Pokusa
HOMILIA 1
1. Naczytałem się wczoraj o pokusach. Ale niczego nie zrozumiałem, bo gdy jeden z mnichów pustyni wymodlił sobie, żeby odeszły wszystkie pokusy, i poszedł do starca, ten mu kazał: „Idź, proś Boga, aby pokusy wróciły z powrotem, jak przedtem upokorzenia i utrapienia, bo tylko w walce dusza czyni postępy”.
2. Natomiast św. Teresa z Lisieux modliła się: „Boże, nie poddaj mnie próbie, bo jestem za słaba”.
3. To może niech zostanie tak, jak jest. Byleby tylko wspierała nas Twoja łaska!
Radonie, 15 lutego 2022, Jk 1,12-18; Ps 94; Mk 8,14-21
HOMILIA 2
1. Łódka i przeprawy przez jezioro będą się śniły Apostołom po nocach i wracały w koszmarach.
2. W relacji św. Marka:
- pierwsza przeprawa łączyła się z burzą, groźbą zatopienia; Jezus ucisza burzę i wyrzuca uczniom brak wiary,
- druga przeprawa to wiosłowanie pod wiatr, Jezus idący po wodzie, strach i niezrozumienie sytuacji,
- trzecia przeprawa – na wodzie wreszcie spokój, ale zapomnieli chleba; Jezus wyrzuca im niezrozumienie sytuacji po raz drugi.
3. Ich oczy są nadal niejako na uwięzi, jeszcze brak im wiary. Na szczęście… ta łódka to symbol czasu spędzonego z Jezusem, to czas przebywania z Nim. Tam, razem z Nim. Bez tłumu. To jest właśnie czas dojrzewania do wiary w Jezusa Zbawiciela.
4. „Gdy w moim sercu mnożą się niepokoje, Twoja pociecha orzeźwia mą duszę”.
Radonie, 13 lutego 2024, Jk 1,12-18; Ps 94; Mk 8,14-21
LEKTURA DODATKOWA
Błogosławiony mąż, który oprze się pokusie: gdy zostanie poddany próbie, otrzyma wieniec życia, obiecany przez Pana tym, którzy Go miłują. Kto doznaje pokusy, niech nie mówi, że Bóg go kusi. Bóg bowiem ani nie podlega pokusie do zła, ani też nikogo nie kusi. To własna pożądliwość wystawia każdego na pokusę i nęci. Następnie pożądliwość, gdy pocznie, rodzi grzech, a skoro grzech dojrzeje, przynosi śmierć. Nie dajcie się zwodzić, bracia moi umiłowani! (Jk 1,12–16).
Ojcowie Pustyni mawiali, że pokus należy się spodziewać do ostatniego tchnienia, ale jednocześnie powiadali: „zabierz pokusę, a nie będzie świętego”. Jan Karzeł, który był bardzo pilny i bardzo szybko zdobywał duchową wielkość, modlił się, aby odeszły od niego wszystkie pokusy i rzeczywiście one odeszły od niego. Gdy przyszedł do starca i mu o tym powiedział, ten się przeraził i kazał mu się modlić o to, aby wróciły: „Starzec mu na to odrzekł: „Idź i proś Boga, żeby przyszły na ciebie pokusy i takie jak przedtem utrapienia i upokorzenia: bo tylko w walce dusza czyni postępy” (Apoftegmaty Ojców Pustyni, tom 1, 328). Pozytywna rola pokus polega na tym, że one wystawiają wiarę na próbę i przez to dają sposobność do jej potwierdzenia. Jeżeli wszystko idzie „jak z płatka”, to nie wiadomo, jaka ta wiara jest. Podobnie trudno powiedzieć o przyjaźni, jeżeli nie zostanie ona wypróbowana. W Księdze Przysłów czytamy, że bogaty ma licznych przyjaciół, ale jak straci wszystko, wtedy opuszcza go nawet najbliższy (zob. Prz 19,4). Wtedy dopiero okazuje się, kto był przyjacielem prawdziwym. Nasze przysłowie powiada, że „prawdziwego przyjaciela poznaje się w biedzie”.
Pan Bóg wie, czy jesteśmy prawdziwie wierzący, ale my sami często mamy tylko mniemanie o sobie, że jesteśmy bardzo pobożni, a tak naprawdę jesteśmy tchórzami i kiedy przyjdzie doświadczenie, to od razu nas nie ma. Tak jak w przypowieści o siewcy (por. Mt 13,1–9), gdy ziarno padnie pomiędzy skały, zacznie rosnąć, ale kiedy przyjdzie wiatr i słońce, usycha. Dlatego pokusy są konieczne w życiu, ale nie należy ich szukać(!). Nie chodzi o to, żeby wystawiać się na pokusy po to, aby być zbawionym. One same przychodzą i nie trzeba ich wywoływać. Trzeba wiedzieć, że będą przychodziły do końca życia. Potrzeba wielkiej pokory. Nie należy sądzić, że osiągnęliśmy taki stopień doskonałości, że nic nas już nie dotknie.
