielka odpowiedzialność ciążąca na każdym pokoleniu chrześcijan.
Dziś wyzwanie to pojawia się w nowej formie, w związku z procesem integracji europejskiej. Gdy przed kilku laty Jacques Delors, ówczesny przewodniczący Komisji Europejskiej, sformułował dramatyczne hasło, iż trzeba „dać Europie duszę” – to znaczy, że cała konstrukcja integrującej się Europy nie może być swego rodzaju „ciałem bez duszy”, czyli ograniczać się do sfery prawno-ekonomicznej – było jasne, że apel ten w pierwszym rzędzie skierowany jest do chrześcijan.
Tymczasem wobec potrzeby pogłębionej wizji Europy podzielony Kościół jest zbyt mało wiarygodny. Zawsze możemy ze strony „niedowiarków” narazić się na zarzuty w rodzaju: „Dlaczego chcecie nam narzucać wasze chrześcijańskie wartości jako oś integracji europejskiej, skoro nawet nie potraficie dogadać się sami między sobą?”. Z drugiej jednak strony warto zauważyć, że sam proces integracji europejskiej niesie nowe szanse dla jedności chrześcijan: tą nową szansą może być stopniowa eliminacja pozateologicznych przyczyn sporów. Jeśli na przykład w Irlandii Północnej potocznie mówi się o kontrowersjach między „katolikami” a „protestantami”, to jest jasne, że od dawna nie chodzi o żadne kwestie doktrynalne. Pewien pochodzący z tamtych stron młody człowiek, zapytany o szczegóły konfliktu, stwierdził krótko, że w tym sporze „bogaci katolicy trzymają razem z protestantami”.
Zdajemy sobie sprawę, że wobec złożonej sytuacji Kościoła w Europie droga do jedności jest długa i bardzo trudna, że właściwie wymaga nadzwyczajnej Bożej ingerencji. Tym niemniej koniecznym warunkiem jest rzetelna wierność najgłębszej tęsknocie za jednością oraz wytrwała praca. Tego typu wysiłki są podejmowane, choć może nadal w zbyt małej skali. Wszyscy znamy rolę i dorobek ekumenicznej wspólnoty z Taizé; podobnie, mniej znana, ale też niezmiernie wartościowa jest działalność benedyktyńskiego klasztoru w Chevetogne w Belgii. Ale także trzeba zwrócić uwagę, że być może robimy zbyt mało dla przywrócenia jedności Kościoła, głównie chyba z tego powodu, że mniej zorientowane w temacie osoby oczekują szybkich, spektakularnych sukcesów, podczas gdy droga przed nami długa i trudna.
W zakresie oficjalnego dialogu ekumenicznego dokonano już bardzo wiele, zwłaszcza od czasu Soboru Watykańskiego II. Bardzo ważnym etapem na tej drodze jest Wspólna Deklaracja w sprawie nauki o usprawiedliwieniu, podpisana 31 października 1999 roku w Augsburgu przez przedstawicieli Kościoła rzymskokatolickiego oraz luterańskiego. Odnoszę wrażenie, że dla historii Europy było to wydarzenie ważniejsze niż oba traktaty z Maastricht i Amsterdamu razem wzięte: po niemal pięciu stuleciach rozpoczęliśmy drogę odwrotu od tendencji rozłamowych, zapoczątkowanych w XVI wieku. Podobnie bardzo ważną sprawą są wszelkie deklaracje o wzajemnym uznawaniu sakramentu chrztu – dokument taki został podpisany również w Polsce. Szkoda tylko, że na przykład o deklaracji z Augsburga polscy katolicy niemal w ogóle nie słyszeli; jest to jeden z przykładów naszego pozostawania trochę na uboczu spraw Kościoła w Europie.
Nauczyć się współpracy
Sprawa jedności Kościoła to nie tylko zagadnienia ekumeniczne – także wewnątrz Kościoła katolickiego powinniśmy o tę jedność bardzo się starać. Nawet w naszym lokalnym otoczeniu niejednokrotnie napotykamy trudności na przykład w relacjach między wspólnotami łacińskimi a greckokatolickimi. Trzeba wiele cierpliwości i obustronnej dobrej woli, aby je przezwyciężyć; chyba trzeba też przezwyciężyć fałszywe tendencje do łączenia spraw kościelnych ze sprawami stosunków między narodami. Religijny nacjonalizm jest zawsze tragicznym nieporozumieniem – św. Paweł już dawno temu pisał, iż „nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie” (Ga 3,28; por. Kol 3,11). Dlatego tak ważne jest właściwe ustawienie relacji między wiarą chrześcijańską a patriotyzmem, z czym nie tylko w Polsce czasem mamy poważne trudności. Dialog, jaki toczy się obecnie w społeczeństwie i Kościele w Polsce, ukazuje, jak trudno nieraz przełamać zakorzenione stereotypy myślenia.
Dziś, gdy w wielu krajach Europy odczuwamy niedostatek powołań kapłańskich i zakonnych, polscy księża, podobnie jak siostry zakonne, mogliby wiele pomóc w duszpasterstwie w innych krajach. Tyle, że wymaga to umiejętności wejścia w kulturę tych krajów, a więc także w ich historię, literaturę, w specyfikę tamtejszej tradycji chrześcijańskiej. Stanowi to poważne wyzwanie, bo aby się czegoś nauczyć, trzeba umieć słuchać. Podobnie wiele trzeba się nauczyć, aby móc razem pracować w ramach inicjatyw takich, jak CCEE (Rada Konferencji Episkopatów Europy) czy COMECE (Komisja Episkopatów Wspólnoty Europejskiej).
Francuski filozof Paul Ricoeur wskazywał, że dla takiej nauki ważną sprawą jest, aby w ramach wzajemnych spotkań „opowiadać sobie nawzajem swoje historie”. Czegoś takiego doświadczyliśmy wśród dominikanów, gdy przed kilku laty nasze stowarzyszenie ds. problemów integracji europejskiej ESPACES zorganizowało w Krakowie spotkanie pt. „Dominikanie w Europie po upadku komunizmu: Wschód i Zachód”. Przekonaliśmy się wtedy osobiście, że w warunkach bardzo ograniczonych możliwości dialogu (a tak przecież było w Polsce od 1939 roku przynajmniej do połowy lat osiemdziesiątych, gdy kontakty z braćmi z Zachodu były niemożliwe lub znikome) przestajemy rozumieć jedni drugich; trzeba na nowo zrozumieć wzajemnie swoją sytuację i związane z nią wyzwania.
Bogactwo europejskiej tradycji chrześcijańskiej może wręcz onieśmielać, ale pamiętajmy: to jest nasze wspólne dziedzictwo, za które jesteśmy razem odpowiedzialni. Nie wolno nam niczego zmarnować z tego, co z punktu widzenia chrześcijańskiej wiary jawi się jako najbardziej wartościowe w dorobku europejskiej kultury i duchowości. Dlatego tak ważne są wysiłki na rzecz lepszego poznawania się, rzetelnej współpracy, zwłaszcza na rzecz jedności chrześcijan. Tak chyba mamy odczytywać wezwanie, jakie kierowane jest do nas wraz z darem wiary.
Marek Pieńkowski OP, źródło tekstu: europa.e.kai.pl. Artykuł ten ukazał się w nr. 18 kwartalnika „Pastores” pod tytułem: „Jak warto patrzeć na Kościół?”.