Feminizm nie straszny
Kilkanaście miesięcy temu pisałem na tym miejscu o współczesnym mężczyźnie – o jego „prześladowaniu” i przemianach modelu męskości – sygnalizując konieczność podobnego (to znaczy – niechętnego „retoryce opresji”) podjęcia problematyki kobiecej. Świadom jednak tego, że kusi mnie raczej niepoważne ujęcie tematu, odłożyłem sprawę na przyszłość. Teraz do niej powracam, zachęcony tym, że problematyka kobieca nie tylko nie opuściła łamów poważnych pism, lecz, przeciwnie, gości na nich coraz częściej. Doczekała się też już rodzimych bestsellerów, co świadczy o ożywieniu zainteresowania, które w pewnym momencie wydawało się przygasać.
Co prawda w Polsce podobno – jak twierdzi Agnieszka Graff (Niebezpieczne związki…, „Res Publica Nowa” 9/1997) – „feminizm się nie sprzedaje”. Rynek wchłania za to „jak gąbka kolejne przekłady książek o płci, które przechodzą wprost do rozważań »postfeministycznych«, czyli, jak to zgrabnie ujęto w podtytule Płci mózgu, do »prawdziwej różnicy między mężczyzną a kobietą«.” O czym to świadczy? Może o tym, że refleksja stricte feministyczna rozmija się z oczekiwaniami naszej publiczności? Że feminizm po prostu u nas „nie chwycił” (co nie znaczy, że nie chwyci w przyszłości), że dyskurs feministyczny stał się swego rodzaju „zapchajdziurą” w różnych dziedzinach, które dotknął kryzys mowy, i dlatego zużył się szybciej, niż można było przypuszczać? Może pojawił się za późno? A może chodzi o to, że sam termin „feminizm” nie budzi u nas entuzjazmu, więcej – wywołuje złe skojarzenia (ciasny dogmatyzm, amoralizm, nastawienie proaborcyjne, „psucie” rodziny, itd.)?
W dyskusji na łamach „Więzi” (1/1998) – Nowy etap feminizmu czy powrót do źródeł stworzenia? – Elżbieta Adamiak stwierdza, że „najogólniej rzecz ujmując, można zdefiniować feminizm jako ruch społeczny i zarazem ruch myślowy (…), którego punktem wyjścia jest przekonanie o niesprawiedliwości, jaka spotyka kobiety, tylko ze względu na to, że są kobietami, ze względu na ich płeć. (…) Kłopot zaczyna się dopiero, gdy próbujemy ustalić, co jest tą niesprawiedliwością.” Właśnie na tym tle powstają w obrębie feminizmu napięcia i podziały, nieraz bardzo głębokie.
Zjawisko to najłatwiej jest zaobserwować tam, gdzie feminizm jest najsilniejszy – w Stanach Zjednoczonych. „W ostatnich dziesięcioleciach”, pisze Joanna Petry Mroczkowska (Sprzeciw wobec Wielkiej Siostry, „Więź” jw.), „chociaż w przekonaniu przytłaczającej większości kobiet i mężczyzn instytucjonalne bariery ograniczające aspiracje kobiet zostały obalone i wydawałoby się, że ruch kobiecy można uznać za należący do przeszłości, do głosu doszedł bardzo bojowy, radykalny feminizm »nowej fali«. Dziś problem polega na tym, że ten nurt feminizmu poszedł tak daleko, że stracił więź z milionami kobiet, o których interesy miał się rzekomo upominać. Stał się – zdaniem ogromnej liczby krytyków (…) – elitarny, pseudonaukowy, społecznie szkodliwy, w najlepszym przypadku śmiechu wart. (…) Tak pojmowany feminizm ma – jak marksizm, twierdzą niektórzy – jedną naczelną zasadę i tłumaczy nią dosłownie wszystko. Zasadą tą jest ucisk kobiet.” Feminizm ten – mimo dość wątłych podstaw teoretycznych – w latach 80. umocnił swoją pozycję na uniwersytetach i dzięki temu zdobył znaczący wpływ na politykę społeczną USA. Jednak w obecnej dekadzie coraz ostrzej występują przeciw niemu kobiety, które uważają siebie za „feministki w klasycznym tego słowa znaczeniu”. Z badań przeprowadzonych przez jedną z nich, Elizabeth Fox-Genovese, wynika, że (cytuję Mary Ann Glendon, Spojrzenie