Kto doznaje pokusy, niech nie mówi, że Bóg go kusi. Skąd to zdanie? W Modlitwie Pańskiej mówimy: „i nie wódź nas na pokuszenie”. Modlitwy uczył Pan Jezus po aramejsku, a otrzymaliśmy jej tekst po grecku, w którym czytamy: kai me eisenegkes hemas eis peirasmon. W tłumaczeniu łacińskim mamy: et ne nos inducas in tentatione. Mogłoby z tego wynikać, że Pan Bóg nas kusi. Problem jednak wynika ze sposobu myślenia Żydów. Oni wszystko, czego doświadczali, odnosili od razu do Boga, nie biorąc pod uwagę pośrednich przyczyn. Pokazane to zostało świetnie w filmie „Skrzypek na dachu”. Bohater – typowy Żyd – wszystko, co go spotyka, odnosi bezpośrednio do Boga. To jest piękne, tylko nie można tego brać dosłownie, bo dojdzie się do paradoksu, że to Bóg zsyła człowiekowi karę. Widać to np. w dialogu Hioba. To nie Bóg karał Hioba, tylko Szatan sprowadził na niego nieszczęścia. Bóg tylko pozwolił mu na to, ale sprawcą był Szatan. Jakub podejmuje ten problem, który często wraca. Ludzie ciągle mają pretensje do Boga, że nie wiadomo, za co ich karze. A szczególnie kiedy nieszczęścia spadają na ludzi niewinnych, np. małe dzieci, to zarzuca się Bogu okrucieństwo. Otóż tu wyraźnie czytamy: Bóg bowiem ani nie podlega pokusie do zła, ani też nikogo nie kusi.
Zaraz potem następuje ciekawa myśl – To własna pożądliwość wystawia każdego na pokusę i nęci. Własna pożądliwość. Można by powiedzieć, że Szatan także nas nie kusi. Najlepiej widać to w grzechu rajskim (zob. Rdz 3,1–7). Czy wąż kusił Ewę, żeby zjadła owoc? On tylko zadał pytanie i poddał w wątpliwość, czy aby na pewno umrą. Powiedział: Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło (Rdz 3,4–5). Wcale nie powiedział: weź i zjedz! Natomiast dalej czytamy w Księdze Rodzaju: Wtedy niewiasta spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do zdobycia wiedzy (Rdz 3,6). Zobaczyła i jej zmysły ją skusiły. Jesteśmy przyzwyczajeni, że to wąż kusił Ewę, ale on jej nie kusił bezpośrednio do przekroczenia Bożego zakazu, natomiast widać, jak własna pożądliwość wystawia każdego na pokusę.
Święty Jakub mówi o dalszym etapie wejścia w grzech: Następnie pożądliwość, gdy pocznie, rodzi grzech, a skoro grzech dojrzeje, przynosi śmierć. Podobnie św. Paweł w 7. rozdziale Listu do Rzymian pisze o tajemnicy nieprawości w nas. To jest właśnie ten problem. Duchem rozpoznaje, co jest dobre, a co złe, ale ciało go zmusza do robienia tego, czego nie chce. Jednak wtedy nie on to robi, ale mieszkający w nim grzech. Ciało jest utożsamione z grzechem, to namiętności, które są w człowieku, zniewalają go. Trzeba wiedzieć, że nie można po prostu zwalać winy na Szatana, tylko trzeba się samemu uderzyć w piersi. Trzeba dobrze rozpoznać te tajemnice nieprawości w nas. W powyższym zdaniu Listu św. Jakuba mamy genialne streszczenie etapów porządku kuszenia. Później, po kilku wiekach Ewagriusz z Pontu mówił o złych duchach, które podsuwają nam namiętne myśli. Gdy taka myśl się pojawia, naszą reakcją powinno być natychmiastowe odcięcie się od niej, tak jak to zrobił Pan Jezus podczas kuszenia na pustyni. Odciął się, gdy tylko myśl się pokazała. W ten sposób skończyła się sprawa pokusy. Natomiast kiedy człowiek znajduje w niej upodobanie i zaczyna „flirtować” z pokusą, a ostatecznie wejdzie w nią, wtedy grzeszy, a skoro grzech dojrzeje, przynosi śmierć. Kiedy grzech się utrwala i człowiek staje się permanentnym grzesznikiem, owocem tego jest śmierć. Tak jest np. w przypadku nałogu. Kiedy człowiek weń popadnie, to dostaje się w niewolę grzechu, a gdy się dostanie w niewolę grzechu, staje się zupełnie bezwolnym narzędziem w jego ręku. To jest sytuacja śmierci.
