Kościół, nowoczesność, sztuka i kicz
- Czym jest sztuka?
- Jakie zadania ma sztuka? Jaki cel ma sztuka? Po co człowiek uprawia sztukę? Czego my oczekujemy po sztuce?
- Po czym poznać prawdziwą sztukę? Po czym poznać kicz?
- Co to jest kicz?
- Sztuka ma zachwycać, zadziwiać, szokować?
- Czym jest dzisiaj piękno?
- W jakim kościele dobrze jest się modlić?
„Świat w którym żyjemy potrzebuje piękna, aby nie pogrążyć się w rozpaczy. Piękno, podobnie jak prawda, budzi radość w ludzkich sercach i jest cennym owocem, który trwa mimo upływu czasu, tworzy więzy między pokoleniami i łączy je w jednomyślnym podziwie.”
(Sobór Watykański II; Pozdrowienie i wezwanie do artystów z 1965 )
Kościół, nowoczesność, sztuka i kicz. Po raz pierwszy
Sztuka – ta „przodująca”, ta „współczesna” – oderwała się od swojej sakralnej funkcji jako funkcji głównej. Stała się zabawką samych artystów i wielbicieli formy, z czasem zaś i apostołów różnych nowych wiar. Przede wszystkim – specyficznej wiary w sztukę samą jako taką.
Konflikt
Bywa, że w okolicy takich wydarzeń i takich polemik wybija na wierzch anegdota, której bohaterem bywa (bo bywają także inni) Jan Styka, polski malarz czasów fin de siècle. Ów Styka ostentacyjnie manifestował swoją pobożność, a malując Chrystusa, notorycznie ponoć klęczał. I wówczas właśnie usłyszeć miał głos z nieba: „Wy Styka! Wy mnie nie malujcie na kolanach, tylko dobrze!”.
To uderza w momentach kryzysu i konfliktu. Zanim uderzy się w Kościół inaczej – uderza się pośrednio. Wtedy na przykład, gdy powstaje kolosalny posąg Chrystusa Króla w Świebodzinie albo gdy Krakowskim Przedmieściem przechodzi ubrana w dziwaczne szatki procesja zwolenników intronizacji Chrystusa Króla: Jego wizerunek, jak i stroje uczestników tej inicjatywy, wielu wydawały się po prostu kiczowate, co wyszydzano.
Mówi się zazwyczaj wtedy: komu potrzebne są te gigantyczne kicze? Czy wiara koniecznie musi manifestować się posągami ustawianymi publicznie, i to takimi posągami? Co to komu pomoże? Komu to służy?
Odżywa też zaraz powyższa anegdota o malarzu Styce. Co ciekawe, jej pierwszym propagatorem miał być Tadeusz Boy-Żeleński, znany antyklerykał i niepobożniś. Problem jednak w tym, że Styka naprawdę wielkim malarzem był – żadnym amatorem! I wielką karierę zrobił – i to w Stanach; a inni mu zazdrościli. Boy zaś, jako wspomniany antyklerykał, nic innego wytknąć Styce nie mógłszy, uderzył w „nieartystowskiego” artystę bronią kpiny.
Kpiny tym łatwiejszej, że przecie obecnie nieomal „każdy artysta wie”, iż to, co nabożne, musi być kiczowate, tudzież naiwne. To się samo przez się rozumie. Ergo, sztuka Styki musiała być kiczowata. Dlatego anegdota się przyjęła, powtarzano ją chętnie i powtarza się ją do dziś. Najlepszy dowód, że ja sam usłyszałem ją po raz pierwszy z ust żarliwego kapłana, który Stykę (nie znając chyba w ogóle jego sztuki) obśmiał (na marginesie innych, słusznych skądinąd wywodów, a nie w głównym nurcie wypowiedzi). Po latach zobaczyłem dzieła Styki i zdumiałem się – były to naprawdę świetne obrazy!
Przyprawianie gęby
Tak przedstawia się rzekomy konflikt sztuki z wiarą oraz artystów z Kościołem. Podczas rozgrywania takiego konfliktu z obu stron dobywa się przeróżnych argumentów i zadaje się przeróżne pytania. Są w tej dyskusji zdania ciekawe, ale często chodzi o to głównie, żeby Kościołowi w łatwy sposób przyprawić gębę propagatora kiczu i sztuki niedobrej…, a jak można, i to można łatwo, to czemu tej gęby Mu nie przyprawić?
