Jestem kochanką
Piszecie o różnych kobietach: bezrobotnych, pracujących, matkach, porzuconych żonach. Wzruszam się i przyznaję rację. Piszecie także o prostututkach, nie potępiając ich. Chcę napisać o kobietach, o których zapomnieliście. O kochankach. Jestem tą drugą kobietą. Jeśli ktoś już pluje na mnie, niech dalej nie czyta. Nie musi. A może znajdzie się ktoś, kto doczyta do końca.
Ja po prostu kocham. Uczucie, które mnie ogarnęło, było nie do pokonania. Czasem ludzie przeżywają całe życie, nigdy nie kochając. Dzięki niemu każdy dzień jest najszczęśliwszy, z posmakiem goryczy, gdy myślę o tym, że krzywdzę jego żonę, mojego męża, dzieci. Nie mówcie, że jestem bez uczuć. Mam ich za dużo, czasem aż mnie zabijają.
Najpierw nie mogłam patrzeć na krzyż, teraz modlę się co dzień. Nie mogę zrozumieć, dlaczego Bóg – jeśli stworzył nas na swoje podobieństwo – stawia przede mną mężczyznę mojego życia dopiero wtedy, gdy już z rozsądku wyszłam za mąż. Czemu to zrobił, przecież mówił: „Kochajcie się!”. Ja po prostu chcę kochać i być kochana. Brnę w kłamstwo, mam wyrzuty sumienia, lecz to nie umniejsza mej miłości do niego. Jeśli zerwę ten związek, to zabiję swoje istnienie. Nie umiem. Niczego od niego nie wymagam. Nie pytam, czy zostawi żonę dla mnie, czy potrafi zacząć od zera? Nie pytam, bo sama mam dzieci. Kocham go też za to, że jest dobrym ojcem, a taki nie opuszcza dzieci. Na co liczę? Nie wiem. Może na czyjąś śmierć, chociaż przecież tak naprawdę nie chcę niczyjej śmierci. Pozostają mi tylko pokątne spotkania, czekanie na to, aż może kiedyś, jak będziemy mieli po 70 lat, będziemy razem. I za to będę wdzięczna. Tylko mając tyle lat, nie urodzę mu już dziecka. A tak bardzo tego pragnę.
Czy ktoś czyta ten list? A może są tacy ludzie jak ja, którzy kochają zakazane osoby? Może czują tak samo?
Cieszę się każdym spotkaniem, tulę się do niego i już tęsknię. Nie rozumiem świata. Pytam dlaczego – ale nikt nie odpowiada. Wiem, że robię bardzo źle, uwierzcie mi – nie potrafię zrezygnować! Nie obrażacie prostytutek, nie kamienujcie także mnie. A może jestem gorsza od nich? Może ktoś chciałby odpowiedzieć na moje pytania, może ktoś chciałby ubliżyć, może ktoś pocieszyć, a może ktoś zrozumieć? Przyjmę wszystko, jeśli będzie z serca. Kochanka (12-09-2001)
Sąd nad kochanką – Anna Dodziuk
List podpisany „Kochanka” (opublikowany w „Wysokich Obcasach” nr 28 jako list tygodnia) trafił w wielką dziurę – dziurę w naszej obyczajowości. Kochanki i kochankowie są wokół nas, czy się na to zgadzamy, czy nie. Tymczasem nie ma żadnych dobrych wzorców postępowania, żadnej związanej ze „zjawiskiem kochanki” teorii, ideologii, zasobu doświadczeń. Tu nasza kultura milczy, jakby nie było sprawy.
A sprawa jest, czego dowodzi choćby niespotykana fala listów, które przyszły do redakcji „Wysokich Obcasów”. I domaga się potraktowania po nowemu, bo odsądzanie od czci i wiary osoby pozostającej w pozamałżeńskim związku chyba się przeżyło. Może jestem naiwna, ale mam nadzieję, że mamy coraz mniejszą potrzebę oceniania, a coraz większą – rozumienia.