na nowy feminizm, „Więź” jw.) „oficjalny feminizm odpycha kobiety swym negatywnym stosunkiem do małżeństwa i macierzyństwa, antagonistycznym stosunkiem do mężczyzn, nietolerancją wobec odstępstwa od oficjalnych poglądów ruchu w takich kontrowersyjnych sprawach, jak aborcja czy prawa dla homoseksualistów, w końcu brakiem zainteresowania praktycznym problemem codziennego utrzymywania równowagi pomiędzy pracą a rodziną. (…) Ich zdaniem, ruch kobiecy umocnił opinię, że jedyną prawdziwą pracą jest praca zarobkowa poza domem.” Zwracając się przeciwko tradycyjnej rodzinie, tradycyjnym rolom kobiet i mężczyzn, „ultrafeminizm” utrzymał jednocześnie dotychczasowy – „męski w istocie” – model sukcesu. „Radykalne feministki”, pisze Joanna Petry Mroczkowska, „dają (…) do zrozumienia, że potrzeby kobiet są nie do pogodzenia z potrzebami rodzin i dzieci. To, co kobiety uważają za problem, radykalne feministki uważają za stan idealny, np. samotne macierzyństwo.” Można zresztą stwierdzić, że w tej dziedzinie odniosły w ostatnich latach znaczący „sukces”: „spora liczba kobiet decyduje się na macierzyństwo bez wiązania się małżeństwem. W 1991 w Stanach Zjednoczonych jedno dziecko na czworo urodziła samotna matka.”
W sytuacji, gdy – jak zauważa Mary Ann Glendon – „większość amerykańskich kobiet, zwłaszcza młodych, odrzuca słowo »feminizm«”, sposobem na zdobywanie sobie zwolenniczek jest prowadzona przez radykalne feministki kampania na rzecz „wolnego wyboru” macierzyństwa. Jednakże błędem byłoby utożsamianie feminizmu z postawą radykalnie proaborcyjną. W jego obrębie istnieje w tej kwestii dość wyraźna różnica poglądów. Wśród ruchów pro-life wyróżnia się na przykład prężna organizacja o nazwie „Feministki w obronie życia”. „Jej członkinie”, pisze Joanna Petry Mroczkowska, „powołują się na Elizabeth Cady Stanton, wybitną postać »klasycznego« amerykańskiego ruchu kobiecego, która w połowie XIX wieku (…) powiedziała: »kiedy uzmysłowimy sobie, że kobiety traktowane są jak własność, tym bardziej powinnyśmy jako kobiety przeciwstawić się traktowaniu dzieci jako własności, którą można dysponować według własnej woli«.” Krytykując radykalny feminizm za jego proaborcyjne stanowisko, katolicka publicystka Margaret OBrien Steinfels (Trudności nowego feminizmu, „Więź” jw.) zwraca uwagę na głębokie korzenie tej postawy: „W retorykę i taktykę całego ruchu coraz silniej wpisany był obraz kobiety jako ofiary. Kobiety, oczywiście, czasami są ofiarami i potrzebują pomocy czy ochrony. Jeśli jednak ruch społeczny dąży do autonomii, równości i swobody wyboru, a zarazem odwołuje się do syndromu prześladowanej ofiary – nie stosuje uczciwej argumentacji. Ostatecznie bowiem nie jest w stanie rozróżnić pomiędzy byciem ofiara a byciem osobą odpowiedzialną za siebie. Kobiety, które postrzegają siebie jako ofiary, nigdy nie będą w stanie dostrzec, że ktoś może być bardziej narażony na zranienie niż one same. Zatem, kiedy trzeba wprost zająć jasne moralnie, odpowiedzialne stanowisko w kwestiach takich jak aborcja czy ciąże nastolatek, ruch kobiecy ma żałośnie mało do zaproponowania.” Wedle tej samej autorki „nowy feminizm [czyli feminizm końca lat 90., pozostający w opozycji do nurtu radykalnego] musi zwracać uwagę na wszystkie sytuacje zagrożenia życia; nie może się stać ruchem poświęconym wyłącznie jednej sprawie. (…) Spójna etyka życia obejmuje takie sprawy jak: aborcja, eutanazja, działania wojenne, kara śmierci, a także troska i wspieranie osób starych, chorych, opuszczonych i pokrzywdzonych, opieka nad uchodźcami oraz imigrantami.”
