Nawracać się? Ale po co?
Jedynie bolesne doświadczenie własnej nędzy może nas podprowadzić do nawrócenia. Silna wola nic tu nie pomoże – mówi Wojciech Ziółek SJ.
Anna Sosnowska: Ojcze, jak to jest z tym nawróceniem? Bo ono nam się często kojarzy ze spektakularną zmianą życia.
Wojciech Ziółek SJ: Kiedyś byłem biednym człowiekiem, oddalonym od Pana Boga, ale potem Go spotkałem i teraz wszystko zupełnie się odmieniło?
No właśnie.
Oczywiście, takie historie się zdarzają. Ale nawrócenie nie zawsze oznacza zmiany z „tak” na „całkiem inaczej” – szedłem w stronę przepaści, a teraz zacząłem iść w przeciwnym kierunku. Więc jeśli ktoś z naszych Czytelników już zdążył się zmartwić, bo on tyle lat przeżył, a jakoś nigdzie się po drodze nie zgubił, chcę go uspokoić: on też ma szansę na nawrócenie. I na zagubienie się również, bo w tym temacie nie ma mocnych.
Dopytuję o to, ponieważ Kościół nam wszystkim – bez wyjątku – mówi, że trzeba się nieustannie nawracać. I właśnie to „nieustannie” mnie intryguje.
A mnie nie tyle intryguje, co kłuje w uszy to „się”. Się nawrócić? Już mówiliśmy o tym, że ani owca, ani drachma nie znajdą SIĘ same (por. Łk 15,1-10). My też nie możemy SIĘ nawrócić -możemy tylko zostać przez Pana Boga nawróceni. „Się”, czyli ten nasz wkład własny, sprowadza się co najwyżej do naszej modlitwy, tęsknoty czy wyczekiwania, z którego często nawet nie zdajemy sobie sprawy.
Jednak Kościół – chociażby w Środę Popielcową – mówi do nas: „Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię!” (Mk 1,15).
Środę Popielcową bardzo lubię, więc cieszę się, że Pani do niej nawiązała. W liturgii tego dnia odczytuje się fragment Księgi Joela, który rzuca właściwe światło na to wezwanie do nawrócenia: „Rozdzierajcie jednak wasze serca, a nie szaty! Nawróćcie się do Pana Boga waszego! On bowiem jest łaskawy, miłosierny, nieskory do gniewu i wielki w łaskawości, a lituje się na widok niedoli” (Jl 2,13). Jak można rozedrzeć swoje serce?
No jak?
Najpierw trzeba sobie uświadomić tę wielką wyrwę, jaką nosimy w sercu, tę nigdy niezaspokojoną tęsknotę, a potem odwołać się do tego braku, który przecież polega na tym, że nie umiem kochać, że nie potrafię być dobry, chociaż bardzo bym chciał. Czasem moim brakiem jest również to, że zamiast żyć pełnią życia, pokładam nadzieję i upatruję swoją wartość w najprzeróżniejszych pierdółkach: super wygląd, pełne zdrowie, dobra opinia, bezproblemowe życie, świetna bryka, stylowe mieszkanie, intratny biznes, duża kasa, kariera, sukces itd. Patrzę na to wszystko z dumą i już mi się wydaje, że awansowałem na króla życia. A tymczasem: Głupcze, tej nocy zażądają twojej duszy! (por. Łk 12,20). I co mi zostanie? Nie, nie jestem królem życia.
Wyniki tej autoanalizy są dla nas dość przykre. Co w takim razie z tym faktem, a może raczej fantem dalej zrobić?
Dostrzeżenie w sobie braku, doświadczenie własnej biedy i kruchości sprawia, że stajemy się gotowi na PRZYJĘCIE nawrócenia. Oczywiście można sobie robić różne postanowienia, bo wychowujemy wtedy trochę nasze ciało, ale postanowić sobie, że się nawrócę? To jakiś absurd! Pewnie, jeśli ktoś się tak zaweźmie i zepnie, to może nawet uda mu się w tym czy w tamtym postanowieniu wytrwać. Tylko to już nie będzie nawrócenie, ale dzieło mojego woluntaryzmu, co zawsze odbywa się ze szkodą dla innych obszarów mojej natury, a ta – o czym już mówiliśmy – podobnie jak Legia, nie przebacza nigdy. Więc jeśli ktoś chce się okaleczyć, proszę bardzo.