Pojęcie kiczu wydaje się mieć tutaj ważną rolę do odegrania. Łatwo nim szafować. Łatwo nim oskarżać…, a tak naprawdę… no właśnie. Ale powoli. Nie podam tu i teraz, i od razu – definicji kiczu. To za chwilę. Jeszcze trochę cierpliwości.
Sztuka i Kościół
Dlaczego tak łatwo wyszydza się rzekomy (i prawdziwy) kicz kościelny? Dlatego, że Kościół w sposób podświadomy wciąż zajmuje w naszym świecie miejsce szczególnie związane ze sztuką.
Dlatego, że po prostu oczekuje się od Kościoła czegoś, co jest wielką sztuką. Wszak większość dawnych, wielkich dzieł sztuki znajdowała się bądź znajduje się w świątyniach, albo też owe dzieła sztuki wręcz są świątyniami.
Wielu biskupów i papieży było wielkimi mecenasami sztuki; sztukę tworzono kiedyś przede wszystkim w Kościele, dla Kościoła, za sprawą Kościoła. Dopiero po pewnym czasie sztuka (ta „przodująca”, ta „współczesna”) oderwała się od swojej sakralnej funkcji jako funkcji głównej. Stała się zabawką samych artystów i wielbicieli formy, z czasem zaś i apostołów różnych nowych wiar.
Przede wszystkim – specyficznej wiary w sztukę samą jako taką.
Od zawsze bowiem sztuka wiązała się z kultem Czegoś Niewyrażalnego, Czegoś Nadprzyrodzonego.
Stąd to przecież wyniknął biblijny zakaz wykonywania wizerunków ludzi i zwierząt. Na koniec zaś, w czasach nam bliższych, przylgnęła do kultu samej siebie, ewentualnie do kultu swoich twórców. Kościół przestał jej być potrzebny, natomiast cały czas potrzebna jej była i jest siła, którą bierze ona ze swej magicznej wręcz zdolności – wyrażania Czegoś Niewyrażalnego Inaczej.
Dziejów rozwodu Kościoła ze sztuką punkt pierwszy, czyli sztuki przedstawiającej upadek
Oderwanie sztuki od Kościoła nastąpiło niejako w dwu etapach.
Wpierw, jako się rzekło, zaczęto wielbić samą zręczność, artyzm, artystę (zawsze cenionych, ale mniej więcej od wieku XVI szczególnie).
Ponadto – co chyba znacznie ważniejsze – w wieku XIX doszło do utraty przez rzeźbę i malarstwo monopolu na realistyczne przedstawianie Niewyrażalnego. Wcześniej wszak jedynie w dziełach malarstwa i rzeźby można było oglądać wierne a złudne odbicie rzeczywistości, która często była tą Inną Rzeczywistością, Rzeczywistością Świętą, a jednocześnie mamiła zmysły niezwykłym realizmem, iluzją przedstawienia. Można by rzec, że podówczas iluzja wspomagała wiarę.
Jednak po wynalezieniu fotografii (nie mówiąc o filmie i innych mediach tego rodzaju) to się nagle zmieniło. Wszelkie obrazy – w tym właśnie i obrazy święte – przestały posiadać monopol na iluzję.
A ponadto ich iluzja okazała się gorsza od fotografii; co wszyscy zauważyli.
Fotografia „odbija” wszak rzeczywistość znacznie dokładniej niż jakikolwiek obraz, a nadto – fotografię robi się szybciej i prościej, niźli wykonują swoje dzieła malarz, rysownik, rzeźbiarz.
Efekt był taki, że święte obrazy i figury stojące na ołtarzach przestały wywierać wrażenie swoją siłą iluzji i w jakimś sensie przestały być „wiarygodne” jako „portrety” świętych – bo każdy widział (czego nie wiedział i nie widział we wcześniejszych stuleciach), iż nie są i nie będą nigdy wiernymi „fotografiami” Boga i świętych.
Dziejów rozwodu Kościoła ze sztuką punkt drugi, czyli sztuka obca kultowi
Z drugiej zaś strony dzieje sztuki europejskiej w ogóle potoczyły się odtąd w innym kierunku. Skoro bowiem zaistniała fotografia i artyści zrozumieli, że nie mogą i nie mają po co konkurować z nią na polu odtwarzania rzeczywistości – zaczęli więc poszukiwać innych atutów i innych celów dla swojej sztuki niż tylko niewolnicze „odzwierciedlanie” wizerunku stworzenia. Jak grzyby po deszczu powstawać zaczęły nowe prądy w sztuce, które w ogóle od tego „odzwierciedlania” odeszły. Pojawił się kubizm, surrealizm, wszelakie abstrakcje et caetera.
