Łaska małżeńska
Znam faceta, który mówi, że żona mu się nie podoba, bo się roztyła. A ona urodziła mu piątkę dzieci. On mówi, że ona nie jest teraz dla niego partnerem seksualnym. I się rozwodzi się. Co za dziwny człowiek!
Z Mirosławem Pilśniakiem, dominikaninem, rozmawia Tomasz Kwaśniewski
Ojciec zajmuje się rozwodami?
Ja się zajmuję tym, żeby nie doszło do rozwodu.
Ale dochodzi. I to coraz częściej.
Niestety, tak. A to ze względu na ogromną słabość psychiczną ludzi. Coraz więcej osób, wchodząc w małżeństwo, nie jest w stanie zafunkcjonować w głębokim, trwałym i wyłącznym związku.
Tylko?
Coraz więcej ludzi buduje swoje życie w sposób funkcjonalny. Skupia się na tym, by było im dobrze. A takie 'dobrze’ najczęściej oznacza oczekiwanie na masę przyjemnych uczuć związanych z obecnością drugiej osoby. Ale problem w tym, że taki stan nie jest trwały. On przemija i niby jest to powszechnie wiadome, ale każdy myśli, że w jego przypadku będzie inaczej. I ta słabość tutaj polega właśnie na tym, że buduje się małżeństwo na oczekiwaniu, że się będzie szczęśliwym, że nie będzie trudności, że współmałżonek będzie nam się podobał. A to jest, niestety, brak realizmu.
Znam faceta, który mówi, że żona mu się nie podoba, bo się roztyła. A ona urodziła mu piątkę dzieci. On mówi, że ona nie jest teraz dla niego partnerem seksualnym. I się rozwodzi. Co za dziwny człowiek! Ożenił się pod warunkiem, że ona się nie zmieni?
Ludzie wchodzą w związek małżeński, nie przewidując…
…Zakładając, że będzie dobrze. Że nigdy się nie zestarzeją, że nigdy nie będą chorzy. Mnie się wydaje, że nie da się wejść w głęboki związek z drugim człowiekiem, a jednocześnie myśleć, że gdyby coś się nie udało, to się rozejdziemy…
Teraz bardzo popularne jest takie wspólne mieszkanie przed ślubem. Na próbę. Ludzie często w to wchodzą, tłumacząc, że wszyscy tak robią. Niektórzy wręcz twierdzą, że to obowiązek i przejaw odpowiedzialności. Problem w tym, że związek musi rozgrywać się głębiej niż na poziomie przeżyć, gestów, przyjemności z tego, że ktoś ze mną jest. Tego nie da się zbudować przez wspólne mieszkanie.
Ale może taka próba rzeczywiście jest w stanie uchronić związek przed późniejszym rozpadem?
W Krakowie przeprowadzono badania socjologiczne na ten temat. Naprawdę nie na zamówienie Kościoła. Liczby są bezlitosne. Wynika z nich, że na sześć małżeństw, które przed ślubem mieszkały razem, pięć ma trudności z przetrwaniem związku.
Ojciec na pewno ma swoją teorię w tej sprawie.
Myślenie, że jakby co, możemy się rozejść, to taka furtka, dzięki której ludzie mogą dużo znieść. Kiedy biorą ślub, ta furtka się zamyka, sytuacja staje się nie do zniesienia. Spotkałem rekordzistów, którzy żyli ze sobą siedem lat w zgodzie jako narzeczeni i rozeszli się w dwa tygodnie po ślubie.
Jest też cała masa małżeństw, które nie chcą zdecydować się na rozwód, są ze sobą dwadzieścia parę lat i z roku na rok jest im coraz gorzej.
Bo banalna prawda jest taka, że jak się nie pracuje nad małżeństwem, to taka jest droga.
Dlaczego ludzie się rozwodzą?
Mam w głowie ze dwieście historii związanych z rozwodem, więc to już jest jakaś statystyczna próba. Otóż często fabuła jest banalna: ktoś zawiązał romans. I to, co w tym jest najbardziej beznadziejne, to fakt, że każdy z boku widzi, że ten romans jest ewidentnym rozgrywaniem problemu niedobrych relacji w małżeństwie. Że człowiek sobie w ten sposób uzupełnia to, czego mu w nim brakuje. Źle mu było, nikt go nie przytulił, nie wysłuchał. A przecież mógłby to znaleźć w swoim małżeństwie, gdyby nad nim pracował.
A może tego, czego szuka, rzeczywiście nie może w swoim małżeństwie znaleźć?
Prawda jest taka, że ten romans to jest rodzaj tabletki znieczulającej, która na początku daje przyjemne przeżycia, ale po której powrót do rzeczywistości jest niezmiernie bolesny.
Ale przecież się zdarza, że ktoś był w jednym związku, nie udało się, związał się po raz drugi i wreszcie odnalazł to, czego szukał.