Też spróbuję zrozumieć, ile się da.
I proszę mi wierzyć: nie zaprzeczam, że to jest dramat, od którego na pewno lepszy byłby związek monogamiczny, dający zadowolenie wszystkim stronom. Tylko że taki wymarzony związek przestał być powszechną formą wspólnego życia. Bodaj co trzecia para się rozwodzi, większość „kawalerów i panien z odzysku” wchodzi w nowe związki – i właśnie oni to często wcześniejsze kochanki i kochankowie. Przyzwyczailiśmy się już do rozwodów i rozwodników. Jednak nie chcemy przyjąć do wiadomości, że konsekwentnie należałoby przyznać prawo obywatelstwa również kochankom.
A wtedy może dałoby się wreszcie spokojnie porozmawiać o tym, jak realnie umocnić małżeństwo. Bo – przepraszam za truizm – dobry, ciepły, pełen szacunku i wzajemnego zainteresowania (także seksualnego) związek nie stanowi co prawda stuprocentowej ochrony przez zagrożeniem ze strony „tego trzeciego” czy „tej trzeciej”, ale jak najlepiej rokuje. Nie bardzo wierzę w opowieści o kobietach czy mężczyznach z dobrych, kochających się małżeństw, których nagły poryw namiętności pchnął w ramiona kogoś innego.
Pamiętam trójkąt z zapałek zrobiony przez amerykańską terapeutkę, która przyjechała uczyć nas rozumienia małżeńskich kryzysów. W tym trójkącie jeden bok stanowił ktoś atrakcyjny, drugi – okoliczności, a trzeci – niskie poczucie własnej wartości. „Dopiero wtedy – tłumaczyła Amerykanka – ta konstrukcja może się zapalić, bez tego nic nie zdziała nawet Marilyn Monroe na Karaibach”.
Szczególnie ważna, a często zaniedbywana w małżeństwie jest potrzeba dowartościowania siebie jako kobiety i jako mężczyzny. Gdybym miała zacząć zgadywać, za jakimi słowami najczęściej tęsknią kobiety (i mężczyźni), wybrałabym: „Jesteś cudowna (wspaniały), tak mi z tobą dobrze”. I następna zagadka: jak często można je usłyszeć od męża (żony), a jak często od kochanka (kochanki)?
Wtedy wierzyłam naszej nauczycielce bez zastrzeżeń, dzisiaj myślę, że trzeci bok mogą stanowić też inne potrzeby. Chociaż poczucie własnej wartości uważam za niezwykle ważne, to nieodpartą chęć spróbowania, a potem kontynuowania drugiego związku może wywołać także nuda czy latami niezaspakajane potrzeby seksualne, a nawet jakże mało romantyczna potrzeba bezpieczeństwa.
Ale zajmować się potrzebami emocjonalnymi w małżeństwie możemy dopiero wtedy, kiedy uznamy, że mamy coś do zrobienia w sprawach miłości. Coś innego niż tylko czekanie na jej rozkwit albo rozpad.
A w tym, żeby sensownie zadbać o swoje małżeństwo, przeszkadza wróg nr 1 długotrwałych, ustabilizowanych związków – mit romantycznej miłości. Ilość szkód, jaką wyrządził ten fascynujący zbiór stereotypów, jest przeogromna. Bowiem to on każe nam szukać w swoich związkach tego, czego na pewno tam nie można znaleźć. Skutek: frustracja, ciągłe rozczarowanie, poczucie skrzywdzonej rezygnacji. W jakich więc sprawach ten mit podpowiada nam fałszywe, nierealistyczne przekonania?
Po pierwsze – mówi, że wszystko, co ważne w kontakcie z drugim człowiekiem, można i powinno się mieć w jednym związku. I miłość, i bliskość psychiczną, i podziw, i seks, i oparcie, i wspólnotę zainteresowań, i jeszcze piętnaście innych ogromnie ważnych rzeczy. Dlatego żony czują się zazdrosne o przyjaciół męża, zagrożone jego wyjazdami, wściekłe, kiedy jest mu z kimś wesoło albo za bardzo się zagada. Kiedy się mówi, że kobiety są zaborcze, zawsze myślę, że to raczej mit romantycznej miłości namieszał im w głowach.
