Dziennik zdrajczyni
Nawet kulturalny, spokojny rozwód czyni większą krzywdę wszystkim zainteresowanym niż dobrze prowadzony romans.
Pochodzę z dynastii rozwodników. Sama jestem rozwiedziona, podobnie jak moi rodzice, dziadkowie i pradziadkowie. Świadczy to o tym, że zdrada to nic nowego pod słońcem.
W latach dwudziestych, kiedy każdy mąż latał za spódniczkami, w domu była już dwójka dzieci, a młodzieńczy niegdyś związek powoli się rozsypywał, trudno było sobie wyobrazić inne lekarstwo na zdradę niż cierpienie i rozczarowanie. Dziś wydaje mi się, że jest inaczej – nie z powodu cynizmu, lecz dlatego, że jestem dojrzała i w inny sposób patrzę na miłość.
Przeczytałam książkę „Zasada 50 mil: poradnik zdradzania i etykiety pozamałżeńskiej”, w której Judith Brandt wykłada reguły przydatne dla kandydatów na niewiernych małżonków. Autorka stwierdza, że romanse są coraz powszechniejsze i niewierność równie dobrze może przynieść małżeństwu tak rozpad jak i korzyści.
Reguły zdrady? Właśnie tak. Jeśli pominiemy romanse prowadzone pod znakiem anarchii seksualnej i społecznej, długotrwały związek pozamałżeński zakłada respektowanie większej liczby konwenansów niż najbardziej tradycyjnie pojęte małżeństwo.
Nigdy tego nie żałowałam
Przez 12 lat byłam kochanką żonatego mężczyzny. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, wzajemne przyciąganie zaiskrzyło natychmiast, ale warunki zupełnie nam nie sprzyjały. On był wspólnikiem w firmie mego męża, o 20 lat starszym ode mnie. Na początku z romansu nic nie wyszło. Ale zdobywał mnie przez lata, przez okres śmiertelnych drgawek mojego małżeństwa. Wreszcie, ku swemu wielkiemu zadowoleniu, uległam, by potem nigdy tego nie żałować.
Przetrwać tak długo w nieoficjalnym związku to kwestia nie tylko sprzyjających okoliczności. To wymaga wytrwałości, przywiązania, szacunku i zasad. Długoterminowy romans także podlega starej regule, iż każda ze stron dobrze wie, co z niego czerpie. Mój kochanek z góry zastrzegł, że nie zamierza opuścić swojej wieloletniej towarzyszki, osoby wrażliwej, którą niewątpliwie kochał, ale pozostawał z nią w małżeństwie wypranym z seksu i fascynacji.
Odpowiadała mi intensywność erotyczna, uczuciowa i intelektualna tego związku. W ciągu nielicznych godzin, jakie spędzaliśmy razem, miałam wrażenie, że jestem najważniejszą osobą w jego życiu – bo nią byłam. Żona mojego partnera uspokoiła się, gdy zrozumiała, że w życiu nas wszystkich nie zajdą widoczne zmiany, zaś jej mąż stał się bardziej szczęśliwym, bardziej serdecznym człowiekiem.
Teza, iż romans może umocnić kulejące małżeństwo, nie jest nowa. Moja 60-letnia przyjaciółka była oburzona, że jej o 20 lat młodszy mąż publicznie obnosił się z miłością do innej kobiety. – Czemu nie może mieć po prostu romansu jak wszyscy?! – pytała wściekła. Fakt, że stała się kobietą porzuconą, podkopał jej wiarę w lojalność i dobre maniery.
Żona mojego kochanka była gotowa zachować się w sposób tolerancyjny; ja zaś byłam gotowa na to, by nie tykać jej małżeństwa. Wciąż jestem przekonana, że nawet względnie kulturalny, spokojny rozwód czyni większą i trwalszą krzywdę wszystkim zainteresowanym niż dobrze prowadzony romans.
Żądać, by kochanek zrujnował szczęście swojej partnerki, to wcale nie objaw miłości. Metodą prób i błędów wypracowaliśmy bezkonfliktowy, godny, a zarazem fascynujący sposób na życie. W pewnej chwili pojawiły się telefony komórkowe i e-maile, które znacznie zmieniły dynamikę zdrady, ale przez wszystkie te lata nigdy nie zadzwoniłam do niego do domu. Miałam też inne zasady: nie kochać się w jego małżeńskim łożu, nie prosić przyjaciół ani o alibi, ani o mieszkania na randki, nie wykonywać głuchych telefonów, nie dyskutować na temat spraw domowych, nie zachodzić w ciążę. Wezwanie, by się nie zakochiwać, byłoby naiwne – ale pamiętajmy, że romans ma być przede wszystkim przyjemnością. Jeśli nią nie jest, przynajmniej powstrzymajcie się od przerzucania swojej rozpaczy na waszego pełnego rozterek najmilszego.
Ból wykluczenia
Jaki jest „dobry”, niewierny małżonek? Musi mieć dużo do stracenia. Podstawa romansu to równość. Bardzo dobrze, kiedy oboje partnerzy są i chcą dalej pozostawać w małżeństwie albo mają życie zajęte w jakiś sposób poza sferą romansu. Nic z tego nie wyjdzie, jeśli każde z dwojga ma inne ambicje związane ze związkiem. Najbardziej wyluzowanym i miłym „zdrajcą” jest osoba, której odpowiada życie podzielone na odrębne kawałki i którą podnieca robienie czegoś po kryjomu. Przyjemność ze wspólnej tajemnicy może być naprawdę głęboka, a stała czujność – baczenie na zawieruszone w papierach wydruki z karty kredytowej, kwity z parkomatu, kasowanie numerów z pamięci telefonu – tworzy pewne napięcie. Czujni, bojowo nastawieni, narażeni na niezrozumienie kochankowie to erotyczna partyzantka zjednoczona przeciwko społeczeństwu. Dlaczego więc zdrada wciąż społecznie uchodzi za główną przyczynę małżeńskich katastrof? Być może dlatego, że większość z nas boi się wykluczenia. Kiedy porzucona kochanka mojego pierwszego męża opisała w liście do mnie ich romans, poczułam, że jej słowa przekreślają cały świat naszego młodzieńczego i optymistycznego związku. Radość z dzieci, domu i planów na przyszłość zostały wymazane tym jednym listem.
To, co nas pociąga w zdradzie, to poczucie bycia pożądanym, wartym ryzyka, pozostawanie w związku odartym ze społecznych obciążeń i konwenansów. Ból związany z ujawnieniem zdrady nie wiąże się w pierwszym rzędzie z seksualną niewiernością, lecz z odkryciem, że oto zostaliśmy wykluczeni ze świata, do którego wydawało się nam, że należymy. „Zdrada tolerowana” niekoniecznie jest na to lekarstwem, ale daje nową perspektywę, w której wielkie przedsięwzięcie, jakim jest małżeństwo, może dalej toczyć się po swoim szlaku.
(autorka nie ujawniła swojego prawdziwego nazwiska) Źródło: Times Newspapers Ltd., 22.07.2002.