Tym samym sztuka tworzona dla Kościoła stanęła na rozdrożu. Dzieła wyobrażające postacie świętych i dzieje historii świętej nadal były Kościołowi potrzebne, ale – jako się rzekło – utraciły swój atut „realności przedstawienia”. Przestały wydawać się tak „prawdziwe”, jak dawniej się wydawały; nadto zaś w oczach intelektualnych elit przestały być „nowoczesne”, czyli modne.
Podsumujmy: to, co było nadal użyteczne dla Kościoła – przestało być uważane za wybitną sztukę; natomiast to, co uważano za nowoczesne i modne, użytecznym dla Kościoła być przestało.
Automatycznie poczęło się wydawać, że współczesna świątynia chrześcijańska i jej wyposażenie nie będą odtąd czymś ważnym z perspektywy dziejów sztuki. Że w ogóle stracą moc bycia wybitnymi dziełami.
Próby sojuszu z nowoczesną sztuką
Ten niby ostateczny rozbrat sztuki i Kościoła budził w wielu chrześcijanach wewnętrzny sprzeciw. Jak to! Czyż artyści uznawani za najlepszych – jak niegdyś Michał Anioł i Caravaggio – nie będą już mogli tworzyć sztuki chrześcijańskiej? Odpowiedź nie okazała się jednoznaczna, mimo że owi uznawani za najlepszych artystów byli teraz często niewierzący, a ich dzieła miały się raczej nijak do wiary i do kanonów sztuki kościelnej.
Powstała bowiem idea, aby Kościół mimo wszystko powrócił do roli wielkiego mecenasa sztuki, zapraszając współczesnych, „wielkich” artystów (choćby niewierzących, lecz sławnych) do wykonywania dzieł sztuki sakralnej. Dzieł w opinii świata poważnych, nowoczesnych, które znów postawią świątynię chrześcijańską w centrum dziejów sztuki.
W ten właśnie sposób Chagall i Le Corbusier zaczęli płodzić dla Kościoła. Kaplica Notre-Dame-du-Haut w Ronchamp i klasztor dominikański Sainte-Marie-de-la-Tourette, wpisany na listę francuskich narodowych zabytków sztuki, przeszły do legendy. Odwiedzają je rzesze turystów. Ale… No właśnie, jest jedno ale…
Kościół, nowoczesność, sztuka i kicz. Po raz drugi
Wskutek niemożności bycia dziełem sztuki kicz razi wzrok ludzi mających jaki taki gust. Jawi się im jako twór napuszony, zbudowany z licznych „przedobrzonych” elementów zestawionych wedle zasady „kawa na ławę”, niepasujących do siebie, ale odwołujących się do dzieł sztuki.
Małe resumé
W poprzednim odcinku mowa była o tym, jak to przez czas jakiś przyjęło się uważać, iż w wieku XIX Kościół katolicki przestał być miejscem powstawania wielkiej sztuki. Na pewno stało się tak w przypadku sztuki – by tak rzec – „głównego nurtu”, docenianej w podręcznikach artystycznych dziejów ludzkości, w przypadku sztuki głośnej, chwalonej, awangardowej. Bo oto w pewnym momencie Kościół zamiast być mecenasem artystów pierwszej ligi, stał się ich (mentalnym) petentem. To znaczy, że pojawiły się w Kościele próby zaimplantowania nowoczesnej sztuki wewnątrz Kościoła – ale miało się wrażenie (a przynajmniej niektórzy takie wrażenie miewali), że ta nowoczesna sztuka i ci nowocześni artyści „robili Kościołowi łaskę”… (choć oczywiście nie robili niczego za darmo – nie o taką „łaskę” tu chodzi, proszę mnie dobrze zrozumieć). Bo nie w Kościele jest odtąd miejsce sztuki „najlepszej”.
Po tej to właśnie linii zaproszono do współpracy z Kościołem takie między innymi tuzy artystycznego świata, jak Marc Chagall i Le Corbusier. Iżby w końcu i na Kościół spłynął splendor tej „najlepszej” współczesnej sztuki.
Le Corbusier
Kościoły i klasztory wzniesione według projektów Le Corbusiera nie zrywały tak zupełnie z kościelną tradycją – ale w gruncie rzeczy… jednak zrywały. No owszem, wprowadzona przezeń „rzeźbiarska” forma kaplicy w Ronchamp przypomina, zwłaszcza atmosferą wnętrza, niektóre stareńkie, romańskie kościółki dawnej Francji. Jest to po części wariacja na ten temat, ale kaplica ta wydaje się równie bliska estetyce bunkra czy igloo. Jeszcze bardziej biją „niekościelnością” formy klasztoru La Tourette, jakże – w czasie, gdy powstawały – „nowoczesne”.
