Odsunąć mroki beznadziei
Czy księdzu przystoi zajmować się rozwodnikami? Może powinien jedynie wzywać do nawrócenia, zamiast towarzyszyć im podczas rozpadu małżeństwa?
A kto inny ma się zająć ludźmi, którzy się poranili? Potem zraniono ich w rodzinach albo dotknął ich ostracyzm towarzyski. I jeszcze często rani ich ksiądz, który przychodzi po kolędzie i wszystko im wypomina. Musi być ktoś, kto się nad nimi pochyli z miłością i odsunie mroki beznadziei. Trzeba pokazać tym ludziom Kościół, który nie jest jedynie restrykcyjny. Poza tym trzeba pamiętać o dzieciach z takich małżeństw.
Jaka jest rola księdza towarzyszącego ludziom, którym rozpada się małżeństwo? Przychodzi mąż albo żona i mówi: — Nie możemy ze sobą wytrzymać. Rozwodzimy się!
Najtrudniej jest rozmawiać z jedną stroną. Niestety, na ogół przychodzi tylko jedno z małżonków. Trzeba zrobić wszystko, aby przyszła też ta druga strona, jest to jednak prawie niemożliwe. Przez 20 lat nie miałem takiego przypadku. Często ludzie przychodzą już po katastrofie. Wtedy bardzo się modlę.
Ważne zatem jest, by duszpasterz nie pojawiał się dopiero w ostateczności, ale starał się zaprzyjaźnić z ludźmi, pójść do nich do domu, tam z nimi porozmawiać. Szczególnie ważne jest, aby duszpasterz opiekował się zwłaszcza tymi małżonkami, którym błogosławił ślub czy chrzcił dzieci. Ksiądz musi brać za nich odpowiedzialność, utrzymywać z nimi kontakt. Nie można czekać, aż wydarzy się coś niedobrego. Nie można wchodzić ludziom do łóżka, ale można się z nimi spotkać przy stole.
Brzmi to idealistyczne. Stałe spotykanie się z osobami, którym udzieliło się ślubu, nie jest przecież możliwe.
Wcale nie jest to idealizm. Ich też było dwunastu, powiem idealistycznie. Także na parafii proboszcz może o to zadbać, zwłaszcza gdy ma pomocników w osobach wikarych czy świeckich. Nie należy wprowadzać parafialnej urawniłowki, tylko trzeba tworzyć rozmaite grupy. Wtedy da się utrzymywać kontakt z bardzo wieloma ludźmi. Najgorzej, jeśli naczelne władze parafii nie pozwalają na tworzenie żadnych grupek, wówczas trudno utrzymywać kontakt z ludźmi. Gdy go brakuje, małżonkowie często zgłaszają się ze swoimi problemami zbyt późno, właściwie w momencie, gdy już są na krawędzi rozwodu.
Czy zawsze nakłaniasz do ratowania małżeństwa za wszelką cenę?
Nie. Wiem, że może to zabrzmieć kontrowersyjnie, ale kiedy słyszę druzgocące argumenty i spotykam się z sytuacją całkowitego rozpadu małżeństwa, nie mam wiele do powiedzenia. Przestrzegam jednak, że w przypadku związania się z kimś innym nie będzie możliwości przystępowania do sakramentów. Modlę się za tych ludzi. Czuję się bezradny, bo argumenty zawodzą. Staram się pełnić moje zadanie jako ksiądz, by uratować to, co się jeszcze da.
Uznajesz zatem w pewnych wypadkach sensowność rozwodu?
Nie mówię o sensowności, ale o tym, że w pewnych wypadkach może to być jedyny ratunek. Rozstanie może być dobre dla obojga stron, a także dla dzieci, choć dla nich tak czy inaczej jest to nieszczęście. Za takim rozwiązaniem przemawia zdrada, alkoholizm czy przemoc. Najczęściej taka gehenna dotyka kobietę. Namawianie jej do heroicznego poświęcenia dla okrutnego męża jest mi obce. Jeśli ktoś chce innych namawiać do heroizmu, sam musi tak żyć. Czy my, księża, heroicznie odmawiamy brewiarz lub czytamy Pismo Święte? Jeśli tak, to wtedy można spokojnie innych namawiać do heroizmu. Trudno to czynić, kiedy kapłani sami od siebie nie wymagają wiele.
Starasz się namówić do separacji zamiast rozwodu?
