Ani karuzela, ani kierat
Dlaczego Kościół tak bardzo podkreśla potrzebę świętowania dnia świętego?
Aby zrozumieć potrzebę świętowania niedzieli, trzeba najpierw zachwycić się szabatem, zobaczyć niezwykłe i doniosłe znaczenie nauki o szabacie. W Starym Testamencie szabat ma co najmniej trzy wymiary.
W 20. rozdziale Księgi Wyjścia, w pierwszej redakcji Dekalogu, szabat jest przedstawiony jako pamiątka dnia stworzenia, a także przypomnienie, że świat po prostu jest Boży. W drugiej redakcji, w 5. rozdziale Księgi Powtórzonego Prawa, zwrócono uwagę na to, że szabat jest pamiątką wyzwolenia z niewoli egipskiej i że wynikają z tego ważne obowiązki dotyczące sprawiedliwości i solidarności społecznej: nie tylko ty, ale także twój niewolnik, twoja niewolnica, a nawet twoje zwierzęta będziecie święcić szabat, bo ty sam byłeś kiedyś w niewoli.
W czasach proroków, kiedy Żydzi nie mieli świątyni, gdyż została ona zburzona, szabat był podstawową instytucją identyfikacji religijnej, był doświadczany jako dzień Przymierza. Prorocy bardzo często nakłaniają do świętowania szabatu – gdzieś tutaj właśnie leży źródło ważnych intuicji judaizmu, także judaizmu ery chrześcijańskiej, traktującego szabat jako znak małżeństwa Boga ze swoim ludem. Co więcej, szabat nieraz jest personifikowany w judaizmie jako Boża oblubienica, jako nasza matka. Nawiasem mówiąc, i w odniesieniu do dokumentów papieskich jest to nowość: w liście apostolskim Dies Domini papież Jan Paweł II aż dwa razy odwołuje się do dokumentów starożytnego judaizmu, a również do współczesnego teologa żydowskiego, Abrahama Heschela.
Powtarzam: żeby zachwycić się dniem Pańskim, niedzielą, nie wolno nam pomniejszać szabatu. Odwrotnie, trzeba raczej zobaczyć niezwykle głębokie treści szabatu i się nimi zachwycić..
A co mówią nam o szabacie Ewangelie i listy Apostołów?
Pan Jezus odsłonił zupełnie nowe wymiary szabatu. Z całą pewnością jest On kimś nieskończenie więcej niż liberalnym rabinem, który protestuje przeciwko rygoryzmom i skostnieniu swoich współwyznawców. Na temat szabatu powiedział nam nawet o wiele więcej niż to, że On jest jego Panem (Mt 12,8). Główna teza Ewangelii w odniesieniu do szabatu jest następująca: szabat był zapowiedzią rzeczy przyszłych. List do Kolosan powiada: „cieniem spraw przyszłych”. Zapowiadał zaś szabat, rzecz jasna, nie niedzielę, tylko Jezusa Chrystusa. To On, Jezus Chrystus, jest naszym szabatem, odpoczynkiem. Od tego stwierdzenia rozpoczyna się tekst szabatowy z przełomu 11. i 12. rozdziału Ewangelii Mateusza: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. (…) Znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem słodkie jest moje jarzmo, a moje brzemię lekkie” (Mt 11,28-30).
Co więcej, sam Pan Jezus wyjaśnia nam, że w Nim wypełnia się szabat zarówno w swoim odniesieniu do dzieła stworzenia, jak do dzieła wyzwolenia z niewoli egipskiej „Ojciec mój pracuje aż do tej chwili i Ja pracuję” (J 5,17) – mówi podczas jednej z szabatowych polemik. Innymi słowy, to Ja, „przez którego i dla którego wszystko zostało stworzone” (Kol 1,16), już od sześciu dni stwarzam świat i ten szósty dzień jeszcze nie minął, bo jeszcze Ojciec i Ja prowadzimy świat do jego ostatecznej doskonałości, aż nastąpi „niebo nowe i ziemia nowa” (Ap 21,1) i nastanie nie mający końca Dzień Siódmy.
Jezus jest naszym Szabatem również w tym sensie, że przynosi nam wyzwolenie – już nie z niewoli egipskiej, ale z niewoli bez porównania straszniejszej, z niewoli grzechu, śmierci i szatana. Najwyraźniej o tym mówi Ewangelia św. Łukasza, w opisie uzdrowienia w szabat kobiety, która przez 18 lat żyła zgięta ku ziemi. Trudno mieć wątpliwości co do tego, że kobieta ta przedstawia nieszczęsną ludzkość, która buduje świat tak, jakby Boga nie było, i której wszystkie nadzieje zamknięte są w horyzoncie śmierci. „Czyż tej córki Abrahama – wyjaśnia Pan Jezus, dlaczego właśnie w szabat postanowił ją uzdrowić – którą szatan osiemnaście lat szatan trzymał na uwięzi, nie należało uwolnić od tych więzów w dzień szabatu?” (Łk 13,15-16).