Tak, tylko że cudownie jest tak samo długo jak w tym pierwszym związku. To znaczy – aż nie natrafił na te swoje ograniczenia, które wniósł w pierwszy, a potem w drugi związek. Jest jeszcze jeden problem, który polega na tym, że człowiek na szczęście nie jest całkowicie zamknięty na prawdę. Znam taką historię, gdzie kobieta uciekła od swojego męża z czwórką dzieci i zostawiła wszystko: pieniądze, dom, pracę. Nie była w stanie znieść subtelnej, ale realnej przemocy. Kilkanaście lat to trwało, aż w końcu nie wytrzymała i związała się z kimś innym. Zresztą ze swoim starym znajomym. Narobili przy tym mnóstwo głupstw, bo on przy okazji rozbił swoje małżeństwo. Ale zawiązali związek, który jest, można powiedzieć, dobry, budowany bardzo umiejętnie i ostrożnie. Tylko że, jak mówiłem, na szczęście tak jest, że człowiek nie jest w stanie pozbawić się pewnego rozeznania prawdy i dlatego ta osoba ma pragnienie naprawienia zła, które się stało.
Czy to jest poczucie prawdy, czy może poczucie winy?
Ja zdecydowanie sądzę, że to jest wrażliwość na prawdę. Przysięgi, którą człowiek składa, nie da się wymazać. Po tym, co dzieje się w dzieciach, widać, że rozwód, zaprzeczenie przysiędze małżeńskiej, ma swoje realne konsekwencje.
Ale przecież prawda jest taka, że ta kobieta buduje związek z innym mężczyzną i ten związek jest dobry.
Prawda o tych ludziach obejmuje także prawdę o tym pierwszym związku. Jestem przekonany, że łaska małżeństwa jest czymś niezaprzeczalnym. I że tego nie można od siebie odkleić. Tylko co najwyżej czasem można być jej niewiernym.
Ale przecież jest coś takiego jak rozwód kościelny.
W Kościele katolickim nie ma rozerwania istniejącego małżeństwa. Istnieje orzekanie o nieważności małżeństwa od samego początku. Sąd kościelny sprawdza nie to, czy ktoś zawinił, że doszło do rozpadu małżeństwa, ale to, czy od chwili ślubu istnieje sakrament, który złączył dwoje w jedno. Bada motywy i możliwości zawarcia małżeństwa, zdolność do wypełnienia ślubów. Czy ono naprawdę jest obdarzone łaską jedności, czy nie było jakiegoś błędu?
Czyli jakby tamta kobieta, o której Ksiądz opowiadał, wystąpiła o sprawdzenie swojego małżeństwa…
…To myślę, że gdyby okazało się, że ich związek był od początku rodzajem przemocy, Kościół orzekłby o nieistnieniu sakramentu od chwili ślubu.
I wtedy by jej ulżyło?
Więcej. Jeżeli człowiek dowiaduje się od Kościoła, że jego związek jest nieważny, to ma zaufać tej decyzji. Ma przyjąć, że Pan Bóg nie chciał i nie chce tego pierwszego związku. To bardzo porządkuje przeżycie straty i krzywdy, jaką się poniosło z powodu rozpadu małżeństwa.
Ogromna władza.
To jest to, co Pan Jezus powiedział Piotrowi: 'Daję Tobie klucze Królestwa. Co zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie…’.
Ale zanim to się stało, Piotr miał wpadkę i trzykrotnie się zaparł.
Ale się nawrócił i uwierzył w przebaczenie. My też możemy.
No właśnie! Ja mam takie doświadczenie, że byłem w związku, który był dla mnie ważny, ale się cieszę, że się skończył. I teraz jestem pewny, że dobrze się stało.
Bardzo często budowanie drugiego związku polega na tym, że człowiek unika błędów, które zrobił w pierwszym.
I z tego wynika myśl, że jednak pewna swoboda w rozwiązywaniu związków nie jest taka zła.
W przypadku katolików tej swobody nie ma, bo związek ze współmałżonkiem jest zarazem związkiem z Bogiem. Ten związek na szczęście jest nierozerwalny. Poza tym – i to jest ważny argument pozareligijny – rozwód nie pozostaje bez śladu. To jest porażka jakichś nadziei, które człowiek wniósł w pierwotny związek. To jest świadomość krzywdy, którą się wyrządza współmałżonkowi i dzieciom. Tego się już nie odkręci. I nie można mówić, że to jest cena, którą łatwo się płaci za budowę nowego, dobrego związku.
Ale ja znam kilka historii, w których się odkręciło.
Bo człowiek może ze słabości zrobić siłę, ale tylko wtedy, gdy włoży w to pewną pracę. Nie wszyscy są w stanie wykonać tę pracę.