Separacja może być dobrym rozwiązaniem. Pozwala zakończyć gehennę. Daje też czas do przemyślenia sytuacji i umożliwia powrót. Jednak wszelki rozpad, separacja czy rozwód jest nieszczęściem. W każdym razie dla strony wierzącej separacja jest mniejszym złem, bo o ile taka osoba nie zwiąże się z kimś trzecim, może dalej przystępować do sakramentów.
Jak rozmawiać z człowiekiem, który się rozwiódł, choć nie był przyczyną rozpadu małżeństwa? Często takie osoby czują się porzucone i skrzywdzone. Nie chcą żyć w celibacie, ale pragną nowej miłości. Jak mają trwać w heroicznej wierności sakramentalnemu małżeństwu, które ciągle jest ważne?
Bywałem — jak już wspomniałem — bezradny, a każdy z tych przypadków jest bardzo osobisty i niepowtarzalny. Namawiam mimo wszystko do życia samotnego, ale trudno za kogoś decydować. Na ogół, gdy taka osoba przychodzi do mnie, już ma kogoś na widoku. Często oczekuje tylko uprawomocnienia swojego wyboru. Zdarza się, że zachęcam do rozpatrzenia sprawy w sądzie kościelnym, bo wielu ludzi nie jest świadomych możliwości przeprowadzenia procesu stwierdzającego nieważność zawartego małżeństwa.
Jednak wiele osób podejmuje heroiczną decyzję o życiu w pojedynkę i samotnym wychowywaniu dzieci. Ci, których znam, czynią to z powodów religijnych. Męczą się, ale pomaga im ich wiara. Przed takimi ludźmi nisko się kłaniam i chylę czoło. Wielu mówi natomiast, że Kościół nie ma racji, dopomina się zmian. W innych krajach zmieniają wyznanie i wtedy nowe małżeństwo błogosławi im na przykład pastor.
Zdarza Ci się spotkać osoby, którym rozpadło się małżeństwo i z tego powodu mają poczucie rozdwojenia? Z jednej strony chcą wytrwać w wierności zawartemu sakramentowi, a z drugiej buntują się przeciwko Panu Bogu i pytają: — Dlaczego mnie to spotkało?
Nie ma ludzi, którzy są jednocześnie blisko Boga i daleko od wiary. Choć każdy przypadek jest bardzo złożony. Najczęściej nie ukrywam przed takimi osobami, że nie potrafię pomóc. Nie mam na to recepty. Pokazuję, jak się powinno żyć, ale wybór należy do konkretnego człowieka. Namawiam zawsze do bycia blisko Boga: jeśli ktoś chodzi na mszę świętą, modli się, to jest mu łatwiej. Natomiast gdy jedynie szuka pomocy u księdza jako psychologa czy psychiatry, odpowiadam, że w ten sposób nie umiem pomóc. Wydaje mi się, że kapłanom brakuje odwagi prostego przyznania się do tego, że często nie potrafią zaradzić wielu problemom. Lepiej powiedzieć, że wobec pewnych ludzkich sytuacji jest się bezradnym i zapewnić o modlitwie. Jeśli się komuś wydaje, że zawsze ma gotowe odpowiedzi i rozwiązania, to ociera się o pychę.
Może taka bezradność jest ze strony Kościoła ucieczką od problemu? Nie masz wewnętrznego poczucia, że katolickie nauczanie można w pewien sposób zmienić, żeby pomóc w rozwiązaniu problemów związków niesakramentalnych?
Zdaję sobie sprawę, że Kościół powinien pewne sprawy przemyśleć. Moim zdaniem, należy przewietrzyć prawo kanoniczne w kontekście medycznych, psychologicznych i osobowościowych zagadnień związanych z dojrzałością do zawarcia małżeństwa. Nie chodzi o to, żeby Kościół zmienił naukę na ten temat, ale trzeba przemyśleć formę tego nauczania. Treść pozostanie taka sama, ale forma w pewnych kwestiach powinna lepiej odpowiadać współczesnemu człowiekowi.
Czy nie należy przemyśleć kwestii udzielania sakramentów osobom żyjącym w powtórnych związkach?