Źródło tekstu: cspb.pl
Ojciec Święty Franciszek zaleca, na wniosek Episkopatu Francji, ogólne przedyskutowanie, czy w pacierzu, czyli w „Ojcze nasz”, nie zmienić prośby: „I nie wódź nas na pokuszenie” na: „I nie pozwól nam ulec pokusie”, co miałoby być jaśniejsze, prostsze i bardziej „dzisiejsze”.
I ludzie dyskutują już między sobą, a przede wszystkim pytają duchownych i teologów. Powtarza się jakby w pewnym sensie sytuacja z czasów Soboru Nicejskiego z roku 325, kiedy to i najprostsi wierni dyskutowali, czy Chrystus w stosunku do Boga Ojca jest tylko „homoiousios” („współpodobny”) czy raczej „homoousios” („współistotny”). Pozornie chodziło tylko o jedną literę „i”, lecz faktycznie o to, czy Chrystus jest tylko „podobny do Boga” czy też „jest Bogiem”. Tym razem problem jest nieporównywalnie mniejszy i chodzi tylko o tłumaczenie z języka starogreckiego, ale i on musi być rozważany teologicznie, z głębszą refleksją, nie na „zdaje mi się”.
„Ojcze nasz”
Dla głębszego rozumowania powtórzmy sobie cały tekst „Ojcze nasz”: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego (zob. Mt 6,9-13). Takie jest od bardzo dawna tłumaczenie z biblijnego języka greckiego na język polski. Na temat tej modlitwy, podanej apostołom bezpośrednio przez samego Chrystusa, napisano już niezliczoną liczbę komentarzy i rozpraw. Przede wszystkim wypływa ona z nieskończonej ilości ust, myśli, serc i dusz nieustannie jako hymn miłości dzieci do Ojca i znajduje odzew w symfonii całego wszechświata. Jest egzystencjalnie i duchowo, a także teologicznie najwspanialszą i najwznioślejszą modlitwą stworzenia. Przy tym jednak liczne teksty Objawienia są tak głębokie i bogate w treść, a ponadto tak też związane z językiem oryginalnym, że niemal każdy przekład na inny język jest bardzo trudny, bo choć zawiera tę samą główną prawdę, to może być niezupełnie adekwatny albo niezupełnie trafny w pobocznych sensach, albo też posiadać swoje odcienie, uzależnione od innej kultury. Toteż wszystkie oficjalne przekłady biblijne muszą mieć aprobatę kościelną.
Problem prośby szóstej
Szósta prośba „Ojcze nasz” w przekładzie staropolskim brzmi: „I nie wódź nas na pokuszenie” (w starocerkiewnym: „iskuszenie”). Kluczowe jest tu słowo: „pokuszenie” (grec. peirasmos, łac. tentatio). Otóż termin „peirasmos”, używany niemal wyłącznie w Biblii, wywodzi się od czasownika „peiradzein” i ma trzy podstawowe znaczenia: próbować, doświadczać, kusić. Podobnie i łacińskie: temptare (tentare) – próbować, (usiłować), doświadczać (atakować), kusić (narzucać coś komuś).
A zatem w omawianym terminie najpierw narzuca się znaczenie „próby”, „wypróbowywania”. W tym znaczeniu w Starym Testamencie Bóg poddawał próbie (jakby „kusił”) Adama i Ewę, żeby dopełnili swój byt osobowy przez moralność i pełną aprobatę Stwórcy (Rdz 3,l-19); Abrahama, żeby był zdolny wynieść Boga ponad życie swego syna Izaaka (Rdz 22,1-19), i Hioba, żeby żadne cierpienie nie oderwało go od wiary w dobroć fundamentalną Boga.
Potem podobnym próbom, choć nieporównanie mniejszym, są poddawani chrześcijanie, żeby zachowali wiarę, umocnili wytrwałość i miłość do Chrystusa i udoskonalili moralnie swoje osobowości. „Wiedzcie, że to, co wystawia waszą wiarę na próbę, rodzi wytrwałość… Abyście byli doskonali, nienaganni, w niczym nie wykazując braków […]. Błogosławiony mąż, który wytrwa w pokusie, gdy bowiem zostanie poddany próbie, otrzyma wieniec życia, obiecany przez Pana tym, którzy Go miłują” (Jk 1,3-4.12).