Wynurzenia mojej serdecznej przyjaciółki Moniki zawsze dziwią wszystkich, którzy jej słuchają. „Ja nawet nie myślę – powtarza Monika, która ze swoim mężem tworzy jeden z najlepszych związków, jakie znam – że mogłabym być dla niego partnerką w dyskusjach czy zainteresowaniach. U nas w małżeństwie on jest mądry, a ja lepiej znam się na dzieciach”.
Monika nie poddaje się też władzy innego przekonania, jeszcze wyraźniej wyrastającego z mitu romantycznej miłości: że miłość to ślepa siła, spada na człowieka nagle, równie nagle znika i nie da sobą kierować. Nieraz słyszałam, jak się zastanawia, co ma zrobić, żeby mąż bardziej ją kochał. Korzysta z różnych kobiecych sposobów, jest dobrą znawczynią jego psychiki, umie go wspierać, zna jego potrzeby i chęci. I w żadnym stopniu jej postępowanie nie jest podobne do modelu żony uległej, zabiegającej o względy swego pana – Monika chce być kompetentna jako żona.
Ogromnie boleję nad tym, co wciąż od nowa widzę w pracy z małżeństwami: ani znajomości drugiej strony (czasem trudno uzyskać odpowiedź na pytanie o jej czy jego kolor oczu), ani empatii, ani wyobraźni co do potrzeb i chęci (tu zadręczam małżonków pytaniem, co zrobiliby, gdyby mieli po 30 tys. złotych i – odwrotnie niż w legendzie o złotej kaczce – mieli wydać je w ciągu jednego dnia tylko na partnera). Nie nauczyli się tego, nie mają takich doświadczeń, ale też nie widzą takiej potrzeby, więc nie szanują smutków ani lęków, nie rozumieją bólu, nie akceptują złości drugiej strony. Przykro pomyśleć, że ten analfabetyzm dotyczy najbliższej osoby.
Wizja miłości jako ślepej siły tak nas ukształtowała, że nie mamy poszanowania dla dobrego, ciepłego, ustabilizowanego uczucia. Takiej miłości, której nie muszą targać żadne burze, ani z zewnątrz, ani od wewnątrz. Mamy okropne skojarzenia, że to musiałaby być miłość w przydeptanych kapciach i papilotach. A może nawet coś tak spokojnego i udomowionego w ogóle nie jest miłością? Sama pewnego dnia, przyglądając się małżeństwu żyjącemu zgodnie od kilkunastu lat bez wzlotów i upadków, złapałam się na takiej reakcji: „Za nic w świecie tego nie chcę, to musi być strasznie nudne”. Skąd to wiem? Wcale nie wiem! Takie rzeczy myśli i mówi za mnie stereotyp. Akurat do tego stereotypu dużo lepiej od żony pasuje kochanka.
Przechodzi mi przez głowę jeszcze mnóstwo innych wątków, dotyczących kochanek i kochanków. Zdaje się, że o tym, jak o teściowej, można nieskończenie. Dzisiaj chcę zakończyć dwiema uwagami: temat kochanki jest nieodłączny od tematu zmian w układzie małżeńskim i cieszę się, że zmusił duże grono do myślenia. Jestem też zadowolona, że duża grupa, dotąd milcząca – mam na myśli byłe i aktualne kochanki, a wraz z nimi mężczyzn w podobnej sytuacji życiowej – odzyskała głos. Ilekroć udaje się bez zacietrzewienia porozmawiać nawet o najtrudniejszej i najbardziej kontrowersyjnej sprawie, zawsze wynika z tego coś dobrego.
Źródło tekstu: Archiwum gazeta.pl