Dowód na świętość
Ludzką twarz świętego rozpoznaje intuicja zwykłych ludzi. Podstawowym warunkiem rozpoczęcia każdego procesu beatyfikacyjnego jest tzw. opinia świętości
Wielu z nas mogłoby wymienić osoby, których świętości jesteśmy pewni, choć zapewne nigdy nie trafią na ołtarze. Jeśli są już na tamtym świecie, czasem prosimy je o nadprzyrodzone wsparcie, wspomnienie o nich dodaje nam otuchy w trudnych chwilach. Gdyby jednak ktoś zapytał, dlaczego uważamy je za świętych, odpowiedź nie byłaby łatwa.
Czym jest świętość? Czy świętość da się wyczerpująco i adekwatnie ująć w pojęciach religijnych i etycznych? Próbując opisać bliskich nam świętych, wskazywalibyśmy na ich szczególne przymioty, postawy, wartości, którymi żyli. Może przypomnielibyśmy kilka zdarzeń czy anegdot, w których zamanifestowała się ich przyjaźń z Bogiem. Ale najchętniej strawestowalibyśmy św. Augustyna: gdy mnie nikt nie pyta, wiem, czym jest świętość, gdy zapyta, nie wiem. Zupełnie jednak bylibyśmy zbici z tropu, gdyby ktoś zażądał od nas dowodu na ich świętość. Czy świętość można udowodnić?
Przez długie wieki Kościół polegał na intuicji wiernych. To od intensywności i trwałości kultu, którym spontanicznie otaczani byli niektórzy zmarli, zależało, czy trafią oni na ołtarze. Odbywało się to przez decyzję biskupa o przeniesieniu szczątków zmarłego z miejsca pochówku do kościoła (tzw. “przeniesienie”) albo z podziemi kościoła na ołtarz (“wyniesienie”). Z czasem jednak okazało się, że ta procedura rodzi wiele nadużyć. Miejsca kultu świętych przynosiły lokalnym społecznościom prestiż i dochody. Stąd fabrykowanie “świętych”, handel relikwiami nie zawsze autentycznymi, sztuczne podsycanie rzekomo spontanicznego kultu. To dlatego od XI wieku zaczęto formalizować procedury kanonizacyjne, a akt ogłaszania świętym zarezerwowano ostatecznie wyłącznie dla papieża. W roku 1588 powstała Kongregacja Obrzędów, a w następnym wieku Urban VIII ustanowił drobiazgowe procedury badania świętości, udoskonalane aż do naszych czasów.
By móc z moralną pewnością udowodnić świętość, której istota polega przecież na wewnętrznej, intymnej relacji człowieka do Boga, Kościół potrzebuje jej zewnętrznych “sprawdzianów”. Muszą się one dawać na tyle precyzyjnie uchwycić, by być przydatne w procesie sądowym. W ciągu wieków przyjęły się przede wszystkim trzy takie sprawdziany: męczeństwo, cuda i cnoty heroiczne.
Męczennik
Męczennicy byli pierwszymi świętymi chrześcijaństwa. Potwierdza to pierwszy “akt kanonizacji”, czyli pogrzeb św. Szczepana. W Dziejach Apostolskich czytamy, że po ukamienowaniu został pochowany nie przez rodzinę, jak to było w zwyczaju, lecz przez gminę chrześcijańską (8, 2). Męczeństwo rozumiano wówczas jako chrzest krwi, który otwierał męczennikowi niebo. W średniowieczu widziano w nim najwyższy akt cnoty męstwa, dzisiaj – najwyższe świadectwo miłości, dowód oddania życia do wyłącznej dyspozycji Boga.
We współczesnej procedurze ustala się: fakt śmierci, osobę prześladowcy oraz motywy zadania i przyjęcia śmierci. Męczeńska śmierć musi być wydarzeniem naturalnym i realnym (w pierwszych wiekach wystarczyło zadeklarować przed sądem gotowość przyjęcia śmierci albo zostać na nią skazanym, nawet jeśli uniknęło się egzekucji przez jakiś zbieg okoliczności). Współczesna teologia uznaje za męczenników wprawdzie także tych wiernych, którym zadano tzw. śmierć psychologiczną (“białe męczeństwo”), czyli trwale pozbawiono ich zdolności do używania wyższych władz duchowo-psychicznych bez pozbawienia życia wegetatywnego, dotychczas jednak Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych nie zdecydowała się na beatyfikację żadnej z takich osób. Męczeńska śmierć nie może być przypadkowa. Prześladowca musi chcieć zabić. Dlatego niegdyś brano pod uwagę tylko bezpośrednie uśmiercenie. Dzisiaj dostrzega się zamiar pozbawienia kogoś życia także w skazaniu na ciężkie więzienie, obóz zagłady czy katorgę. Kanonizowanym męczennikiem może zostać poza tym i taka osoba, która zmarła już po opuszczeniu więzienia, ale z powodu utraconego tam zdrowia.