Warto jeszcze pamiętać o przepięknym tekście szabatowym z Listu do Hebrajczyków. Wyjaśniono tam, że na ostateczny Szabat dopiero czekamy (4,9), ale dla nas, wierzących w Chrystusa, on się już zaczął (4,3). Ma się rozumieć, zaczął się on w Dniu, kiedy nasz Pan zmartwychwstał. Chodzi nie tylko o to, że tak się akurat zdarzyło, że Jezus zmartwychwstał w pierwszy dzień po szabacie. Pan Bóg bardzo starannie wybrał zarówno dzień śmierci, ofiary swojego Syna, jak i dzień Jego zmartwychwstania. Syn Boży umarł na krzyżu w piątek wieczorem, dopełniając dzieła dnia szóstego. Bo piątek, wbrew polskiej nazwie, to jest oczywiście dzień szósty. Natomiast zmartwychwstał Jezus w pierwszy dzień po szabacie, czyli w pierwszy tygodnia – ażeby swoim zmartwychwstaniem dać początek nowemu stworzeniu. Mówiąc inaczej, dzięki Niemu i dzięki Jego zmartwychwstaniu zaczęło się nasze wychodzenie ponad nasz status stworzeń, nasze wkraczanie w boskość. Z tego właśnie powodu – przypomina w swoim Liście Ojciec święty – niedziela była też nazywana dniem ósmym. Jezus w tym sensie zmartwychwstał dnia ósmego, że rozpoczął Dzień, przekraczający nawet pełnię czasu, dzień, który nigdy nie minie. Poranek zmartwychwstania rozpoczął życie wieczne.
Czyli szabat wprowadza nas w inny porządek, w to, co nadprzyrodzone?
W rozmowie z Nikodemem Pan Jezus mówi, że jeżeli ktoś powtórnie się nie narodzi, nie może wejść do królestwa Bożego. Chodzi o ten porządek, który Nowy Testament nazywa narodzeniem się z Boga. Dla każdego z nas zaczyna się on w momencie chrztu. Jako ochrzczeni, jesteśmy już nie tylko stworzeniami, ale narodzonymi z Boga, uczestnikami Jego natury. Otóż właśnie dlatego, że zmartwychwstanie Chrystusa Pana stanowi początek Ósmego Dnia, wolno nam spodziewać się jego ostatecznego wypełnienia. Również właśnie dlatego niedziela, dzień zmartwychwstania, najszczególniej nadaje się na to, żeby Kościół gromadził się wokół ołtarza, wokół Chrystusa zmartwychwstałego, aby karmić się Jego Ciałem i rosnąć w jeden Kościół, w jedną świątynię Bożą ku życiu wiecznemu.
Myślę, że w dzisiejszych czasach warto sobie przypominać, jak starożytni chrześcijanie, którzy trochę podobnie jak my żyli w świecie niechrześcijańskim, przekonywali się nawzajem do tego, żeby nie opuszczać coniedzielnej Eucharystii. List do Hebrajczyków opuszczanie wspólnych spotkań – bo trudno sobie nawet wyobrazić, żeby mogło tu chodzić o co innego niż o niedzielną Eucharystię – traktuje jako znak osłabienia gorliwości w oczekiwaniu na przyjście Pana (10,25).
Łatwo zrozumieć, dlaczego opuszczanie wspólnej Eucharystii źle świadczy o naszej religijnej gorliwości i źle robi naszej wierze. Przecież przychodzimy w niedzielę na Mszę nie tylko po to, żeby się spotkać z braćmi i siostrami w wierze (choć to bardzo ważne), ale przychodzimy wtedy również do naszego Ojca, który nas stworzył i który nas kocha wiemy jak bardzo, i do naszego ukochanego, najstarszego Brata, który za nas życie swoje oddał, bo chce nas obdarzyć życiem wiecznym. Zatem jeżeli zaniedbujemy niedzielną Eucharystię, to tak jakbyśmy zaniedbywali odwiedzania naszych rodziców oraz innych najbliższych, to tak jakby dziewczynie nie zależało na spotkaniach z chłopcem, który się o nią ubiega – po prostu wyobcowujemy się z Kościoła, rozluźniamy i osłabiamy nasze relacje z Bogiem i Chrystusem, ale również z naszymi współwyznawcami.
