Bogu nie robi się zdjęć

Grupa docelowa: Młodzież Rodzaj nauki: Lektura Tagi: Ateizm, Dawkins

Skoro Richard Dawkins uważa ludzi religijnych za głupców, nie widzę powodu, by ukrywać, że mam go za ślepca. Z tekstem Richard Dawkinsa „Bronię ateistów” spiera się Jerzy Sosnowski

W latach 70. pewien komik z Irlandii Północnej tak referował toczącą się tam wówczas wojnę domową: „W moim kraju biją się katolicy i protestanci. Gdybyśmy byli ateistami, umielibyśmy pewnie żyć po chrześcijańsku”. 30 lat później brytyjski biolog Richard Dawkins wziął ten kwaśny żart na serio, pisząc książkę „Bóg urojony”, której fragment pod tytułem „Bronię ateistów” przedrukowała przed dwoma tygodniami „Gazeta Świąteczna”.

Ślepcy i głupcy

Dialog człowieka wierzącego z ateistą toczy się zazwyczaj za cenę podwójnego przemilczenia. Z jednej strony: ktoś, kto doświadcza rzeczywistości wiary, siłą rzeczy musi uznać kogoś, kto tej rzeczywistości przeczy, za człowieka, który widzi mniej, a zatem jest swego rodzaju inwalidą. Z drugiej strony: ktoś, czyj światopogląd jest ufundowany na przekonaniu, że religia to społeczne urojenie, musi swego adwersarza uważać za człowieka inteligentnego inaczej. Zupełnie jak w (apokryficznej zapewne) anegdocie o Mendelejewie (twórcy układu okresowego pierwiastków chemicznych), którego w 1905 roku miał rzekomo zagadnąć matros komunista przed wejściem do cerkwi: „Wy, dziadku, wierzycie w te bzdury?” „Nie każdy może być tak wykształcony jak wy, towarzyszu” – miał odpowiedzieć słynny uczony.

Jak ma rozmawiać ślepiec z głupcem, żeby się nawzajem nie obrażać? Rzecz jasna: ukrywać te brutalne rozpoznania pod grzecznym fałszem. Ale co możliwe w rozmowie, staje się trudne w codziennym życiu, w nieustannym ocieraniu się o siebie. Jak więc zachować pokój w społeczeństwie ludzi, w których głowach czai się przeświadczenie, że bliźni wokół to „ślepcy” albo „głupcy”? Oto jedno z poważnych pytań, na które od wielu dziesiątków lat nasza cywilizacja poszukuje odpowiedzi.

Trzeba lojalnie przyznać, że póki chrześcijanie czuli się w Europie większością, nie widzieli powodu upominać się o szacunek dla indywidualnych wyborów światopoglądowych każdego z nas. Mieli co prawda fatalne doświadczenia z czasów rewolucji francuskiej: prześladowania duchowieństwa, niszczenie kościołów, profanacje Najświętszego Sakramentu były na porządku dziennym. Zaangażowani rewolucyjnie ateiści mieli z kolei na swoje usprawiedliwienie związek ołtarza z tronem Dociekanie przyczyn zbrodni nieomal z reguły kończy się tym, że skomplikowane przyczyny przesłaniają prostą konstatację, iż ktoś zabijał kogoś. A bez wątpienia machina terroru mełła w imię ateizmu, nie zaś religii. Pamięć o tym odpowiadała później, jak się zdaje, za przywiązanie Kościoła katolickiego do prawicowych ruchów politycznych – fakt, który wielki katolicki pisarz francuski François Mauriac nazwał w swoim czasie historycznym błędem chrześcijaństwa, o fatalnych skutkach.

Rozwiązanie instytucjonalne

Tymczasem chrześcijaństwo w swoich obydwu obecnych na Zachodzie odmianach (katolickiej i protestanckiej) traciło „rząd dusz” i pojawiła się świecka koncepcja państwa neutralnego światopoglądowo. Światła odpowiedź na nią została sformułowana na Drugim Soborze Watykańskim, a była nią „Deklaracja o wolności religijnej” (Dignitatis humanae ). „Prawo do owej wolności – czytamy tam – przysługuje trwale również tym, którzy nie wypełniają obowiązku szukania prawdy i trwania przy niej (chodzi tu najpewniej o ateistów); korzystanie zaś z tego prawa nie może napotykać przeszkód, jeśli tylko zachowany jest sprawiedliwy ład publiczny”. I dalej: „niegodziwie postępuje władza publiczna, jeśli za pomocą siły lub strachu, albo innych środków chce narzucić obywatelom wyznawanie (!) albo odrzucenie jakiejkolwiek religii”. Choć zarazem, oczywiście „Naruszane są również prawa rodziców () jeśli się narzuca jedyny system wychowania, z którego całkowicie usunięta zostaje formacja religijna”.