Także postrzeganie prześladowcy ewoluowało; do XX w. musiała być to konkretna osoba, teraz uznaje się tzw. prześladowcę zbiorowego. Ów termin opracował Polak, o. J. R. Bar w związku z beatyfikacją o. Maksymiliana Kolbego (formułę zastosowano potem również w procesach innych męczenników, m.in. bp. Michała Kozala i Edyty Stein). Obecnie można mówić o prześladowcy w sensie najszerszym jako systemie społeczno-politycznym (np. totalitaryzmy nazistowski i komunistyczny czy apartheid). Zawsze jednak wymaga się ustalenia konkretnych osób zadających śmierć.
Najtrudniejsze jest ustalenie motywów zadania i przyjęcia śmierci. Po stronie prześladowcy musi wystąpić tzw. nienawiść wiary (odium fidei). Niektórzy teologowie widzą w tym wymogu paradoks: czy świętość męczennika ma zależeć od tego, jak podli byli zabójcy? W historii Kościoła to pojęcie także rozrastało się – najpierw chodziło wprost o nienawiść do prawd wiary i do Kościoła, ale z czasem także o nienawiść do stanu kapłańskiego, sakramentu chrztu (np. na terenach misyjnych) czy do zasad moralnych głoszonych przez Kościół. Rozszerzenie znaczenia pozwoliło zmienić charakter niektórych rozpoczętych już procesów (np. Maksymiliana Kolbego i Karoliny Kózkówny), prowadzonych początkowo drogą żmudnego i czasochłonnego badania heroiczności cnót. Właśnie względna łatwość badania męczeństwa tłumaczy pojawienie się w światowych mediach głosów, aby uznać Jana Pawła II za męczennika. Postulat nierealny z uwagi na warunek faktu męczeńskiej śmierci.
Niekiedy trzeba przetłumaczyć motyw prześladowców na język kościelny. W nazistowskim skrajnym antysemityzmie, z powodu którego Edyta Stein trafiła do Auschwitz i tam zginęła, kanoniści dostrzegli atak na głoszone przez Kościół prawo człowieka do życia. Problemy z ustaleniem motywów zadawania śmierci pojawiają się zwłaszcza tam, gdzie nienawiść do wiary miesza się z motywami politycznymi. Trudność tę rozwiązuje się metodą określania “elementu przeważającego” (dowodząc, że nienawiść do wiary jest przeważającą, choć nie jedyną przyczyną działania sprawców).
Męczennik powinien swoją śmierć akceptować w sposób wolny i świadomy z miłości do Boga. Wątpliwości, czy taka akceptacja miała miejsce, mogą rodzić się w przypadku męczeństwa dzieci, przy próbie ucieczki (choć taka próba nie musi świadczyć o braku akceptacji męczeństwa), przy prowokowaniu prześladowców przez męczennika albo prośbie o śmierć oraz przy braku świadków wytrwania męczennika aż do śmierci. Ta ostatnia sytuacja prawdopodobnie była największą trudnością w procesie beatyfikacyjnym ks. Jerzego Popiełuszki. Jedyni “świadkowie” – mordercy ks. Jerzego – są w tej sprawie niewiarygodni. Ale skoro postulator rzymskiego etapu procesu, ks. Tomasz Kaczmarek, ogłosił niedawno tzw. “pozycję o męczeństwie” (zbiór materiałów dowodzący, że wszystkie wymagania do stwierdzenia męczeństwa zostały spełnione), oznacza to, że trudność tę udało się pokonać. Prowadzący proces nie są w takiej sytuacji bezradni – pod uwagę bierze się wówczas tzw. “dalsze przygotowanie do męczeństwa”, czyli świadectwo całego życia kandydata na ołtarze. Bardzo pomocne są przy tym osiągnięcia współczesnych nauk, zwłaszcza psychologii.