Jak te spory – przedstawione tu, mam tego świadomość, w sposób nader uproszczony (skupiłem się na porażkach czy słabościach feminizmu, nie wspominając o jego niewątpliwych zasługach) – mają się do sytuacji polskiej? Odpowiedź na to pytanie jest dość oczywista. „Obecne ruchy feministyczne w Polsce budowały swoją tożsamość opierając się na wzorach zachodnich, głównie amerykańskich”, stwierdza Alina Kozińska-Bałdyga (Kobiety, feminizm, demokracja, „Więź” jw.). „Zachodnie organizacje feministyczne uznały bowiem procesy transformacyjne w Europie Wschodniej za szansę rozpowszechniania idei równouprawnienia kobiet. Ofiarowywały pomoc, szkolenia, możliwości wyjazdów na stypendia i konferencje. (…) Miało to jednak również aspekt negatywny. Doprowadziło bowiem do oderwania polskiego ruchu kobiecego od tradycji rodzimych ruchów emancypacyjnych z przełomu XIX i XX wieku. Obecnie feminizm kojarzony jest w naszym kraju właściwie jednoznacznie z amerykańskimi propozycjami, znanymi do tego bardzo powierzchownie i to z najbardziej skrajnych działań. (…) Odrzucenie feminizmu poprzez nadanie mu pejoratywnego znaczenia, stało się sposobem na ograniczenie jego wpływów, które są odbierane jako zagrożenie dla rodziny.”
Do powstania negatywnego wizerunku feminizmu przyczynił się niewątpliwie fakt, że „pierwszym ogólnospołecznym forum, na którym pojawiła się kwestia kobieca” była dyskusja dotycząca aborcji. „Chociaż szereg organizacji określanych mianem »feministycznych« w ogóle w swoich programach nie porusza tematu aborcji, a zajmuje się np. bezrobociem czy wsparciem kobiet działających w biznesie, to powstał pewien stereotyp feministki-proaborcjonistki kształtowany i podtrzymywany przez skrajne opinie wygłaszane w niektórych mediach. Wpłynęło to (…) na powstanie i podtrzymywanie podziału, wręcz przepaści pomiędzy organizacjami kobiecymi – »feministycznymi« i »prorodzinnymi«.” Swoistym paradoksem jest to, że „również działające w Polsce w końcu lat 80. ruchy obrony życia, podobnie jak feministyczne, zaczęły ulegać wpływom amerykańskim. Zmieniły swoją wcześniejszą taktykę, przede wszystkim bezpośredniej pomocy kobietom w ciąży i pozytywnych działań uświadamiających, i zaczęły stosować amerykańskie metody konfrontacyjnego działania”, naturalnie bez jego form najdrastyczniejszych.