Chrześcijański dokument syryjski z III wieku o nazwie Didascalia stwierdza bez ogródek, że kto opuszcza niedzielną Eucharystię, ten – aż strach powiedzieć – „pozbawia Ciało Chrystusowe jednego członka”. Innymi słowy, ten jakby wypisuje się z Kościoła. To naprawdę nie jest tylko jakieś naiwne wyobrażenie, że szczególnie w niedzielę, podczas zgromadzeń eucharystycznych, Pan Jezus rozpoznaje, kto do Niego należy. Przecież wiemy z doświadczenia, że są dwie najprostsze drogi odejścia od wiary: zacząć się nie przejmować którymś z Bożych przykazań albo zacząć zaniedbywać niedzielną Mszę świętą.
Myślę też, że warto więcej podkreślać społeczne znaczenie niedzielnej Eucharystii. Oto jak św. Ignacy z Antiochii – a jest to przecież od razu pierwsze pokolenie po Apostołach – przekonuje, żeby nie opuszczać wspólnej Eucharystii: „Gdy się bowiem często schodzicie słabną siły szatana, i zgubna jego moc kruszy się jednością waszej wiary”. A w innym miejscu Ignacy argumentuje poprzez odwołanie się do słowa Pana Jezusa, że gdzie dwoje lub troje zgromadzi się w Jego imię, tam On jest wśród nich: „Jeżeli wspólna modlitwa dwóch zwykłych ludzi ma tak wielką moc, o ileż potężniejsza jest modlitwa biskupa i całego Kościoła! Kto nie przychodzi na zgromadzenie, ten już popadł w pychę i sam siebie osądził!”
Przypomnę jeszcze świętego o śmiesznym dla nas imieniu – Emeryta. Około 304 roku, w okresie prześladowania za cesarza Dioklecjana, św. Emeryt został oskarżony o to, że w jego domu odbywały się zebrania chrześcijan. Na pytanie sędziego: „Jak śmiałeś przekroczyć prawo państwowe?”, odpowiedział: „My, chrześcijanie, nie potrafimy obejść się w dniu Pańskim bez Eucharystii”. Rzecz jasna, razem z kapłanem Saturninem, który tę Mszę w jego domu odprawiał, został wówczas skazany na śmierć. Z kolei ja sam, kiedy próbuję pokazywać ogromną ważność coniedzielnej Mszy świętej, lubię czasem przypomnieć różne sytuacje, kiedy katolicy nie mieli dostępu do Mszy świętej.
Mamy przecież przykłady z niedalekiej przeszłości: Związek Radziecki, wszystkie kraje bloku sowieckiego…
Miałem kiedyś takie zupełnie niesamowite doświadczenie. Ktoś pokazał mi bogaty zbiór pamiętników syberyjskich z lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Ponieważ miałem do dyspozycji tylko trzy godziny, skupiłem się wyłącznie na stronach opisujących powrót do Polski. Natrafiłem wtedy na wiele wstrząsających opisów pierwszego po powrocie z Syberii przyjścia w niedzielę do kościoła. Ludzie ci płakali ze szczęścia, czuli się, jakby znaleźli się w niebie, sami sobie nie chcieli wierzyć, że to prawda, że oto po latach znów są na Mszy świętej. Obojętne im było to, że są przedmiotem sensacji: szli na kolanach od parkanu kościelnego aż do kościoła, w kościele kładli się krzyżem i całowali posadzkę, wprost nie znajdowali sposobu, żeby dać należyty wyraz swojej nie dającej się opisać radości. Przecież dotychczas szczytem ich marzeń było to, żeby przynajmniej jeszcze jeden raz w życiu być na Mszy świętej. Nawiasem mówiąc, takie właśnie marzenia były u początków kapłańskiego powołania mojego zakonnego współbrata, Marcina Babraja.
W czasie wojny został zesłany wraz z rodziną na Wschód?
Było to tak: w 1947 roku Polacy będący w Kazachstanie zostali podzieleni na dwie grupy. Ci, którzy pochodzili z terenów należących do Polski przedwojennej, mogli wracać do Polski powojennej, a ci, którzy już przed wojną byli obywatelami Związku Sowieckiego, musieli zostać. Ojciec Marcin miał wówczas chyba 12 lat i wielkie wrażenie zrobiła na nim wtedy straszna rozpacz tych, którzy musieli zostać. Jak refren powtarzali oni skargę: „Już moglibyśmy pozostać na tej przeklętej ziemi, ale żeby chociaż raz w roku na Mszy świętej być, żeby jeszcze przed śmiercią chociaż raz się wyspowiadać!”. My dzisiaj chyba nawet sobie nie uświadamiamy tego, jak wielką łaską Bożą jest dla nas ta zupełnie bezproblemowa dzisiaj dostępność coniedzielnej Mszy świętej.
Jeszcze nie mówiliśmy o odpoczynku niedzielnym.
