Odnaleźć połówkę jabłka…
Czy istnieje miłość od pierwszego wejrzenia? Oczywiście! Prawie każdemu z nas zdarzyło się przeżyć nagły i niespodziewany stan zakochania. Ale do dziś nie bardzo wiemy, skąd wówczas wiedzieliśmy od razu, że to właśnie Ten bądź Ta?
Ludzie od najdawniejszych czasów zdawali sobie sprawę, że istnieje przydarzający się nagle i niespodziewanie stan zakochania, który swoją siłą i skutkami przypomina opętanie, chorobę psychiczną, a nawet poważne kataklizmy w świecie natury. Już w 1685 roku biskup Stanisław Witwicki tak pisał o tym szczególnym stanie: „Amans amens: kochający szalejący; bo nic jako ludzie nie czyni, już nie za rozumem, ale za pożarami mózgu i serca idzie i ginie”. Zresztą i dziś, gdy mówimy o szczególnie intensywnych, a czasem wręcz niebezpiecznych stanach zakochania „od pierwszego wejrzenia”, to często odwołujemy się do sfery żywiołów i katastrof naturalnych lub nawet nadnaturalnych. Oprócz „pożarów” mamy więc jeszcze „grom z jasnego nieba”, „ziemię, która się zatrzęsła” albo „rozstąpiła”, „porażenie strzałą Amora” i tym podobne. Mówi się też, że ktoś oszalał z miłości, że z jej powodu postradał rozum, że zachowuje się, jakby był zahipnotyzowany lub upojony.
Przekonanie o rozpoznaniu
W szczególnie „ciężkich” przypadkach pojawia się przy tym niepodważalne przekonanie rozpoznania: oto kiedy spotykamy tę jedyną, właściwą osobę, to wydaje się nam, jakbyśmy ją od zawsze znali, na nią właśnie czekali, jakby była nam przeznaczona od początku świata. Czujemy się tak, jakbyśmy po wiekach niesprawiedliwego rozdzielenia, eonach rozłąki – wreszcie się odnaleźli i teraz świat wrócił do harmonii oraz równowagi. Co więcej, zwykle wydaje się nam wtedy, że nasz los dorównuje dziejom największych kochanków rodem ze starożytnych mitów i wielkiej literatury. Orfeusz i Eurydyka, Tristan i Izolda, Romeo i Julia – to teraz nasze duchowe rodzeństwo, a my dalibyśmy się posiekać na kawałki, broniąc tezy, iż nikt od początku świata nie przeżywał takiej kosmicznej przygody związania, wspólnoty, ekscytacji i erotycznej fascynacji jak ta, która właśnie nam się przydarza. Dlaczego tak się dzieje?
Myśliciele i filozofowie od zarania dziejów próbowali zrozumieć i przeniknąć ten fenomen. Jedno z najstarszych i najbardziej przemawiających do wyobraźni wyjaśnień znajduje się w pismach Platona. Pojawia się tam mit o pierwotnym człowieku, Androgynie – fascynująca opowieść, która w późniejszych czasach przerodziła się w znaną formułę o „poszukiwaniu swej drugiej połowy”. Według wspomnianego mitu, człowiek na samym początku stanowił jedność pierwiastka męskiego i żeńskiego, także w sensie cielesnym. Na licznych malowidłach greckich można znaleźć przedstawienie owego Androgyna: dziwacznej postaci, przypominającej nieco pająka, dwugłowej, czterorękiej, czworonogiej, będącej w istocie parą ludzi (mężczyzną i kobietą), zrośniętych ze sobą plecami. Potem – głosi mit – ta postać została rozcięta i po dziś dzień po świecie błąkają się nieszczęśliwe, niepełne stwory (właśnie my), w istocie zaledwie połówki, które nie zaznają spokoju, póki nie odnajdą swego „odciętego” i zagubionego dopełnienia.
Utracona jedność
Oczywiście, mit ten miał wytłumaczyć istnienie pożądania płciowego, a więc pragnienia ponownego połączenia się, powrotu do stanu takiego, jak na „początku dziejów”. Ale ma on wydźwięk znacznie poważniejszy, choć przy tym paradoksalny. Okazuje się bowiem, że w jego świetle ani mężczyzna, ani kobieta nie są w pełni ludźmi. Zrealizowanym, całkowitym człowiekiem jest dopiero trudna do wyobrażenia, ponadpłciowa wspólnota czy też jedność mężczyzny i kobiety.