Istniejący podział w obrębie organizacji kobiecych osłabia niewątpliwie ich skuteczność. Tymczasem w wielu sprawach organizacje „prorodzinne” i „feministyczne” mogłyby działać wspólnie. Tym bardziej, że feminizm a la polonaise nie jest zasadniczo antyrodzinny, a radykalizuje się na ogół jedynie z powodów politycznych, nie ideowych. „Polskie feministki, zabiegając o równouprawnienie płci i domagając się partnerstwa w rodzinie, walczą de facto o zwiększenie roli ojca w domu i wychowaniu dzieci. Gdyby przyjąć ten punkt widzenia, to przyczyn kryzysu polskich rodzin należałoby szukać nie tyle w odchodzeniu od tradycyjnego podziału ról, ale w małej obecności i aktywności ojca w domu.” Na zarzut, że feministki chcą w zamian wyciągnąć z tego domu matkę, można odpowiedzieć, że potrzeba udziału kobiet w życiu publicznym jest w Polsce ogromna i że wiąże się ona bezpośrednio z dobrem rodziny, tyle że widzianym w skali makro. „W Polsce na wszystkich szczeblach decyzyjnych mężczyźni stanowią zdecydowaną większość, sięgającą około 90% w takich gremiach jak parlament czy samorząd terytorialny, i nawet więcej w przypadku rządu. (…) Znaczący wzrost obecności kobiet w sferach rządzących zmieniłby układ priorytetów w polityce. Można sądzić, że wzrosłaby waga zagadnień społecznych – zdrowia, oświaty, opieki społecznej (…). Ale wzrost udziału kobiet wśród decydentów wpłynąłby także na sposób podejmowania decyzji. Z badań przeprowadzonych nad lokalnymi władzami stanowymi w USA wynika, że kobiety podejmują decyzje w sposób bardziej demokratyczny, przy udziale wszystkich zainteresowanych.”
Jak bardzo rozsądny – i w gruncie rzeczy „promałżeński” i „prorodzinny” – jest polski feminizm, dowodzą artykuły zebrane w (przywołanej na wstępie) „feministycznej” „Res Publice Nowej”. Czego bronią – w formie, zgoda, dla niektórych być może nieco szokującej – piszące tam panie? Najogólniej rzecz ujmując, bronią tego, do obrony czego feminizm został powołany: godności kobiety. Agnieszka Graff (w cytowanym szkicu) zwraca na przykład uwagę na czynniki, które – mimo poważnych zmian społecznych, korzystnych dla kobiet – nadal przeszkadzają im w prowadzeniu partnerskiego dialogu z mężczyznami. „W procesie emancypacji tożsamość kobiet przeobraziła się zupełnie: macierzyństwo stało się wyborem, związek przestał być koniecznością ekonomiczną, sfera uczuć, nadal kluczowa w życiu kobiety, znalazła się w obszarze wolności. Rzecz w tym, że mężczyzna dwa wieki temu oddał swoje życie uczuciowe w ręce kobiety i nigdy do końca go nie odzyskał. (…) Nadal uważa uczucia za rzecz kobiecą.” Nie jest zatem zdolny budować związku z takim zaangażowaniem, z jakim przystępuje do tego dzieła kobieta. Nie potrafi mówić o tym, co czuje – co oznacza, że często po prostu nie rozumie swoich uczuć i nie troszczy się o to, by je rozumieć. Kobieta jest zdeterminowana tym, że „traktuje swoją tożsamość jako część pewnego »my«”, podczas gdy mężczyzna myśli o niej wyłącznie w kategoriach „ja”, podejmując zadanie – narzucone mu w efekcie zmian kulturowych, jakie zaszły w XVIII wieku – tworzenia siebie „poza rodzinnością”.