Ale zawsze szkoda, kiedy się widzi ludzi, którzy mogliby kochać całym sercem i żyć pełną piersią, a tymczasem – właśnie na skutek tego wewnętrznego czyli duchowego i emocjonalnego okaleczenia – ciągle stoją na baczność, wyprężeni jak struna i ze śmiertelną powagą wpatrują się w posąg własnej doskonałości. A tymczasem tuż koło nich toczy się prawdziwe życie: ludzie śmieją się, płaczą, całują, kochają, żegnają i witają, rodzą i umierają. Ale oni tego wszystkie gonie widzą, nie starcza im serca i sił. Za nic w świecie nie zejdą z tej warty honorowej, którą pełnią przy pomniku Ofiar Chęci Samozbawienia i przy Grobie Nigdy Niepoznanej Miłości. Tylko mocne, dokuczliwe i upokarzające doświadczenie własnej słabości może nas wyrwać z takiego stanu i z takiego zawziętego uporu. Jedynie bolesne doświadczenie własnej nędzy może nas podprowadzić do nawrócenia. Silna wola nic tu nie pomoże.
Naprawdę nic?
Nic a nic! Może tylko przeszkodzić, jak to staraliśmy się pokazać na wyżej zamieszczonym obrazku. Ale ta bezużyteczność silnej woli i woluntarystycznych wysiłków to jest dla nas dość radosna nowina, bo przecież znamy siebie i wiemy, że my owszem, mamy bardzo silną wolę, prawda? Do tego stopnia silną, że… robi z nami co chce! (śmiech) Tak więc pani Aniu, nie wiem, czy mogę mówić w imieniu nas dwojga, ale zaryzykuję: z naszym niepozbieraniem i nieogarnięciem jesteśmy na dobrej drodze do nawrócenia!
My, jak i pewnie wielu naszych Czytelników, którzy podobnie oceniają własną kondycję. Z Ojca słów wynika, że nawrócenie jest procesem. A nie lepiej nawrócić się raz a dobrze?
Ale dlaczego mielibyśmy ograniczać Bożą moc i łaskę?! Pewnie, że niektórym Pan Bóg daje siłę do porzucenia jakiegoś grzechu czy zła na zawsze, jak to było w przypadku Ignacego i jego kłopotów z pokusami seksualnymi. Jednak w większości przypadków nawrócenie jest stopniowym i coraz bardziej upragnionym obieraniem właściwego kierunku, choć oczywiście nadal zdarzają się nam potknięcia, nadal się gubimy i nadal rzucamy za siebie spojrzenia pełne tęsknoty i jakiegoś żalu, bo przecież ciemność ciągle jawi nam się jako coś kuszącego.
Kim jest człowiek nawrócony?
To ktoś, kto trzyma się Pana Jezusa, jak pijany płotu. Targa gościem na prawo i lewo, ledwie może ustać na nogach, zupełnie nie wie, gdzie się znajduje i jak tu trafił, ale z Pana Jezusa nie rezygnuje i nie da sobie wmówić, choć przecież ciągle jest pod wpływem, że Pan Jezus zrezygnował z niego. Bez przerwy odwołuje się do Niego, liczy na Jego łaskę, prosi, żeby On nad nim czuwał i nie pozwolił mu z powrotem wskoczyć w ciemność, do której go przecież wciąż tak ciągnie. A mocno czerwony nos, spuchnięta twarz i zdecydowanie wczorajszy wygląd dobitnie świadczą, że ani ciemność nie zrezygnowała z niego, ani on jej się całkiem nie wyrzekł. A mimo to, trzymając się kurczowo tego Płotu, może niezbyt wyraźnie i czysto, ale na pewno głośno i szczerze śpiewa tak, jak się kiedyś, w czasach dawno utraconej młodzieńczej niewinności nauczył: „Jezu, Tyś jest światłością mej duszy, niech ciemność ma nie przemawia do mnie już!”. Przecież przy takim śpiewie nawet my byśmy się wzruszyli, a co dopiero Pan Jezus.
Czy są takie sfery w nas, które szczególnie potrzebują Bożej interwencji?
