Czy istnieje chrześcijańska tolerancja?
Z księdzem Grzegorzem Rysiem, kierownikiem katedry historii Kościoła średniowiecznego Wydziału Historii Kościoła PAT; dyrektorem Archiwum Krakowskiej Kapituły Katedralnej na Wawelu rozmawia Katarzyna Lida.
Katarzyna Lida: W słowniku Języka Polskiego przeczytałam, że tolerancja oznacza uznawanie czyichś poglądów, a nietolerancja – nieuznawanie ich. Czy jako chrześcijanie możemy uznawać czyjeś poglądy sprzeczne z naszymi, jednocześnie wierząc, i nie popaść w relatywizm?
Ksiądz Grzegorz Ryś: Jako chrześcijanie może powinniśmy zacząć od tego, że w Piśmie świętym nie ma słowa „tolerancja”. Jakby to nie było słowo z chrześcijańskiego języka. Pismo święte mówi zaleca postawy o wiele bardziej wymagające; znacznie przekraczające pojęcie „tolerancji” – mówi o czci, o szacunku do człowieka, no i na pewno mówi o miłości do niego – nawet do nieprzyjaciela. Tolerancja to – w pewnym sensie, słowo „za małe” w języku chrześcijan.
Czyli nie ma czegoś takiego, jak chrześcijańska tolerancja?
Nie, to określenie jest przesadą. Tolerancja to jest postawa minimalna. Szacunek w chrześcijaństwie jest przede wszystkim szacunkiem dla osoby i jej godności. Ta wiara w godność osoby jest w chrześcijaństwie tak mocna, że niezależnie od tego, z kim mamy do czynienia, nic jej nie przekreśli. Niezależnie od tego, jakie człowiek ma poglądy, czy postępuje dobrze, czy źle, „zasługuje” na szacunek, lub „zasługuje” na więzienie, chrześcijanin uznaje jego podstawową godność. To nie oznacza zgody na każdy pogląd funkcjonujący w świecie i właśnie dlatego też nie oznacza relatywizmu. Bo to, że szanuję drugiego i jego ludzką godność, nie znaczy, że muszę podzielać każdy jego pogląd.
Dziś słowa „tolerancja” używa się często w odniesieniu do papieża Jana Pawła II – mówi się, że był bardzo tolerancyjny, ale mam wątpliwości co do rozumienia tego słowa, bo wielu ludzi też twierdzi, że był bardzo nietolerancyjny…
To zależy, o jakiej dziedzinie życia mówimy i w stosunku do czego włączamy obiegowe pojęcie tolerancji i nietolerancji. Papież był jednym z ojców Soboru Watykańskiego II; w jego trakcie uczestniczył m.in. w pracach nad Deklaracją o Wolności Religijnej. To, czego sam się wtedy nauczył, i co wraz z Kościołem tam odkrył – symbolicznie przełożył na znaczące gesty wobec innych religii. Gesty takie, jak modlitwa wspólna w Asyżu czy szacunek dla Koranu ukazany pocałunkiem. Zwłaszcza ten pierwszy gest jest wart zauważenia, bo wzbudził cały szereg emocji w Kościele. Ludzie pytali, czy oznacza on, że Papież stawia znak równości między wszystkimi religiami. On nie oznaczał znaku równości. W Asyżu tak naprawdę wszyscy modlili się osobno – chrześcijanie, Żydzi, muzułmanie. Natomiast właśnie szacunek dla innej wiary oznaczał, że możemy się razem spotkać i że odkrywamy jakąś wspólną wartość, o którą chcemy zabiegać. Każdy na swój własny sposób. Papież na pewno nie relatywizował religii wtedy, kiedy się spotykał z ludźmi nie znającymi chrześcijaństwa, lub ludźmi innej wiary.
Czym więc była tolerancja Jana Pawła II?
Nie udawanym szacunkiem dla religii innych ludzi. Odkryciem, że przy całej różnorodności, jest coś, co jest podstawową, wspólną wartością, wspólną też godnością, choć każdy człowiek się zwraca do Boga po swojemu. Nawet, gdyby się do Niego nie zwracał, gdyby był „tylko” człowiekiem sumienia, też jest człowiekiem godnym szacunku. A nawet gdyby nie słuchał swojego sumienia, to jeszcze jest człowiekiem godnym szacunku, a jeszcze bardziej miłości! Uderzające jest to, że ta „tolerancja” Papieża wobec innych religii budzi rozmaite opory, tak samo jak budzi opory jego „nietolerancja” dla rozmaitych postaw, czy propozycji moralnych jakie się forsuje w dzisiejszym świecie. Czyli na przykład „nietolerancja” wobec aborcji, czy „nietolerancja” wobec eutanazji, czy wobec praktyk homoseksualnych.