…i duchowość jego wnętrz…
Co ciekawe, owe modernistyczne klasztory i kościoły zwiedza się przyjemnie, turyści do nich się garną; natomiast z przemieszkiwaniem w nich i ze sprawowaniem liturgii jest już (albo było) gorzej.
Tak przynajmniej słyszałem, ale zastrzegam się: relata refero, bo ani w Ronchamp, ani w La Tourette noga moja nie postała. Znajomi dominikanie przekazali mi jednak plotkę, wedle której duch zakonny w klasztorze La Tourette nie był zbyt gorący, a jeden z owych znajomych sugerował nawet ścisłą więź pomiędzy wpływem stylistyki Le Corbusiera a rozpadem zakonnej wspólnoty.
No cóż, to po pierwsze plotka, po drugie dowód raczej na to, że nie stylistyka, ale duch nowinkarstwa, który ją wprowadzał, był katalizatorem niepożądanych zmian. Dlaczego tak myślę? Dlatego, że te same formy architektury w „stylu” Le Corbusiera, przeniesione na grunt polski…, pośredniczyły w umacnianiu wiary i walce z bezbożnictwem.
„Arka Pana”, zasiew wielkiego dzieła sztuki…
Przykład? Pierwszy i najważniejszy – to kościół „Arka Pana” w Nowej Hucie-Bieńczycach. Jego bryła powstała w sposób oczywisty z lecorbusierowskiej inspiracji, wedle świetnego projektu Władysława Pietrzyka. Jest to bez wątpienia dzieło wiekopomne i wielkie. Niemniej, mym skromnym zdaniem, skupić się w nim na modlitwie z otwartymi oczami, jest dużą sztuką; w każdym razie mnie się, jak dotąd, nie udało.
A przecież przyznać trzeba, że ta właśnie świątynia jest ostoją wiary i wiary tej żywym świadectwem. Nie wątpię, że stało się tak niezupełnie za sprawą formy, lecz jakby na przekór formie – bo powiał przez nią Duch Święty, który wszak flat ub i vult. Nie dziwota: nie kto inny, jak sam arcybiskup Karol Wojtyła wraz z nowohuckim proboszczem ks. Józefem Gorzelanym toczyli z komuchami boje o budowę tej świątyni. Oni, a wraz z nimi dzielni parafianie, sprawili, że mury „Arki Pana” nasiąkły Duchem Świętym.
Jej forma też miała znaczenie, ale – jak dla mnie – raczej przewrotne. Bo w Polsce za komuny propa-ganda ukazywała Kościół jako zacofany – a tu proszę, budujemy „w najnowocześniejszym stylu”! Arka Pana – stała się wizytówką nowoczesnej architektury polskiej. Nadto nowohucki proboszcz i wierni zadbali o inne detale. Papież Paweł VI ofiarował kamień węgielny z bazyliki Konstantyna Wielkiego; pojawił się też kamień z księżyca – dar amerykańskich astronautów, wyeksponowany w prezbiterium; najlepsi współcześni artyści polscy dali swoje malowidła i rzeźby – drogę krzyżową, krucyfiks, serię „Piet Polskich”… i z kościoła uczyniła się prawdziwa galeria wybitnej polskiej sztuki współczesnej.
…i jego kiczowate owoce
Proszę mnie, Szanowni Czytelnicy, dobrze zrozumieć. „Arka Pana” to, powtarzam, wielkie dzieło sztuki i jeden ze słupów milowych polskiej architektury. Pytanie jednak, czy jest to dzieło o formie odpowiedniej dla świątyni chrześcijańskiej? Moim zdaniem – nie bardzo.
Pośrednim dowodem na to byłaby wspomniana już trudna osiągalność modlitewnego skupienia (nie tylko jam tej trudności doświadczał), nie tyle jednak w samej „Arce Pana” – co w miriadach „central-nych”, halowatych świątyń, które ją naśladują.