Nawrócenia na pewno potrzebujemy w tych miejscach, które nas bolą, ale chyba jeszcze bardziej w tym, czego sobie nie uświadamiamy. Bo kiedy coś nas boli, po prostu idziemy do lekarza. Ale jeśli rozwija się w nas rak, który przez wiele miesięcy czy lat nie daje objawów, to potem krucho to wygląda.
No to nieźle! W takim razie mamy spory problem, bo jak zobaczyć w sobie coś, czego… nie jestem w stanie zobaczyć?
Owszem, mamy problem, ale mamy też Pana Boga. Zawsze mogę Mu powiedzieć: „Potrzebuję Twojej światłości, żeby dostrzec moją ciemność; potrzebuję Twoich oczu, Twojej szczerości i prawdy”.
Był Ojciec świadkiem wielu nawróceń. Które z tych historii najbardziej Ojca poruszają?
Takie, kiedy pęka i kruszeje ktoś, kto wydawał się zatwardziałą skałą, której nic nigdy nie ruszy. I on w pewnym momencie mówi, że teraz to Jezus jest jego Panem. Widziałem takie rzeczy na własne oczy, ale wiele przykładów znajdziemy też w Piśmie Świętym. Weźmy na przykład Zacheusza – toż to skurczybyk do potęgi, prawdziwie beznadziejny przypadek (por. Łk 19,1‑10). Nie tylko, że celnik, ale zwierzchnik celników. Nie tylko, że bogaty, ale bardzo bogaty. I jeszcze ten jego niski wzrost, przez który na pewno był człowiekiem bezwzględnym, bo inaczej nikt by się z nim nie liczył.
I ten gość, komendant służby celnej, włazi na drzewo, żeby zobaczyć Pana Jezusa! Co się musi w nim dziać? Jaka to musiała być, raczej nieuświadomiona, determinacja? Przecież to jawne narażanie się na kpiny i szyderstwa. A Pan Jezus przechodzi i patrzy na niego. Patrzy nie z góry, jak na grzesznika, tylko w górę – z nadzieją, z prośbą. I to jak patrzy?! Patrzy tak, że tamten nie tylko schodzi z drzewa, nie tylko przyjmuje Pana Jezusa w swoim domu, ale połowę swojego majątku rozdaje ubogim i wynagradza tym, których skrzywdził. Boże, jakie to musiało być spojrzenie, że dokonało takiej rewolucji w sercu tego człowieka!
Skoro Jezus patrzy w górę, to znaczy, że stawia samego siebie niżej od Zacheusza.
Właśnie, stawia się niżej od niego, co jest niezłą lekcją dla nas, księży. I woła: „Zacheuszu, zejdź prędko, dziś muszę się zatrzymać w twoim domu” (Łk 19,5). A ten, zamiast klasnąć i powiedzieć: „Proszę bardzo, robimy imprezkę, najlepsze potrawy wjeżdżają na stół, pokażę Ci zaraz, na co mnie stać”, mówi: „Panie, oto połowę mojego majątku oddaję ubogim, a jeśli kogoś w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie” (Łk 19,8). Co się w nim zadziało!? Takie historie bardzo mnie wzruszają.
Podobnie jak wszystkie te sceny, kiedy przebaczająca miłość Pana Jezusa wyprzedza jakiekolwiek działanie grzesznego człowieka, bo ten ostatni albo zupełnie nie wie, jak miałby o nią poprosić, albo też za bardzo się wstydzi i boi. Więc tylko nieśmiało wysyła sygnał do Pana Boga – powie coś nie wprost lub podniesie rękę – ale tak, żeby za bardzo nie było widać. Gdy syn marnotrawny zdecydował się na powrót do domu, w drodze też pewnie przygotował sobie jakieś wyjaśnienia, ale zanim zdążył powiedzieć cokolwiek, ojciec już mu przebaczył, już się wzruszył, już wybiegł mu naprzeciw, rzucił mu się na szyję i ucałował. Bo ojciec ujrzał go, „kiedy jeszcze był daleko” (por. Łk 15,20). Po prostu czekał na niego, wypatrywał go. I on nic nie musiał mówić!
Mnie zawsze bardzo poruszają historie nawróceń sióstr zakonnych i księży. Uważamy ich często w Kościele za specjalistów od Pana Boga, którzy nie wymagają już żadnego „doszlifowania”, bo tyle się modlą i tyle dobrego robią. A to wcale tak nie działa.
