Bóg z nami czy my z Bogiem?
„A kiedy ci ludzie spostrzegli, jaki cud uczynił Jezus, mówili: Ten prawdziwie jest prorokiem, który miał przyjść na świat” (J 6,14)
Dziwne były nastroje w te Święta Paschy. Z reguły pobożni Żydzi wędrowali do Jerozolimy, tym razem rzesze wędrowały w stronę Jeziora Genezaret. Tam bowiem działał Prorok, Cudotwórca, Mesjasz. Kto tylko śnił o politycznej wolności Izraela, czuł się zobowiązany stanąć blisko Jezusa. Samych mężczyzn przybyło około pięciu tysięcy, a to już była duża armia, mówiąc językiem rzymian – legion.
Entuzjazm wzrósł, gdy owa „armia” została nakarmiona. Wszyscy się przekonali, że prorok dla przygotowania porządnego posiłku nie potrzebuje wiele. Wystarczy Mu pięć bochenków chleba, by nakarmić tysiące ludzi. W tej sytuacji Jego „armia” nie musi się martwić o aprowizację, co jest szczególnie wygodne przy podjęciu działań wojennych. Decyzje zapadły. Tłum chce porwać Mistrza i obwołać królem. Jezus sprytnie odesłał Apostołów, a sam nocą wymknął się z obstawy i dołączył do nich.
Następnego dnia spokojna mowa o wymiarze religijno-moralnym, nie mająca nic wspólnego ani z polityką, ani władzą, ostudziła rozpaloną wyobraźnię. Słuchacze zrozumieli, że prorok z Nazaretu nie spełni ich oczekiwań. Część z nich prawdopodobnie mogła udać się jeszcze na Paschę do Jerozolimy. Jedno było już dla nich oczywiste: skoro Jezus nie poszedł za nimi, oni za Nim nie pójdą.
Za rok, według relacji św. Jana, mogli się przekonać, iż podjęli „roztropną” decyzję, bo Jezus do walki sienie nadawał. Wprawdzie wskrzeszał zmarłych, lecz sam od śmierci siebie nie wybawił, innych karmił chlebem, a sam konał z pragnienia. Udowodnił, że królem być nie potrafi, bo zgodził się, by Go wykpiono w cierniowej koronie, z trzciną włożoną w związane ręce.
Podjęta przez Chrystusa próba wprowadzenia ludzi w świat dojrzałej wolności udała się w tak małym stopniu, że trudno to nazwać sukcesem. Z punktu widzenia doczesnego próbę tę należy uznać za klęskę. Sprawa zaś rozbiła się o bardzo prosty mechanizm myślenia o Bogu. Ludzie są gotowi przyjąć Boga, o ile ten pomoże im się urządzić na ziemi. Nie mają natomiast najmniejszej ochoty wędrować za Nim do nieba, choćby ono było zbudowane z samego wiecznego szczęścia. Spojrzenie w wieczność jest dla większości ludzi zupełnie obce.
Dziś wielu ludzi, nawet ochrzczonych, nie zamierza zajmować się wartościami, które przekraczają bariery życia doczesnego. Coraz częściej słyszy się wyznanie: „Guzik mnie to obchodzi, czy jest wieczność, czy nie. Mnie interesuje jedynie to, co jest dziś”. Zapytani, czy wierzą w Chrystusa, odpowiedzą, że „tak”, lecz uważają, iż Jego piękną naukę należy nieco złagodzić, bo jest zbyt trudna dla współczesnego człowieka. Bóg ich zdaniem winien być do dyspozycji człowieka. „Skoro nas stworzył, to niech się o nas martwi, a jeśli tego nie czyni, to tym gorzej dla Niego”.
Jest to swoistego rodzaju wyznanie niewiary, znak, że Bóg został sprowadzony do roli sługi człowieka. Pomylono płaszczyzny, zapomniano, kto jest kim, zagubiono właściwe wymiary spotkania, rozminięto się z prawdą. Wydarzenie ewangeliczne ujawnia ten sam mechanizm. Tłumy opuściły Jezusa, została tylko garstka, a i ona nie zdała egzaminu w godzinie Jego wielkich doświadczeń. Upłynie sporo czasu, zanim po mocnych zmaganiach zostaną z Nim na zawsze. Tak było, tak jest i tak będzie. Tylko nieliczni odkrywają, że Bóg – w imię miłości – ma prawo stawiać człowiekowi wysokie wymagania. Niestety, prawdziwy Bóg nie jest znany.
Człowiek współczesny stworzył sobie obraz Boga na swoją własną miarę i może nim manipulować jak cieniem na ekranie komputera lub telewizora. Taki Bóg jednak nikogo ani nie nakarmi chlebem, ani nie zbawi. Taki Bóg nie istnieje. Czy jest możliwe objawienie współczesnemu człowiekowi dobrego Boga z chlebem w ręku? Czy trzeba czekać, aż sięgnie On do kataklizmów zapowiedzianych w Apokalipsie? Jak rozmontować ten dziwny mechanizm, który odrzuca Boga, jeśli Ten nie spełnia pragnień człowieka?
Ks. Edward Staniek, ŹRÓDŁO, nr 30/94, 17 niedziela zwykła
2 Krl 4, 42-44; Ef 4, l-6; J 6, 1-15