Wskutek zasiewu sławy „Arki Pana” zaczęły bowiem w całym kraju powstawać jak grzyby po desz-czu świątynie „lecorbusierowskie”. Niekiedy mają one ciekawe bryły, ale wnętrza zwykle zioną
banałem i niesakralnością, przypominając szkolne sale gimnastyczne, na dodatek w gigantycznym powiększeniu. No i, o ile w dziełach Le Corbusiera i w „Arce Pana” – choćby się ich nie lubiło – czuć „rękę mistrza”, czyli mocną jakość dzieła plastycznego – znaczna liczba polskich naśladownictw wypada blado czy raczej, co gorsza: kiczowato.
Rola wzoru
Ktoś powie: piszesz pan bzdury, wszak trudno żądać od kiepskich naśladowców, aby dorównali mistrzowi. Otóż niekoniecznie. Oceniamy bowiem także przydatność podanego wzoru jako modelu do naśladowania. Gdy porównamy ze sobą stare, drewniane, wiejskie kościółki w ich formach jak najbardziej podstawowych (jedna prostokątna w rzucie nawa, jedno węższe, przylegające do krótszego boku nawy prezbiterium, spadzisty dach, wieża u wejścia), będziemy musieli przyznać, że ten wzór bardzo trudno „zepsuć” i że nawet prymitywne realizacje gwarantują „duchową jakość” takiej modlitewnej przestrzeni.
Natomiast w przypadku naśladownictw „Arki Pana” model był wprawdzie genialny, ale naśla-downictwa wykazały, że okazał się zbyt trudny, zbyt ambitny, aby zastosować go masowo.
I – mym skromnym zdaniem – w efekcie powstały liczne kościoły, które udają wielką architekturę, zamiast być świątynią „przyjazną dla modlitwy”. Powstały kościoły-kicze.
Ale, co ciekawe, powstały też dzieła-kicze, które są świetnymi kościołami czy obrazami, albo rzeźbami – i które promieniują niezwykłą duchowością; i zapraszają do modlitwy, mimo że swoją formą wydają się być zaprzeczeniem dobrej sztuki i ucieleśnieniem kiczu. Przykłady? Dzieła, które towarzyszyły ziemskiej działalności św. Maksymiliana Marii Kolbego. Albo kościół w Grzechini (ci, co go znają, wiedzą, o co chodzi). Obok nich stoją też dzieła, które są wprawdzie świetnymi dziełami sztuki architektonicznej, ale… czy są dobrymi kościołami? Nie są. I co za tym idzie – skoro nie są dobrymi kościołami, to czy przypadkiem nie mają w sobie elementów… kiczu właśnie?
- Kicz: cóż to takiego?
Ktoś zapyta mnie teraz, cóż to jest kicz? Trudne pytanie, bo definicji kiczu padało wiele, nadto pojęcie owo powstało stosunkowo niedawno (sto kilkadziesiąt lat temu).
Generalnie na nasz użytek można by rzec, że kicz to taki rodzaj dzieła sztuki, które dziełem sztuki niekoniecznie jest, bowiem zamierza je tylko obcesowo udawać. Wskutek tej niemożności bycia dziełem sztuki kicz razi wzrok ludzi mających jaki taki gust. Jawi się im jako twór napuszony, zbudowany z licznych „przedobrzonych” elementów zestawionych wedle zasady „kawa na ławę”, niepasujących do siebie, ale odwołujących się do dzieł sztuki „wysokiej” czy „prawdziwej” (aczkolwiek dziś wszystkie te określenia stają się coraz bardziej puste, jako że obecnie wszystko można określić sztuką).
Kicz schlebia za to osobnikom niewyrobionym – zabiegając swoją formą, iżby uznali go za dzieło sztuki „wysokiej”. Zazwyczaj, jeśli mówi się o kiczu w kościele – przywołuje się religijny, „przesłodzony” kicz znany z dawnych, powielanych od wieku XIX obrazków „od Komunii Świętej”.
Wnioski
Tymczasem pozwolę sobie zarejestrować dwa wnioski płynące z powyższych rozważań.
Po pierwsze, wypada zauważyć, iż istnieje kicz „nowoczesny”, jak udowodniły kiepskie naśladownictwa „Arki Pana”.
Po drugie jednak – zarówno w przypadku genialnej „Arki Pana”, jak i jej naśladownictw – nie ma reguł. Coś, co jest doskonałym dziełem sztuki, może nie być „dobrym kościołem”, bo go tylko „udaje”.
Dzieło takie kiczem wprawdzie nie jest, ale… nosi w sobie jego ziarno. Za to kościół-kicz i obraz-kicz może się jednak okazać dziełem wyjątkowym, duchowo promieniującym i cennym. Są to paradoksy, o których warto pamiętać.
Jacek Kowalski