Przecież powszechnie wiadomo, że najtrudniej nawrócić właśnie księdza.
Dlaczego? Czyżbyście byli tak ciężkimi przypadkami?
Po prostu na skutek presji i otoczki społecznej bardzo trudno nam się przyznać do winy, obawiamy się tego. Bo – wmawiają nam – komu, jak komu, ale księdzu naprawdę nie wypada grzeszyć, a jeśli już mu się zdarzyło, to tym bardziej nie należy się do tego grzechu przyznawać, żeby nikogo nie zgorszyć. Oczywiście, grzeszyć nie wypada ani księdzu, ani nikomu innemu. Ale trzeba też sobie i innym jasno powiedzieć, że ksiądz to taki sam grzesznik jak my wszyscy.
Co więcej, grzech, doświadczenie własnego grzechu, jest księdzu do zbawienia koniecznie potrzebne. Dopiero to bolesne potknięcie, dopiero bolesny upadek wywołuje prawdziwą tęsknotę za Panem Bogiem i pozbawia nas, księży, złudzeń co do naszej świętości i wyjątkowości. Ojciec Rozzi, którego już przywoływaliśmy, mówił nam w Rzymie, że jeśli ksiądz przychodzi do spowiedzi, to znaczy, że jest skruszony. Inaczej by nie przyszedł. A nawrócony ksiądz przypomina tego uczonego w Prawie, o którym tyle już mówiliśmy: przykazania zachowywał, brewiarz odmawiał i jeszcze teologię moralną skończył na Gregorianie. Ale okazało się, że to wszystko nieważne, że najważniejsze jest przyjęcie miłosierdzia, jakie Pan Bóg ma dla niego. Jako księża, a więc również jako mężczyźni, i to bezżenni, bywamy w tym przyjmowaniu Bożej łaski bardzo nieporadni, co też ma swój niewątpliwy urok.
Powie Ojciec o tym coś więcej?
Kiedy o tym rozmawiamy, przypominają mi się takie migawki z życia różnych księży. Tischner i jego umieranie… Zawsze opowiadał anegdoty na wykładach, zawsze umiał się znaleźć, inteligentnie i dowcipnie odpowiedzieć, zawsze to on rozdawał karty. I nagle musiał zmierzyć się z własną słabością i ogromnym cierpieniem. On, taki samodzielny i zaradny, staje się w czasie choroby całkowicie zależny od innych. Dlatego najważniejsze i najbardziej wzruszające jest dla mnie to, jak umierał. Tutaj dopiero okazał się prawdziwym mistrzem i profesorem. Bo takich, co mają łatwą i błyskotliwa gadkę, jest wielu, ale takich, którzy by umieli umierać tak jak on, bardzo mało. Ksiądz Tischner to nawrócony ksiądz. Czapki z głów!
Albo nasz współbrat, jezuita, Staszek Musiał, który dwa lata przed śmiercią napisał: „Nieważne, jak umrę. Pięknie czy prozaicznie. Spokojnie czy z przerażeniem w oczach. Jako grzesznik czy z wszelkimi możliwymi biletami do nieba. Nieważne. Ważne, żeby Chrystus zamknął mi oczy”. Kiedy ksiądz z długoletnim stażem kapłańskim i zakonnym mówi takie rzeczy, to samo się płacze, bo to znaczy o wiele więcej, niż wszystkie całopalenia i ofiary. A Ojciec Lenartowicz, o którym już kilka razy wspominaliśmy, i jego umieranie? I ta pełna pokornej ufności kartka na komputerze, że nie można Pana Boga ranić niewiarą w Jego nieskończone miłosierdzie zdolne odpuścić nam każdy grzech… To są prawdziwe, bardzo prawdziwe historie dotknięć księżowskich serc przez Pana Boga. Bo On nigdy z człowieka, również z księdza, nie rezygnuje i jest w stanie dotrzeć do niego tak, jak tylko Mu się podoba (por. Mt 20,15). Pani Aniu, jeśli choć trochę mnie Pani lubi – to taka chwilka przerwy na Ziółkową kokieterię (śmiech) – to proszę mi życzyć, żebym kiedyś, kiedy Pan Bóg uzna za stosowne, umarł, zachowując ufność w Jego miłość, dobrze?