Świeckie i religijne rozwiązania o charakterze, by tak powiedzieć, instytucjonalnym, spotykały się zatem w jednym punkcie. Decyzje światopoglądowe obywateli miały pozostać ich suwerennym prawem. Obszar publiczny stał się rejonem, w którym wszystkim przysługuje jednakowa wolność. Niezbywalnym składnikiem tej wolności była zasada poszanowania tego, co wierzący mieli za sacrum, w istocie rzeczy niesymetryczna, ale też trudno znaleźć symetryczny dla sacrum element w światopoglądzie konsekwentnego ateisty. Wierzący nie mieli wstydzić się, że wierzą, a ateiści – że są ateistami. W sytuacji, która wymagała współdziałania – a w życiu społecznym jest to przypadek najczęstszy – obie strony zobowiązane były do zawieszenia swoich przekonań w imię uznania godności człowieka jako człowieka po prostu. Nie oznaczało to jednak wstrzymania debat światopoglądowych: nie jest naruszeniem wolności bliźniego wyrażenie poglądu, że się fundamentalnie myli.

Od tamtej pory zaszły jednak w historii naszej cywilizacji procesy, których pośrednim i, jak mi się zdaje, wyjątkowo nieszczęśliwym efektem jest koncepcja wyłożona przez Richarda Dawkinsa.

Kto kogo prześladuje

Po pierwsze: islam, religia młodsza od chrześcijaństwa i w wielu przypadkach znacznie bardziej wojownicza, przestał być egzotycznym wyznaniem z dalekich lądów, tu, na miejscu, podzielanym przez nieznaczące mniejszości, ale pojawił się z całym impetem w postaci licznych imigrantów i ich stanowczych imamów. W istocie rzeczy większość dowodów na destrukcyjne skutki światopoglądu religijnego dotyczą w artykule Dawkinsa działań podejmowanych w imię Allaha.

Z faktami nie ma co dyskutować: potwierdzą je również sami chrześcijanie, których sumienia trudno jednak nimi obciążać, ponieważ to oni właśnie są najczęstszymi ofiarami. Wbrew zapatrzonej we własne podwórko opinii Zachodu w skali globalnej to chrześcijanie są obecnie najbardziej prześladowaną grupą społeczną świata (vide ustalenia Orbana de Lengyelflva z książek: „Violence against Christians. Backgrounds, Analysis and Facts” oraz „Violence against Christians in the year 2004”).

Nikt nie ma racji

Po drugie: w środowiskach laickich rozpowszechniła się mutacja pięknej teorii dialogu, na gruncie polskim skodyfikowanej przez księdza profesora Józefa Tischnera. Tischner pisał w „Etyce solidarności”: „W pierwszym słowie dialogu kryje się wyznanie: z pewnością masz trochę racji. Z tym idzie w parze drugie, niemniej ważne: z pewnością ja nie całkiem mam rację „. W wersji zmutowanej, chorobliwej, te zniuansowane zdania otwierające przestrzeń dialogu przybierają prostacką formę: „z pewnością żaden z nas nie ma racji, a już z pewnością ja nie mam racji, skoro ty głosisz inną”. W rezultacie jasne przywiązanie do własnego przekonania, choć nie owocuje chęcią przymuszenia innych do podzielania go, okazuje się przejawem nietolerancji.

Z wielu spektakularnych świadectw tej, nie waham się powiedzieć, moralno-intelektualnej katastrofy wystarczy przywołać sprawę Rocca Buttiglione, którego kandydaturę na komisarza UE zablokowało wyznanie, że osobiście uważa homoseksualizm za grzech, choć dodał, że jest przeciwny dyskryminacji i że „pragnie przestrzegać unijnej Karty Praw Podstawowych oraz przyszłego Traktatu Konstytucyjnego”.