Na przestrzeni dziejów na różne sposoby próbowano odpowiedzieć na pytanie, jak odbudować tę pierwotną a utraconą jedność. Alchemicy stworzyli ideę „duchowego małżeństwa”, służącego nie tyle prokreacji, co wzajemnej przemianie oraz obdarzaniu się przez partnerów własnymi cechami płciowymi – oczywiście w psychologicznym sensie. Carl Gustav Jung zaproponował teorię, według której kobieta ma duszę męską (animusa), zaś mężczyzna duszę kobiecą (animę). I dopiero adekwatne rozpoznanie i integracja „obcego płciowo” materiału ukrytego w naszych duszach pozwoli nam na osiągnięcie psychicznej dojrzałości i wzniesienie się na wyższe poziomy duchowego rozwoju. Feministyczna badaczka Sandra Bem wykazała nawet, że orientacja psychiczna, którą określiła jako androgyniczną – a więc otwarta na treści zarówno płci własnej, jak i przeciwnej – jest znacznie wartościowsza i bardziej twórcza niż taka, która dba o ścisły rozdział tego, co męskie i tego, co niewieście. Zaś młodzi ludzie po dziś dzień poszukują swej utraconej połówki i wierzą, że zakochanie jest informacją o jej odkryciu, odnalezieniu się po „wiekach poszukiwań”…
Współcześni badacze patrzą na miłość zdecydowanie mniej romantycznie. Gwałtowność objawów zakochania wynika, według nich, z faktu, że w tym przedziwnym stanie chemia naszego mózgu działa niczym połączenie konopi indyjskich, absyntu i oparów opium.
Chemia pożądania
Dzisiaj mówi się, że chodzi o sukces reprodukcyjny, rozpoznanie dopełniającego się systemu immunologicznego, zapewnienie jak najlepszych genów potomstwu. A ta cała oszalała chemia ma temu zadaniu służyć jak najlepiej.
Placem boju jest tzw. brzuszny obszar nakrywki, czyli grupa komórek wytwarzająca dopaminę i obficie rozdzielająca ją w inne miejsca mózgu – w momencie, kiedy jesteśmy opętani na punkcie ukochanej bądź ukochanego. Helen Fisher – autorka książki Dlaczego kochamy: natura i chemia miłości romantycznej – twierdzi bez ogródek, że ten sam obszar jest aktywny w momencie, gdy ktoś zażywa kokainę… Inną substancją, która bierze nasze nieszczęsne jestestwa w bezlitosne władanie w trakcie zauroczenia drugim człowiekiem, jest noradrenalina. To właśnie dopamina i noradrenalina produkują wrażenia wspólnego lotu, upojenia oraz innych „poważnych symptomów” odnalezienia swej drugiej połowy. Chociaż ilości wydzielanych substancji są minimalne, to i tak objawy przyprawiają nasze otoczenie o świętą grozę. Na szczęście organizm nie jest w stanie wytrzymać stanu permanentnej ekstazy i upojenia 24 godziny na dobę, bowiem stałe poddawanie się „prysznicowi ekstazy” doprowadziłoby nas na skraj energetycznego wypalenia. Tak więc po pewnym czasie przychodzi kres i zostajemy poddani albo brutalnej procedurze odwyku narkotycznego, albo też łagodnej zamianie substancji upajających na nieco łagodniejsze.
Ten ostatni scenariusz realizuje się wtedy, kiedy namiętna pasja przeradza się w tzw. trwały związek. Wtedy w roli substancji łagodzącej objawy głodu narkotycznego pojawia się oksytocyna, która „uspokaja” gonitwę myśli. Pojawiają się obrazy rozwrzeszczanego potomstwa oraz pieluch, myśli o zaciągnięciu kredytu, a także wspólne drzemki po obiedzie (wcześniej po obiedzie jeździło się na karuzeli chemicznej, głowami w dół, przyjmując dożylnie szampana…). Znacznie gorszy jest scenariusz brutalny – kiedy okazuje się, niestety, że to jednak nie była druga „połówka”. Tutaj dopamina znika za horyzontem, zaś uaktywniają się te obszary w mózgu, które są odpowiedzialne za podejmowanie ryzyka, ból fizyczny, uzależnienia oraz zachowania obsesyjno-kompulsywne. Pojawiają się myśli samobójcze, potworne cierpienie na granicy wytrzymałości, a w najgorszych przypadkach – prześladowania tej osoby, która nami wzgardziła.
Który z tych obrazów jest prawdziwy? Czy poszukujemy swojej drugiej połowy, czy też oddajemy się w niewolę narkotycznej pułapki, zastawionej na nas przez ewolucję? Może to za łatwa odpowiedź, że obydwa, ale wszystko wskazuje, że tak jest w istocie. Miłość ludzka jest na zawsze zawieszona między naturą a kulturą – i chyba nie ma w tym nic poniżającego. A wiedza o jej chemicznej stronie nie przeszkadza nam w jej pełnym przeżywaniu, tak samo, jak znajomość substancji wchodzących w skład szampana nie uniemożliwia delektowania się jego smakiem…