Z kolei Justyna Bednarek w artykule Być kobietą ciężarną w szeregu anegdot ukazuje reakcje, z jakimi może się spotkać w naszym społeczeństwie kobieta w stanie błogosławionym. „Kiedy weszłam do sklepu z zamiarem kupienia butelki wina, sprzedawca obejrzał mnie dokładnie i powiedział: »Ale przecież pani nie wolno. Jak się figlowało, to nie można pić alkoholu.« Wypowiedź tego człowieka uświadomiła mi, że postrzeganie ciąży jako kary za złe prowadzenie się nie jest mitem. (…) Kim jestem, dał do zrozumienia inny mężczyzna, który patrząc mi w oczy z wyraźną satysfakcją zajął jedyne wolne miejsce w autobusie, a następnie ustąpił je zakonnicy w średnim wieku. Kiedy zakonnica wysiadła, zajął je ponownie. (…) Niestety, stosunek mężczyzn do kobiet w ogóle, a do ciężarnych w szczególności, przypomina postawę przyjmowaną wobec dzieci lub wobec osób niespełna rozumu. (…) profesor literatury powiedział, stawiając mi trójkę: »Jak na pani sytuację, to i tak nieźle«, a moją prośbę powtórzenia egzaminu skwitował: »W tej chwili i tak nie zda pani lepiej«.” Dostaje się zresztą nie tylko mężczyznom. „Kobiety, dla których posiadanie dzieci jest ważnym, jeśli nie najważniejszym życiowym zadaniem, z reguły traktują ciężarną życzliwie. Często jednak życzliwość, którą człowiek chce przyjąć, staje się nachalna i uciążliwa. Któregoś dnia woźna z przedszkola mojego starszego dziecka zaszła mnie od tyłu i złapała za brzuch mówiąc: »Oj utyło się, utyło!« Byłam zszokowana tą poufałością (…). Dotykanie brzucha przez bardziej i mniej znajome kobiety jest czymś zupełnie nagminnym i wynika z przeświadczenia, że ciało ciężarnej jest własnością publiczną.” Tekst zamyka gorzko-ironiczna konkluzja: „Jak powiedziała mi pewna kobieta, ciąża jest stanem błogosławionym, bo przejściowym.”
Wątek ten rozwija Maria Stańska w szkicu Macierzyństwo miejscem dla kobiet?, omawiając główne założenia feministycznej krytyki macierzyństwa. Choć w swej warstwie ideologicznej tekst ten jest atakiem (dość zresztą stonowanym) wymierzonym w polski model „dobrej matki” („Matki Polki”), to jednak poruszonych w nim problemów nie sposób uznać za błahe czy wydumane. Autorka tłumaczy zresztą, że feminizm z konieczności skupił się na tych zjawiskach, które były przemilczane, „wypierane ze społecznej świadomości lub traktowane jako patologie”, i dlatego „przypięto feministkom etykietkę kobiet wrogo nastawionych do macierzyństwa i roli matki”. Krytyka feministyczna przyczyniła się jednak „do zrewidowania takich pojęć, jak bezdzietność rozumiana w kategoriach »braku«, bezwarunkowa miłość macierzyńska czy wyrodna matka”. Wskazała na bogactwo uczuć – zarówno pozytywnych, jak i negatywnych – jakie wiążą się z macierzyństwem, i zwróciła uwagę, że presja społeczna w postaci określonego modelu przeżywania i postrzegania przez młodą matkę samej siebie może zaburzać jej relacje z dzieckiem. Matka, która stara się sprostać wymaganiom określonym przez stereotyp „dobrej matki”, „powinna być całkowicie pozbawiona egoizmu i nastawiona na dawanie bez przerwy (…), a kiedy jej się to nie udaje i wybucha gniewem, czuje się winna i nieudolna w swej »najważniejszej« życiowej roli. Ciekawe, że dziecko, które zupełnie nie potrafi zracjonalizować skupiających się na nim wybuchów gniewu matki (…), zaczyna widzieć dwie matki: dobra i złą, przy czym jedna z nich, przeważnie ta zła, w tajemniczy i irracjonalny sposób pojawia się od czasu do czasu, zastępując tę drugą i budząc w dziecku przerażenie, a potem znika (w bajkach dla dzieci zły aspekt osoby matki symbolizuje postać macochy).” Klinicznym przykładem owego konfliktu pomiędzy oczekiwaniami i możliwościami młodej matki jest depresja poporodowa, która „charakteryzuje się poważnymi zaburzeniami w nawiązywaniu przez matkę prawidłowych więzi z dzieckiem oraz paraliżującym ją z tego powodu poczuciem winy, prowadzącym czasem do prób samobójczych. (…) nieznane są dokładne statystyki mówiące o tym, ile kobiet naprawdę cierpi na tę przypadłość, gdyż wiele z nich wstydzi się mówić o trudności nawiązania więzi z dzieckiem i, o ile to możliwe, woli ukrywać nie akceptowane przez siebie emocje przed otoczeniem do czasu, gdy ich natężenie opadnie, co następuje przeważnie przed upływem pierwszego roku życia dziecka. Niestety, destrukcyjny wpływ depresji na dziecko w tym właśnie okresie jest często bardzo trudno odwracalny.”