Abstrahuję od tego, czy zgadzam się z włoskim politykiem, czy nie (moi włoscy przyjaciele wyrażają się o nim z rezerwą): uderzający jest dla mnie sam mechanizm, uznający deklarację światopoglądową za groźny dla ładu politycznego akt nietolerancji. Gdyby go konsekwentnie stosować, w tolerancyjnym świecie nie dałoby się prowadzić jakichkolwiek debat! Ale stosuje się go wybiórczo, bo poglądy antyreligijne nie są nim objęte (Dawkins zapewnia, że zarzucając ludziom religijnym uleganie „groźnemu urojeniu” nikogo nie obraża – i jego zwolennicy z pewnością przyjmują to zapewnienie za dobrą monetę), zaś wypowiedzi agresywnych islamistów wciąż jeszcze obejmuje się ochroną pod hasłem „polikulturalizmu”, podszytym zresztą słusznymi wyrzutami sumienia za kolonialną przeszłość Europy.

Uogólnianie religii

Wreszcie trzeci proces, skądinąd wypływający z poprzedniego, polega na nowym sposobie rozumienia terminu „religia”. O dziejach tego pojęcia interesująco pisze ksiądz profesor Tomas Halik w książce „Wzywany czy niewzywany Bóg się tutaj zjawi”. Najpierw chrześcijaństwo – co nie było oczywiste – podchwyciło słowo, używane w Cesarstwie Rzymskim na oznaczenie systemu rytuałów, spajającego imperium. Potem oświeceniowi i postoświeceniowi uczeni zaczęli widzieć „religie” w zjawiskach kultury duchowej innych kontynentów. Ostatnio rozszerzono znaczenie pojęcia „religia” na drobne wspólnoty wyznaniowe, które zgodnie z prawem może dziś założyć właściwie każdy (w latach 90. sam byłem świadkiem półżartobliwej na szczęście dyskusji kilku osób, które nosiły się z zamiarem założenia w Polsce własnego Kościoła, licząc na zwolnienia podatkowe). Nic nie ujmując zdarzającym się czasem samotnym mistykom, w tego typu niewielkich wspólnotach, do tej pory zwanych nietolerancyjnie sektami, mnożą się nieraz najdziksze głupstwa i one także w artykule Dawkinsa obciążają uogólnioną religię. Jaką?!

Wyważanie otwartych drzwi

Czy to wszystko znaczy, że zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć tez Richarda Dawkinsa? Artykuł „Bronię ateistów” daje się sprowadzić do następujących twierdzeń: (1) Być ateistą to żaden wstyd; (2) Bóg jest urojeniem; (3) Bóg jest urojeniem groźnym, ponieważ uzasadnia dyskryminację i przemoc; (4) a zatem przeświadczenie, jakoby religii należał się wyjątkowy szacunek, jest błędne.

Co do tezy pierwszej: z pewnością wstydliwe jest głoszenie jakiegoś światopoglądu z rozpędu, z konformizmu lub bezmyślności. Nawet święty Tomasz z Akwinu głosił, że gdyby sumienie człowieka podpowiadało mu, że Chrystus nie jest prawdziwym Bogiem, nie miałby ów człowiek prawa do głoszenia poglądu przeciwnego. Ateistom, o których pisze Dawkins na początku swego tekstu, niepotrafiącym powiedzieć sobie jasno, w co wierzą, a w co nie, szczerze współczuję. I jeśli spotykam – bo faktycznie spotykam – ludzi, którzy twierdzą, że ateista nie może „być człowiekiem szczęśliwym, zrównoważonym, przyzwoitym i spełnionym intelektualnie”, to wzruszam ramionami, bo, jak pisał Witkacy, „z głupim człowiekiem nie warto gadać”. Dawkins wyważa otwarte drzwi.

Co do tezy drugiej, że Bóg jest urojeniem, pozwolę sobie zauważyć mimochodem, że w świecie, gdzie coraz mniej autorytetów, ich rolę przejmują często prawem kaduka profesjonaliści. Tymczasem można być wybitnym specjalistą w jakiejś dziedzinie i zarazem niesłusznie domagać się uznania swojej kompetencji w sprawach, które poza tę specjalizację wykraczają. Wielki fizyk niemiecki Werner Heisenberg dowodził przed wielu laty w książce „Fizyka a filozofia”, że dane zebrane na poziomie rzeczywistości nie dają podstaw do wnioskowania na temat metarzeczywistości. Być może Bóg jest urojeniem. Być może nim nie jest. Ale sugerować, że twarda wiedza o genetyce dowodzi Jego nieistnienia, to staczać się na poziom Chruszczowa, który pytał podobno Gagarina, czy widział Boga, orbitując wokół Ziemi.