Cuda i cnoty
Nie wszyscy kanonizowani święci ginęli śmiercią męczeńską. Jak badać ich świętość? Od czasów św. Tomasza przyjęło się mierzyć świętość heroicznością cnót. To pojęcie jest już obecne w prawodawstwie wspomnianego XVII-wiecznego reformatora prawa kanonizacyjnego Urbana VIII. Ale katalog cnót i parametry ich heroiczności ustalił dopiero sto lat potem inny wielki kanonista – Benedykt XIV. Przejął on in extenso z “Sumy teologicznej” opracowaną przez św. Tomasza na podstawie etyki Arystotelesa teorię cnót.
Mamy więc trzy cnoty teologiczne: wiarę, nadzieję i miłość oraz cztery cnoty moralne (kardynalne): roztropność, sprawiedliwość, powściągliwość i męstwo. Z teologicznego punktu widzenia najważniejsze są te pierwsze jako sprawności wlane przez Boga w sakramencie chrztu i rozwijane przez chrześcijanina w życiu dzięki współpracy z łaską. Cnoty kardynalne z kolei regulują wszystkie pozostałe ludzkie sprawności, nie tylko moralne. Benedykt XIV wyliczył wymierne przymioty ludzkiego działania, które wynikają z praktykowania cnót w stopniu heroicznym: człowiek działa ochotnie, czyli bez oporu; natychmiast, czyli bez zastanawiania się i ociągania, radośnie – z powodu podobania się Bogu, w sposób wybijający się ponad przeciętność i bez ludzkiego wyrachowania, czyli w celu oddania chwały Bogu. Ponadto do świętości potrzeba długotrwałego praktykowania wszystkich cnót chrześcijańskich. Oczywiście dany kandydat może nie mieć w życiu okazji do praktykowania np. męstwa. Ale jeżeli udowodni się długotrwałe praktykowanie przez niego w stopniu heroicznym np. cnoty sprawiedliwości, zakłada się, że z innymi cnotami także nie miałby kłopotu. Cnoty są bowiem – jak głosił św. Tomasz – wewnętrznie powiązane i wszystkie razem składają się na całość życia duchowego i moralnego. Można by odnieść wrażenie, że tak rozumiana świętość jest tylko dla tych, którzy wręcz urodzili się doskonali. Benedykt XIV mówi jednak, że są dwie drogi świętości: niewinności i pokuty.
Cnoty w stopniu heroicznym ujawniają się zwłaszcza w czynach czy okolicznościach niezwyczajnych. Takie podejście do dowodzenia świętości siłą rzeczy faworyzowało ludzi, którzy całe życie poświęcili jakimś zbożnym dziełom – głównie księży, zakonników i zakonnice. Świętość świeckich było udowodnić o wiele trudniej. Na początku XX w. zwrócił na to uwagę Benedykt XV. Jemu właśnie Kościół zawdzięcza uzupełniające kryterium świętości: stałe i wierne wypełnianie obowiązków swego stanu w całkowitej zgodzie z wolą Bożą. Kryterium to potwierdził Sobór Watykański II, przypominając, że wszyscy – niezależnie w jakim stanie żyją: kapłańskim, zakonnym czy świeckim – są powołani do świętości. Dodatkowo Ojcowie Soborowi podkreślili wagę działalności apostolskiej potencjalnego świętego.
Wszystkie kryteria i sprawdziany znajdują odzwierciedlenie w pytaniach stawianych świadkom podczas współczesnego procesu beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego oraz w ocenie życia i dzieł kandydatów na ołtarze. Ale by papież mógł ogłosić kogoś świętym czy błogosławionym, nie wystarczy szczęśliwe sfinalizowanie obu procesów. Do każdego z nich odrębnie trzeba jeszcze udowodnić cud dokonany za przyczyną kandydata na ołtarze.
Cud jest Bożą ingerencją w świat, dzięki czemu Stwórca realizuje swoje zbawcze plany. W prawie kanonizacyjnym ma znaczenie jako nadprzyrodzone potwierdzenie ze strony Boga, że Kościół nie myli się co do świętości danego kandydata. Przypomnijmy, że akt kanonizacji ma dogmatyczny walor nieomylności. Dawniej kładziono na tę nadprzyrodzoną aprobatę większy nacisk – potrzeba było dwóch, a w przypadkach trudniejszych nawet aż czterech cudów do każdego procesu; dziś cud ma mniejsze znaczenie, a nawet istnieje tendencja, aby go z procedury całkowicie wyeliminować. W najczęstszym przypadku – dowodzenia cudownych uzdrowień – musi być spełnionych kilka warunków: uzdrowienie powinno być niewytłumaczalne z punktu widzenia współczesnej wiedzy medycznej, nagłe, trwałe i całkowite. Jako cuda bierze się pod uwagę także inne niewytłumaczalne zdarzenia, np. nagłe ustanie pożaru czy powodzi, rozmnożenie pożywienia. Nowością są tzw. cuda moralne – uleczenie z trwałego alkoholizmu czy narkomanii albo nagłe nawrócenie.