„Feministki” mogą zatem pomóc „katoliczkom” (konieczne są te cudzysłowy, ponieważ użyte określenia tylko w przybliżeniu określają pewne typy postaw) w dostrzeżeniu wagi problemów, które te ostatnie skłonne byłyby uznać za drugorzędne. Mogą też stać się ich sojuszniczkami w walce – na przykład – z pornografią. Dla feministek (nie wszystkich!) pornografia to – jak to ujmuje Joanna Mizielińska w artykule Po co nam pornografia? Rozważania z perspektywy feministycznej (nadal ten sam numer „Res Publiki…”) – „najbardziej degradujący kobiety wytwór kultury patriarchalnej”. Szkoda się spierać o słowa (choć miałoby się ochotę…), gdy jest zgoda co do faktów. „Wpływ pornografii bardzo trudno określić, gdyż, jak wykazują liczne badania, nie jest on bezpośredni. Rzadko zdarza się tak, że po obejrzeniu jakiegoś filmu porządny dotąd człowiek idzie na ulicę i gwałci kobietę. Wydaje się, że wpływ pornografii jest bardziej ukryty (…). Uważam, że przedstawione i ujawnione w badaniach jakościowych wypowiedzi kobiet nakłanianych, często przy użyciu siły, przez swoich mężów do wypróbowania pewnych pozycji w łóżku po obejrzeniu ich na filmie pornograficznym stanowią argument przemawiający przeciwko pornografii. (…) Nie chodzi o to, by wprowadzić cenzurę czy zabronić wydawania pornografii w ogóle, ale by zmienić do niej nastawienie społeczne. Bezkrytyczne przyjmowanie jej bez próby odniesienia się do treści i liczenie na to, że każdy ma swój rozum i oczy, jest złudne. Należy dawać rady, interpretować obrazy, wyrażać swoje oburzenie, wtedy tylko jest się w porządku wobec siebie i innych.” Swoje oburzenie autorka kieruje przede wszystkim przeciwko magazynowi „Playboy”, „uznawanemu przez wielu Polaków za niepornograficzny”. „Obłudą jest czytanie »Playboya«, którego kupowanie jest w Polsce w dobrym guście, i jednoczesne potępianie »Hustlera« czy wyśmiewanie »Catsa«. (…) Modelka na zdjęciach w »Playboyu« [tak samo] realizuje wzór kobiety-przedmiotu (…), której można zrobić wszystko, która bez oporu podporządkuje się cudzej woli, która lubi ulegać męskiej sile. (…) Feministki słusznie zauważają, że taki obraz kobiecości może wpływać na stosunek mężczyzn do kobiet w ogóle oraz zmniejszać próg uwrażliwienia społecznego.” Swoje rozważania autorka podsumowuje hasłem-cytatem: „Kobieta, która trzyma »Playboya« w domu, jest jak Żyd, który ma na stole Mein Kampf.”
Do zagadnień, które tu poruszyłem, można by dodać jeszcze cały szereg innych: dlaczego słowo „feminizm” – w kontekście jak najbardziej pozytywnym – pojawiło się w nauczaniu Jana Pawła II (poświęconych jest temu kilkanaście stron cytowanego numeru „Więzi”); co feminizm wniósł do teologii, literatury czy krytyki kultury; jak wygląda sytuacja kobiet (w tym – kobiet konsekrowanych) w Kościele katolickim na świecie i w Polsce… Z pewnością będę wracał do tych pytań. Rozmowa o kobiecie staje się coraz ciekawsza, a ścieżki, którymi chadza feminizm, biegną w coraz to nowych kierunkach. Nie oznacza to, że zanikają radykalizmy. Nie zanikają, ale „środek” się powiększa.
WOJCIECH BONOWICZ, ur. 1967, absolwent polonistyki, poeta, krytyk literacki. Członek redakcji „Znaku”.