Życzę tego Ojcu z całego serca! Ale zdaje sobie Ojciec sprawę, że taki Pan Bóg, o którym Ojciec mówi, nie wszystkim się podoba?
My się zazwyczaj kurczowo trzymamy tych wszystkich naszych reguł, zobowiązań, katechizmów, przykazań i czego tam jeszcze. I oczywiście, to są wszystko ważne rzeczy, ale…
Będzie Ojciec teraz nawoływać do anarchii?
Broń Boże! Te zasady są nam potrzebne do codziennego funkcjonowania. Bez nich panowałby chaos i… właśnie anarchia. To podobnie jak z kodeksem ruchu drogowego. Bardzo dobrze, że jest, bo bez tych podstawowych reguł byśmy się na ulicach i drogach nawzajem pozabijali. Wszyscy się zgadzamy, że trzeba respektować te zasady. Ale jeśli wieziemy mężczyznę, który raptem zasłabł i jest ryzyko, że umrze, albo rodzącą kobietę, toczy przejmujemy się znakami zakazu lub nakazu?
No nie! Po prostu wsiadamy w samochód i czy pod prąd, czy nie pod prąd, czy po trawniku, czy po chodniku jedziemy, żeby tylko zdążyć na czas. Czy to jest dobrze? To jest bardzo dobrze! Czy to jest według prawa? Nie, ale to jest zgodne z duchem prawa! Powtórzę jeszcze raz: Pan Bóg robi, co chce i jak chce (por. Mt 20,1-19). „Czy na to złym okiem patrzysz, że Ja jestem dobry?” Czy nie mogę dać temu drugiemu tyle, ile dałem tobie? Mogę i dam, bo widziałem, jak on nieśmiało rękę do Mnie wyciągał.
Chciałabym postawić ryzykowną tezę, że czasem lepiej jest, jak ten syn marnotrawny z przypowieści, odejść od Ojca na pewien czas, narobić różnych głupot, zaryć nosem o ziemię i wrócić odmienionym, niż tkwić w jakiejś ułudzie o własnej doskonałości.
Ależ oczywiście, że tak! Jednakowoż z jednym ważnym dopowiedzeniem: tego zagubienia nie można sobie zaplanować, ani samemu się weń wpakować. To nie tak, że teraz wszyscy „pójdziemy w tango”, bo wtedy Pan Bóg będzie miał nas z czego zbawiać. To byłoby przewrotne i diabelskie myślenie. Chodzi nie o to, żeby szukać zagubienia, tylko by odkryć, że już się jest zagubionym i błądzącym. Czasem nie da się tego odkryć inaczej, jak tylko trwoniąc cały swój majątek i potem płacząc nad własną biedą. Ale o to się już Pan Bóg postara, nie my. Tym bardziej że – jak wcześniej ustaliliśmy – grzesznikiem jest każdy z nas i każdy z nas potrzebuje nawrócenia. Odczuwam naprawdę wielką wdzięczność wobec mojego zakonu, wobec Towarzystwa Jezusowego, do którego niegodnie należę od ponad trzydziestu dwóch lat, nie tylko za jego czułą miłość do mnie, ale również za to, że od samego początku mówi mi (i Nasi potwierdzają to w oficjalnych dokumentach): „Jezuita to człowiek grzeszny”.
Dzięki temu łatwiej mi się otwarcie przyznać do moich grzechów. I to nie jest żadna kokieteria (przerwa na kokieterię już się skończyła), bo kiedy mówię o mojej grzeszności, to mam na myśli bardzo konkretne rzeczy, które były i są moim udziałem; które mnie poraniły i przez które ja poraniłem innych. Ale Pan Bóg mnie przez to wszystko przeprowadził, i to tak, że na skutki Jego działania patrzę z otwartą ze zdziwienia gębą i samo mi się płacze. Z wdzięczności i ze szczęścia. Natomiast największą Jego łaską – za którą nigdy Mu się dostatecznie nie nadziękuję – jest to, że od kiedy spojrzał mi w oczy i powiedział: „Pewien zaś Samarytanin…”, nigdy nie pozwolił zgasnąć mojej ufności w Jego miłość do mnie.
Źródło tekstu: https://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2239,nawracac-sie-ale-po-co-wywiad.html