Niewidzialne
Ogromna troska teologów i kanonistów o obiektywizm i precyzję – po to, aby uchwycić w widzialnym niewidzialne – budzi szacunek. A jednak trudno wyzbyć się wrażenia, że świętość jakoś przecieka przez te wszystkie formuły, warunki, definicje i pojęcia. Na kilka spraw chciałbym zwrócić uwagę.
Oba kryteria: zarówno długotrwałe, heroiczne praktykowanie cnót chrześcijańskich, jak i perfekcyjne wypełnianie obowiązków swego stanu, skupiają uwagę na osobistej doskonałości kandydata na ołtarze. Praktycznie nic nie mówią o jego relacjach z innymi. Spróbujmy popatrzeć na bogactwo relacji kochających się małżonków poprzez pryzmat małżeńskich obowiązków – miłość wówczas znika.
Poza tym intuicja podpowiada, że święty to nie tyle jakiś duchowy czy moralny atleta, ile człowiek z krwi i kości. Bliskość Boga przecież nie wyjaławia ducha z ciała, przeciwnie – święty powinien umieć się cieszyć i cieszyć się życiem jako fundamentalnym Bożym darem. A na to jest proste (choć zapewne nieprecyzyjne) kryterium: czy był kimś, kto dawał się lubić? Człowiek zdolny do heroicznych poświęceń budzi podziw i szacunek. Ale jeżeli, przejęty dążeniem do nadprzyrodzonej doskonałości, nie potrafi wspólnie z innymi cieszyć się choćby drobnymi przyjemnościami, nie wzbudza sympatii. Heroizm Jana Pawła II i jego niezłomność wobec wysokich wartości budziły powszechny podziw i najwyższy szacunek, ale nie za to go kochaliśmy. Kochaliśmy go za jego poczucie humoru, jazdę na nartach, wędrówki po górach, niespodziewane ucieczki z Watykanu i maturalne kremówki – po prostu za jego normalność. Uciekając się do paradoksu, można powiedzieć, że święty to ktoś ponadprzeciętnie normalny. Trudno się jednak spodziewać, by w ankiecie procedury przesłuchiwania świadków znalazły się pytania: czy Sługa Boży pływał kajakiem? Czy lubił żartować? Czy miał wielu przyjaciół? Czy do kolacji pijał dobre wino?
Tę ludzką twarz świętego łatwo rozpoznaje intuicja zwykłych ludzi. Całe szczęście więc, że podstawowym warunkiem rozpoczęcia każdego procesu beatyfikacyjnego jest tzw. opinia świętości (znów prawniczy termin!).
I jeszcze jedno: święci są wśród nas, niekoniecznie na ołtarzach. To przede wszystkim dzięki nim świętość jest dla nas czymś bliskim. Staje się jeszcze bliższa, jeśli znajdą się ludzie, którzy o ich świętości potrafią mówić. O moim prywatnym świętym, zmarłym cztery lata temu długoletnim szefie działu religijnego “TP”, pisał Jerzy Pilch: “Widok tego wyprostowanego jak strzała, dźwigającego ósmy krzyżyk kapłana na każdego chyba musi działać kojąco. Nie raz wydaje mi się, że gdyby przyszła zawierucha, apokalipsa, gdyby sprzysięgły się żywioły, wyprowadziłby nas na bezpieczne miejsce nie kto inny a Andrzej Bardecki. Może to bluźnierstwo, ale gdy patrzę na Niego przez tę szparę w boksie, gdy patrzę na Niego, jak z dziwnym uśmiechem przegląda gazety, odnoszę wrażenie, że Jego nie tylko Pan Bóg lubi. Do Niego musi mieć słabość całe niebiańskie podziemie, muszą Go lubić jakieś dawno zdegradowane pogańskie bóstwa i dobre duszki, On musi mieć z tym światem rozległe, dobre i poufne kontakty, gdyby tak było trzeba, drapieżne zwierzęta do stóp by mu się łasiły”.
Przy pisaniu tekstu korzystałem z opracowania ks. Henryka Misztala “Prawo kanonizacyjne według ustawodawstwa Jana Pawła II”.