…lecz te zdecydowane postawy Papieża nie są „nietolerancją”?
Nie, nie są. Są natomiast nazwaniem niektórych czynów ludzkich wprost – niemoralnymi. To nie oznacza, że Papież za te czyny chce kogoś wsadzać do więzienia, dyskryminować prawnie, natomiast nazywa je wprost czynami złymi, wewnętrznie złymi. Zarzut o nietolerancję tak naprawdę polega na tym, że Jan Paweł II nie godzi się na to, by wszystkie czyny ludzkie były równe. Bo one pod względem moralnym nie są równe. Kilka lat temu, kiedy trwała bardzo ostra dyskusja na temat eutanazji, odbyło się w krakowskim „Znaku” spotkanie na temat stosunku Kościoła do tych propozycji zgłaszanych w świecie. I wtedy ks. prof. Kracik (a więc człowiek, którego raczej trudno oskarżać o nietolerancję) powiedział mniej więcej tak: „Zostawcie stary Kościół w spokoju. Przecież nikt nikomu nie każe podzielać poglądów Kościoła na temat eutanazji czy na temat aborcji, czy na temat antykoncepcji. Nikt nikomu nie każe być katolikiem. Skąd ten nacisk, żeby pod wpływem jednego, drugiego, czy dziesiątego lobby naraz Kościół zmieniał swoją doktrynę. W imię czego?”
Jak, będąc młodym człowiekiem, studiując z osobami o bardzo różnych od nas poglądach bronić wartości, w które wierzymy, pozostając jednocześnie tolerancyjnym?
Pierwszą postawą jest zawsze słuchanie drugiego człowieka. To znaczy rezygnacja z wstępnej agresji, czy takiej „metodologicznej podejrzliwości”. Rezygnacja z przekonania, że kiedy ktoś jest inny, to automatycznie jest „inny na złość”, lub że jest „inny przeciw mnie”. Pierwszą zasadą jest wysłuchanie i próba zrozumienia drugiego człowieka – tego, co nim kieruje, dlaczego tak, a nie inaczej postępuje. Być może wtedy można się odszukać na tym głębszym poziomie; gdzieś można się spotkać. Ludzie różnie rozumieją dobro, ale często to dobro, którego gdzieś ostatecznie szukają, okazuje się wspólne. Po drugie myślę, że zawsze otwiera się możliwość jakiegoś wspólnego czynu – właśnie ku dobru. Jeśli ludzie niekoniecznie się potrafią spotkać, omawiając teoretyczne zagadnienia, mogą coś razem wspólnie zrobić. Istnieją różne dzieła charytatywne, na przykład w okresie Bożego Narodzenia, wspólnie podejmowane przez katolików, prawosławnych i protestantów. To nie oznacza, że te Kościoły się zjednoczyły. Natomiast oznacza, że mogą coś wspólnie robić i to, co robią, zbliża ich do siebie, a jednocześnie każdy w swoim wyznaniu wiary zostaje sobą. Szacunek polega właśnie na tym, że ja wierzę w jakieś podstawowe dobro w drugim człowieku, mimo tego, że ma inne zdanie ode mnie na tak zwane trudne tematy.
Ale czy to, że mówimy, iż „tolerujemy te czyjeś inne poglądy”, nie jest w pewien sposób umywaniem rąk od pewnej odpowiedzialności?