Na Węgrzech miałem taki przypadek. W sobotę jeden z dominikanów (odszedł już z zakonu!) zawsze rozgrzeszał mężczyznę żyjącego w związku niesakramentalnym. W niedzielę ci państwo przystępowali do komunii, a od poniedziałku wracali do zwykłego stanu rzeczy. Po czym w kolejną sobotę sytuacja się powtarzała. Nie było to zgodne ani z nauczaniem Kościoła, nie miało też nic wspólnego z logiką. Jestem przeciwnikiem udzielania sakramentów ludziom żyjącym w powtórnych związkach. Nie można rozgrzeszać, jeżeli nie są spełnione konkretne warunki. Grozi to pomieszaniem sytuacji małżeństw i związków niesakramentalnych. Tam, gdzie się to praktykuje, następuje rozmycie granicy świętości i braku świętości. Kościół ma przepisy zgodne z Ewangelią i na wszystko nie można się zgodzić.
Nie sądzisz, że jest to nakładanie kolejnych bolesnych restrykcji na osoby, które i tak już przeżyły tragedię rozpadu związku?
Zasady są jasne i muszą być egzekwowane. Ludzie wiedzą, że zgodnie z prawem spotkają ich takie sankcje, jak niemożność otrzymania rozgrzeszenia. Należy więc być konsekwentnym. Musimy zachować rozróżnienia, aby nie nastąpiło całkowite rozmycie małżeństwa. Gdyby wszyscy otrzymywali komunię świętą, rozmyłyby się zasady moralne. Problem z komunią jest dość świeży. Warto zauważyć, że dopiero od niedawna, po II soborze watykańskim ludzie zaczęli do niej przystępować często i bardziej masowo, dlatego teraz, gdy niektórzy są pozbawieni możliwości jej przyjmowania, czują się gorsi.
A nie są gorsi? Sakramenty są przecież tak ważne.
Nie są ani gorsi, ani lepsi. Nie wolno jednak dopuścić do rozmycia zasad. Nie każda miłość między ludźmi jest miłością przez duże „M”.
Czyli uważasz, że miłość w związku niesakramentalnym jest przez małe „m”?
Musimy rozróżniać, co jest dobre, a co jest słabością. Powinniśmy wyraźnie odróżnić świętość sakramentalnego małżeństwa. Choć i w związku niesakramentalnym istnieje wielka, normalna miłość, to rzeczywiście nazwałbym ją niekiedy miłością przez małe „m”. Oczywiście wszystko zależy od osób, od partnerów. Jeśli w jakichś krajach udzielano komunii w takich przypadkach, to albo ksiądz nie znał się na prawie, albo wybierał bardzo tanią litość.
Podkreślasz, że nie wolno rozmywać różnić między małżeństwem a związkiem niesakramentalnym. Czy nie obawiasz się, że jako duszpasterz zajmujący się jednymi i drugimi nie powodujesz zatarcia różnic? Czy spotykasz się ze sprzeciwem wobec swej pomocy dla niesakramentalnych?
Nieraz spotykam się ze sprzeciwem. Przyzwyczaiłem się, że napada na mnie na publicznych spotkaniach rodzaj „kościelnego ZOMO”. Są to raczej jednostki i to starsze osoby, które przywykły do czego innego w swym życiu. Jestem jednak spokojny, bo o ile mi wiadomo, Pan Jezus także rozmawiał z rozmaitymi paniami, które niekoniecznie były cnotliwe, oraz jadł z grzesznikami i celnikami. Ludzi w trudnej sytuacji trzeba więc objąć troską i opieką.
Jak wygląda taka duszpasterska opieka?
Spotykamy i wspólnie się modlimy. Odprawiam dla nich także mszę świętą. Wszystko przebiega normalnie. Oni czytają, wygłaszają intencje modlitwy wiernych, służą przy ołtarzu. Tych, którzy nie mogą spożywać eucharystycznych postaci, namawiam do spożywania Jezusa w Jego słowie. Zachęcam także do komunii duchowej. Czasami podziwiam ich tęsknotę za spotkaniem z Jezusem, kiedy podczas mszy mogą adorować Ciało i Krew Pańską. Przed spożyciem przeze mnie komunii pozostawiam święte Postacie na ołtarzu na dłuższą chwilę adoracji. Wtedy ci, którzy nie mogą przyjąć w pełni Jezusa, przystępują do duchowej jedności z Nim. Potem sam przyjmuję Komunię i udzielam jej zwykle kilku osobom, które zobowiązały się do życia w czystości w swym nowym związku. Opieram się w tym wszystkim na adhortacji Familiaris consortio. Próbuję się w ten sposób jednoczyć z nieszczęściem tych ludzi. Jezus przyszedł przecież powołać nie sprawiedliwych, ale grzeszników.
http://www.mateusz.pl/wdrodze/nr387/01-wdr.htm