Czy istnieją takie sytuacje, gdy Kościół zaleca rozwód?
Kościół rozwodu jako takiego nie zaleca nigdy. Kościół przyjmuje dwie sytuacje, w których należy dążyć do separacji. I to jest sytuacja jawnej zdrady oraz przemoc. Te wszystkie historie, w których się zarzuca katolikom, że jesteśmy sprzymierzeńcami przemocy domowej, bo zalecamy wytrwanie, gdy dzieją się straszne rzeczy, to jest nieprawda. To odniesienie do jakiegoś marginesu, który istnieje w każdej grupie społecznej. Przedstawianie katolików w taki sposób, że z patologii robią normy, jest nieuczciwe. Na szczęście takie gadanie na temat Kościoła istnieje już dwa tysiące lat i zdążyliśmy się przyzwyczaić. Chociaż to nie znaczy, że lubimy, kiedy się nas wyśmiewa.
O co trzeba zapytać, sprawdzając w sądzie kościelnym swoje małżeństwo?
O błąd lub oszustwo. O zatajenie jakiegoś poważnego deficytu albo poważnego faktu, który teraz rzutuje na związek. Na przykład zatajenie choroby psychicznej albo posiadania dzieci. Czyli czegoś, co rzutuje na motywy i decyzje o związku, ale nie było wcześniej ujawnione.
A to, że ktoś po prostu komuś nie pasuje?
Nie, skądże. Choć zdarza się, że człowiek, zawierając małżeństwo, symulował jego zawarcie.
To znaczy?
Niby zawierał małżeństwo, ale koledze powiedział, że jakby coś nie wyszło, to on ma wyjście. To znaczy, że z góry zakładał, i to jawnie, że to małżeństwo nie będzie trwałe. Z punktu widzenia wierzącego, było to oszukiwanie drugiego.
Czy ksiądz w czasie spowiedzi może zasugerować sprawdzenie małżeństwa?
W sytuacji trwającego związku niczego się nie sugeruje. Człowiek musi mieć prawo do swojego zmagania. Ale czasami naprawdę związek się rozpada albo ktoś ma poczucie, że żyje w długotrwałym oszustwie. Niedawno miałem taką historię. On jest najprawdopodobniej niezdolny do wierności, najprawdopodobniej jest uzależniony od seksu i co chwila wpada w nowe, płytkie, beznadziejne związki i robi to jawnie. Teraz już zaczął z mężczyznami. Kobieta, która jest z nim w małżeństwie, nie wie, co robić.
No właśnie, co robić?
W dodatku ten facet ją oszukuje. Po każdym romansie mówi, że to już nie istnieje, że się skończyło, że nie było ważne. I ta kobieta, która chce być wierna, czuje się permanentnie oszukiwania. Nie może już uwierzyć w kolejne deklaracje. W takiej sytuacji oczywista wydaje się sugestia separacji do momentu rozjaśnienia sprawy, a w zależności od tego, co się wydarzy dalej – możliwość sprawdzenia sakramentalności związku.
Do Ojca zgłaszają się ludzie, którzy są na granicy rozwodu. Jak im Ojciec pomaga?
W sytuacji, w której jest chęć na 'tak’, ale nie wiadomo, jak zrobić, żeby było dobrze, najczęściej wystarczy pomoc w nauce dialogu. Zaczynamy rozmawiać i się okazuje, że w sumie nic się nie stało, ale im jest źle. Poprzez nazywanie problemów nowymi pojęciami, rozjaśnienie sytuacji emocjonalnej, zaczynają lepiej rozumieć siebie, dostrzegać dobro. To wyzwala niesamowitą siłę. Pokazuje, że jest nadzieja. Problem jest znacznie większy w tych sytuacjach, gdy już głęboko w sercu zostały podjęte decyzje na 'nie’. Wtedy zaproszenie do dialogu nie jest już skuteczne.
Dlaczego?
Bo decyzja na 'nie’, to decyzja rozpaczliwa. Mówiąca, że niestety, się nie udało. Niby stawia się pytanie: 'Co z tym zrobić?’, ale w gruncie rzeczy jest to pytanie: 'Co z tym zrobić, żeby to rozwiązać?’. W takich wypadkach trzeba trochę innego sposobu działania, bo przeważnie człowiek tę decyzję na 'nie’ podjął dość głęboko i nie całkiem świadomie. To nie jest tam wyrozumowane na zimno, że będzie rozwód, więc trzeba to zrobić z jak najmniejszymi stratami. Nie! Taka decyzja na 'nie’ znaczy, że ja już nie mogę, że to mnie przerosło. Ale często to nie jest wypowiedziane wprost.
I wtedy potrzebna jest mediacja?