… dlatego pewnie tolerancja jest słowem tak rzadko używanym w Kościele. Tolerancja wtedy pozostaje sobą, kiedy jest formą dialogu z drugim. Proszę zauważyć, że na przykład ksiądz profesor Tischner często mówił o dialogu, a nie o tolerancji. Rozmawiajmy. W dialogu koniec końców zawsze chodzi o Prawdę… no chyba, żeby to pojęcie miało przestać istnieć… Chodzi o prawdę. Dialog międzyreligijny ostatecznie nie powinien być nakierowany na proste nawracanie drugiego człowieka. Jeśli razem odkrywamy jakąś prawdę – to dobrze, ale jeśli w wyniku dialogu między chrześcijaninem a muzułmaninem chrześcijanin będzie lepszym chrześcijaninem, a muzułmanin lepszym muzułmaninem, to ten dialog także ma sens. Jeśli w wyniku dialogu katolik będzie bliżej Boga jako katolik, a Luteranin bliżej Boga jako luteranin, to znowu ten dialog był sensowny. Gdzieś, koniec końców, katolik z luteraninem spotkają się na głębszym poziomie. Nie na poziomie wymiany zdań, tylko w Bogu. Jest jakaś rzeczywistość, którą nazywamy jednym Kościołem niezależnie od tego, jak on jest podzielony w tej chwili na setki rozmaitych wspólnot religijnych.
Znaczy to, że tolerancja sama w sobie nie jest głębokim pojęciem?
Nie musi takim być, ale pewnie – bez potrzebnego pogłębienia – może być dość płytkie. Staje się wtedy jakimś rodzajem obojętności i przywoływanego tu wielokrotnie relatywizmu. Trzeba się uporczywie pytać o podłoże etyczne tolerancji. Profesor Zoll mówił kiedyś o tym, jaka jest różnica między obecną Konstytucją polską a, proponowanym przez konwent przygotowujący konstytucję europejską, „zbiorem zasad podstawowych”. Mianowicie różnica jest taka, że w Konstytucji polskiej jest mowa o tym, że przyjmujemy niezaprzeczalną wartość osoby ludzkiej, jej godność, a następnie wynikające z tej godności prawa, na przykład do założenia rodziny, albo do jej nie zakładania, do edukacji, do pracy, do wyznawania religii swobodnego, do głoszenia poglądów, do zrzeszania się i tak dalej… Ale wszystkie te prawa mają swój fundament w godności osoby ludzkiej. W polskiej Konstytucji szukamy jakiegoś etycznego fundamentu dla tych wszystkich praw, które potem są szanowane. Natomiast proponowana wersja „konstytucji dla Europy”, stawia wszystkie prawa na równym poziomie. Czyli: „Mam prawo do godności własnej osoby i do szanowania własnej godności, tak samo, jak mam prawo do niedzielnego odpoczynku…” Czegoś tu brakuje. Lądujemy w jakimś „katalogu możliwych przywilejów”, ale nie bardzo wiadomo skąd one wynikają.Chyba tylko z tąd, że mnie się tak podoba.
Jak zmieniały się oblicza tolerancji w Kościele?
To jest bardzo rozległy temat… Na początku, w okresie prześladowań pierwsi chrześcijanie doznali całego zła nietolerancji. Na pewno wtedy powstały najpiękniejsze teksty o tym, czym jest wolność religijna – i to pisane przez chrześcijan. Potem, niestety, historia się odwróciła. Władcy Rzymu przyjęli chrześcijaństwo i już pod koniec IV wieku zakazali wyznawania kultów pogańskich w cesarstwie rzymskim. Taka była polityka władców. Natomiast skierowano też pewną propozycję pod adresem Kościoła – sięgnie czy nie sięgnie po ofertę „silnego ramienia” ze strony władzy państwowej? Trzeba powiedzieć, że przez długi czas Kościół się takiej ofercie zdecydowanie opierał. Natomiast były momenty w historii Kościoła rzeczywistej nietolerancji i sięgania przez chrześcijan, biskupów, nawet przez papieży po metody – jak mówił papież Jan Paweł II – „nacechowane przemocą” (np. inkwizycja). Myślę, że powoli, powoli dojrzewamy do zasadniczego rachunku sumienia w tej dziedzinie. Bo dla Kościoła kwestia tolerancji jest ostatecznie pytaniem o właściwie dla chrześcijan, dla Kościoła środki. Właściwe dla Niego środki to środki ubogie – Słowo i Sakramenty. Pokusa, która powraca przez wieki jest pokusą podejrzliwości, że są to środki za słabe, za mało skuteczne, nie przynoszą natychmiastowych efektów… dlatego właśnie, że są one zwrócone do wolności człowieka. Nic bardziej nie zwraca się do wolności człowieka w Kościele jak Słowo. Jednak jeśli ktoś ma ochotę osiągania szybkich, zadziwiających efektów, efektów, które są spektakularne, to rozgląda się za innymi metodami. No a potem trzeba Pana Boga za to przepraszać…
Źródło tekstu: www.patos.pl