Jak pamiętamy, samo słowo „szabat” oznacza odpoczynek. Rzecz jasna, chodziło tam nie o odpoczynek w sensie: zmęczyłeś się, to musisz odpocząć. Pole znaczeniowe biblijnego pojęcia „odpoczynek” obejmuje takie wartości jak pokój, bezpieczeństwo, świętowanie, wzajemna życzliwość, wolność, poczucie sensu. Niedziela w Kościele starożytnym najpierw była dniem duchowego świętowania, świętowania zwłaszcza poprzez odprawianie Eucharystii, zanim stała się również dniem odpoczynku od pracy.
To drugie stało się gdzieś w okolicach IV-V wieku, kiedy pojawiła się możliwość chrystianizowania porządku społecznego. Rzecz jasna, dzięki odpoczynkowi od prac fizycznych niedziela uzyskała dodatkowe, psychologicznie ważne wymiary święta. Przy okazji Kościół wykonał wtedy bardzo ważne dzieło sprawiedliwości społecznej, mianowicie wywalczył dla służby i niewolników niedzielę jako dzień wolny od pracy. Trzeba było dopiero drugiej połowy XX wieku, żeby zlaicyzowane społeczeństwo zaczęło trwonić ten cywilizacyjny dorobek. To zdumiewające, że w czasach – wydawałoby się – wielkiego zrozumienia praw człowieka wielu ludzi przymusza się w niedzielę do pracy, która nie musi być wykonywana. Pojawiło się ponadto zjawisko, które nazwałbym niedzielną nerwicą. Polega to na tym, że komuś przez cały tydzień czas przecieka przez palce, ale kiedy przyjdzie niedziela, to zaczyna pracować że aż furczy.
Zauważmy jednak, że Kościół zawsze starał się pamiętać o nauce Pana Jezusa, że nie człowiek jest dla szabatu, tylko szabat dla człowieka, nie człowiek dla odpoczynku niedzielnego, tylko odpoczynek dla człowieka. Dlatego Kościół zawsze okazywał zrozumienie dla takich prac, które w niedzielę wykonane być muszą. To oczywiste, że i w piątek i w świątek trzeba zajmować się dziećmi, pielęgnować chorych, obsłużyć zwierzęta, pełnić niezbędne dyżury w instytucjach użyteczności publicznej, itp. Zarazem warto przypomnieć, że podejmując w niedzielę prace w pełni uzasadnione, trzeba się jednak pilnować, żeby przy tej okazji w ogóle nie oduczyć się niedzielnego odpoczynku. Przestrzega przed tym Katechizm Kościoła Katolickiego: „Wierni powinni jednak czuwać, by te uzasadnione powody nie doprowadziły do nawyków szkodliwych dla czci Boga, życia rodzinnego lub zdrowia” (2185). Na przykład pielęgniarki muszą pracować również w niedziele, jednak nie jest to w porządku, kiedy jakaś pielęgniarka sama stara się o to, żeby pracować w każdą niedzielę bez wyjątku. Niestety, w ogóle oduczy się wtedy świętowania niedzieli i zapewne przekaże to swoim dzieciom.
Mówi się, że jeżeli jakąś dziedzinę życia ogarnia kryzys, to organizuje się sesje i konferencje naukowe, a Ojciec Święty wydaje dokument… Pięć lat temu ukazał się list apostolski Dies domini…
Kryzys świętowania niedzieli działa po trosze na zasadzie błędnego koła. To jest trochę podobnie jak z tym przysłowiowym „biedny, bo głupi, a głupi, bo biedny”. Społeczeństwo zlaicyzowane słabo rozumie potrzebę religijnego świętowania, czyli potrzebę takiego czasu, w którym szczególnie doświadczamy naszego wykraczania ponad doczesność, naszego powołania do życia wiecznego. Laickie świętowanie to albo tylko nabieranie sił do pracy, albo wyszumienie się na karuzeli, ażeby jutro wrócić do swojego codziennego kieratu.
Nie rozumiejąc zaś religijnego świętowania, zdechrystianizowana mentalność właściwie nie wie o tym, że człowiek jest wezwany do życia wiecznego. Błędne koło zaczyna więc się kręcić: bo jakżeż zrozumieć religijne świętowanie, nie mając nadziei na życie wieczne? Krótko mówiąc, ratowanie chrześcijańskiego charakteru niedzieli – ratowanie przynajmniej w poszczególnych rodzinach, przynajmniej w poszczególnych społecznościach lokalnych, przynajmniej w jakichś aspektach całego życia społecznego – jest ważnym odcinkiem ratowania prawdy o człowieku. Przecież dopiero dzięki Chrystusowi człowiek ma szansę zrozumieć trochę samego siebie, ostateczny sens swojego życia i swoje ostateczne przeznaczenie.
[PASTORES 20/2003]