Tak. I w procesie mediacji bardzo często się okazuje, że nawet tam, gdzie została podjęta decyzję na 'nie’, równocześnie jest też decyzja na 'tak’. Tylko że ona została przywalona przez mnóstwo trudnych emocji. Człowiek po prostu gnie się pod ciężarem swojej słabości. Chciałby ocalić małżeństwo, ale nie potrafi i dlatego jedyne, co wymyślił, żeby sobie z problemem w związku poradzić, to od niego uciec.
Dlatego mediacje nie dotyczą tylko spraw rozwodowych, ale często takiego głębokiego i długotrwałego poczucia braku szczęścia i przeświadczenia, że to małżeństwo jest czymś naprawdę nieudanym.
Mediacja naprawdę działa?
Szukanie rozwiązania jest lepsze niż stawianie oporu. Odkryłem, że poprzez zgodę na jakiś rodzaj porozumienia, na jakiś sposób zafunkcjonowania we wspólnocie stracę mniej, a w dodatku jeszcze coś zyskam. I to mnie przekonało, że mediacja ma sens nie tylko wtedy, gdy obie strony chcą, ale nawet wtedy, gdy jedna strona przyjdzie przymuszona. I co najważniejsze, zrozumiałem, że mediacja z pewnością nic nie zepsuje, chociaż przecież nie zawsze pomoże.
Rozumiem, że jak ktoś jest wierzący, pamięta, że przysięgał Bogu, i chce tej przysiędze pozostać wierny, a źle mu się dzieje w małżeństwie, to ta przysięga jest już wystarczająco dużą podstawą do pracy nad związkiem?
Na zasadzie wierności można decydować się na wytrwanie i pracę nad związkiem. Nie gwarantuje to natychmiastowej satysfakcji, ale nie o to przecież chodzi. Stawką jest coś większego – głębokie poczucie, że życie nie jest zmarnowane. Może być nawet wielkim trudem, ale z głębokim poczuciem sensu. I to się nazywa szczęściem.
Rozmawiam teraz z taką parą, która jest ze sobą z sześć lat, i dla mnie są supermałżeństwem, ale oni nie są szczęśliwi. Odkryli, że im dłużej są razem, tym bardziej się różnią i jest im coraz trudniej. Mówią, że jeśli to ma tak dalej być, to oni czują się nieszczęśliwi.
No i co im Ojciec powiedział?
Moim zdaniem odkrycie różnicy to jeszcze nie jest koniec świata, ale właśnie dotarcie do prawdy. Teraz można zacząć budować na nowo z większym realizmem, ze świadomością, że się jest dwiema różnymi osobami, które się kochają.
A Ojciec myśli, że to w ogóle możliwe, żeby dwie osoby zlały się w jedno?
Tylko w układzie chorym emocjonalnie. Tylko gdy ktoś się podporządkuje czyjejś chorej wizji związku.
Zgłaszają się do Ojca ludzie, którzy stoją na granicy rozwodu. Czy w rozmowach z nimi często się Ojciec odnosi do przysięgi, którą złożyli?
Mnie się wydaje, że w momencie gdy człowiek doświadcza trudności, odwołanie się do przysięgi byłoby przywołaniem czegoś zewnętrznego, czegoś, co człowiek odbierze jako przymus. Czasem można się odwołać do zasady wierności, ale ja wolę – może to jest jakiś trik – odwołać się do prawdy o człowieku.
I co Ojciec robi?
Niedawno miałem taką sytuację: jeden współmałżonek ciężko zachorował, a drugi zdał sobie sprawę, że takiej wersji małżeństwa nie wziął pod uwagę. No to ja mu nie mówiłem, że Pan Bóg doda mu siły i takie tam różne, bo on był w takim stanie, że by tego nie zrozumiał. Ja go pytałem o to, kim jest. I gdy on odkrył, że jest mężem i że to nie jest zobowiązanie, ale jego tożsamość, to wtedy poczuł się silny. Postanowił działać w imię obrony tego, kim tak naprawdę jest.
A jeżeli ma już definitywnie dość bycia mężem?
To może zabrzmi jak kolejny trik, ale pewnemu panu, co tak powiedział, odpowiedziałem, że jak nie chce, to nie musi. I to mu zdjęło ciężar z piersi. Zrozumiał, że to nie jest przymus zewnętrzny. Że jednak sam tego chce.
Ojciec wierzy, że każdy związek można uratować?
Ja wierzę, że Bóg daje człowiekowi siłę do wypełniania zobowiązania, które podjął. I wiem, że on tę siłę ma.Współczuję tym, co przeżywają nieszczęście, jestem z nimi, ale w głębi duszy wiem, że jeśli będą próbować, to w końcu dadzą radę. Naprawdę myślę, że większość małżeństw, która się rozpada, mogłaby ocaleć
Rozmawiał: Tomasz Kwaśniewski, źródło tekstu: kobieta.gazeta.pl.