 

Analogicznie absurdalne jest zresztą popularne wśród wielu katolików przekonanie przeciwne, że nauka prowadzi do uznania istnienia Boga. Ustalmy raz na zawsze, że nauka nie daje podstaw do wyrokowania w tej kwestii. „W Ducha Świętego się wierzy, Duchowi Świętemu nie robi się zdjęć”, jak trafnie pisał polski poeta Marcin Baran.

Lęk ponad podziałami

Co do tezy trzeciej: znam oczywiście mnóstwo wyznawców religii, których aż ręce świerzbią do aktów przemocy. Niestety (bo pogląd Dawkinsa jest uroczo prostoduszny), znam również mnóstwo entuzjastów przemocy wśród niewierzących. Największe zbrodnie w historii naszej cywilizacji – zbrodnie komunistyczne i nazistowskie – miały u podstaw ideologię ateistyczną, nie zaś religijną. Chyba, żeby uznać kulty Stalina i Hitlera za kulty quasi-religijne, do czego zresztą są podstawy. Obawiam się, że po prostu pewne cechy homo sapiens, wśród nich instynkt religijny oraz instynkt agresji, są stałe. A instynkt agresji niewątpliwie uaktywnia się w sytuacji stresu. Budzi lęk myśl, że moje przekonanie leżące u podstaw życiowych wyborów może być mylne. W tej sytuacji ludzie myślący inaczej niż ja są uzewnętrznieniem tego, co chcę w sobie stłumić. No to próbuję stłumić – ich. W kupie raźniej.

Pozostaje teza czwarta. Wobec zakwestionowania przesłanek można byłoby ją przemilczeć. Nie da się jednak ukryć, że naprawdę zdarzają się przypadki, gdy zasada szacunku wobec religii jest nadużywana i służy zdecydowanie złej sprawie. Dzieje się tak szczególnie wtedy, kiedy rozkwita wśród ludzi nie wiara (czyli ufne wyruszenie w drogę, jak Abraham – wedle sformułowania wspominanego już tu ks. prof. Halika), ale religijno-plemienny rytuał. Zachowawczy lęk każe społeczności walczyć z przejawami niezależnego myślenia. Nie muszę słuchać wyznań ateisty, żeby rozumieć to niebezpieczeństwo: przedmiotem ciskanych anatem bywają często bracia w wierze, a nie niewierzący. Cóż, znamy to z historii nie tylko kościelnej: bolszewicy wszystkich barw rozprawiają się przede wszystkim z mienszewikami.

Kłótnia w piaskownicy

Jednak sposób myślenia, jaki znajduję w wywodach Richarda Dawkinsa, wydaje mi się, mówiąc wprost, całkiem idiotyczny. Autor sugeruje sprzeczność między wolnością słowa a słowem pełnym szacunku. Sugeruje też, dla odmiany, tożsamość między doświadczeniem sacrum a wszelkim nonsensem, którego nie sposób uzasadnić racjonalnie. Mimo deklarowanej niechęci do obrażania wierzących zdradza się z przeświadczeniem, że światopogląd religijny stanowi umysłową aberrację, która ewolucyjnie zaniknie. Skoro Dawkins uważa ludzi podobnych do mnie za głupców, nie widzę powodu, by ukrywać, że mam go za ślepca.

Któraś ze stron się myli. Ponieważ jednak nie sposób przekonać się, która, traktujmy się może nieco ostrożniej, niż proponuje to brytyjski uczony. Zwłaszcza że mamy wiele do stracenia. My się tu będziemy nawzajem – w imię wolności – obrażać, a tymczasem naszą euroamerykańską cywilizację zaatakują w końcu skutecznie, terrorem lub perswazją, wyznawcy radykalnego islamu. Mają skuteczne narzędzie – prostą odpowiedź na pytanie, jaki sens ma ludzkie życie. Zanim za kilkaset lat dojrzeją (być może) do koncepcji wolności religijnej, zaprowadzą tu szariat. Wówczas za teksty a la Dawkins będzie się karało gardłem, a chrześcijanie zostaną obywatelami drugiej kategorii. I wtedy dopiero uświadomimy sobie, czemu kiedyś należało darzyć się wzajemnym szacunkiem.

 

*Jerzy Sosnowski – prozaik, publicysta, laureat Nagrody Kościelskich (2001), dziennikarz radiowej „Trójki”, wykładowca w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. Ostatnio wydał powieść pt. „Tak to ten” (Wydawnictwo Literackie Kraków, 2006). Prowadzi dziennik na stronie internetowej: www.jerzysosnowski.pl

Źródło tekstu: www.gazetawyborcza.pl, 2006-11-25