Czy można zatem prosić, by Bóg nie poddawał nas próbie? Tak! Święta Teresa z Lisieux modliła się: „Boże, nie poddaj mnie próbie, bo jestem za słaba”. Podobnie zresztą odczytują tę szóstą prośbę wielcy teologowie, jak kiedyś św. Cyprian, biskup Kartaginy (zm. 258), a dziś Papież Benedykt XVI. Istotnie, jest jakaś tajemnica w tym, że choć Bóg nie poddaje człowieka próbie ponad jego siły, to jednak nie determinuje woli człowieka, który tę próbę, ten egzamin przegrywa (por. Mk 4,17; Łk 8,13). Zresztą miesza się w to i szatan: „Oto diabeł ma niektórych z was wtrącić do więzienia, abyście zostali poddani próbie” (Ap 2,10). Ponadto i sami chrześcijanie często poddają jedni drugich najrozmaitszym próbom, nieraz wychowawczym, nieraz złośliwym.
Dużo szerszy, nieraz nawet ogólny, zasięg ma „doświadczanie”. Jest doświadczanie nas przez zły los, nieszczęścia, prześladowania, kataklizmy, choroby, tragiczne wydarzenia i wszelkie ataki konkretnej rzeczywistości na nas i na nasze życie. Jest znamienne, że dawni wybitni profesorowie z dziedziny języka greckiego i Biblii przetłumaczyli termin „peirasmos” jako doświadczenie; uważając to za najtrafniejsze: „I nie wprowadź nas w doświadczenie, ale wyciągnij nas ze złego” (Mt 6,13) oraz „I nie wprowadziłbyś nas w doświadczenie” (Łk 11,4c) (Grecko-polski Nowy Testament, Warszawa 1993, s. 24 i 308). A teologicznie wyłożył to bardzo głęboko jeszcze św. Leon Wielki, Papież w latach 440-461: „Ista vita tota tentatio est” (życie doczesne jest w całości doświadczeniem), czyli walką z przeciwnościami (Sermo 41,1). Wszystkie one mogą odciągać od Boga.
I tak tłumaczy prośbę szóstą modlitwa mszalna, odmawiana zaraz po „Ojcze nasz”, jakby była komentarzem: „Wybaw nas, prosimy Cię, Panie, od wszelkiego zła i udziel nam łaskawie pokoju za dni naszych. Niech nas wspomaga Twoje miłosierdzie, abyśmy zawsze byli wolni od grzechu i bezpieczni od wszelkiego nieszczęścia” (Obrzędy Komunii). „Wy bowiem – pisze św. Piotr – jesteście przez wiarę, strzeżeni mocą Bożą dla zbawienia… Dlatego radujcie się, choć teraz musicie doznać trochę smutku z powodu różnorodnych doświadczeń. Przez to wartość waszej wiary okaże się o wiele cenniejsza od zniszczalnego złota, które przecież próbuje się w ogniu” (1 P 1,6-7). „Za pełną radość poczytujcie to sobie, ilekroć spadają na was różne doświadczenia” (Jk 1,2). Do doświadczeń chrześcijan należą też katastrofy świata (por. Mt 24,21-22).
Trzeba zauważyć, że u podstaw Bożego doświadczania nas są dwie istotne idee: Opatrzności Bożej i pedagogii Bożej. Oto Bóg kieruje całym światem i czuwa nad każdym wydarzeniem, powodowanym w świecie zgodnie z przyczynami wtórnymi: „I z powodu mojego imienia będziecie w nienawiści u wszystkich. Ale włos z głowy wam nie zginie. Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie” (Łk 21,17-19). „Przecież żaden z nich (wróbli) nie jest zapomniany w oczach Bożych. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone […]. Kiedy was będą ciągać do synagog, urzędów i władz” (Łk 12,6-7.11. Por. Mt 10,30). Ale nawet doświadczanie każdego człowieka może być szczególnym rodzajem pedagogii Bożej, także i w myśl pedagogii starotestamentalnej (Prz 3,11-12 – LXX).
Jednocześnie Opatrzność Boża, według Pisma, ma charakter wychowawczy przede wszystkim co do swoich wyznawców, bowiem Bóg prowadzący dzieje i urządzający świat postępuje jako Ojciec w stosunku do swoich dzieci. „Jeszcze – czytamy w Liście do Hebrajczyków – nie opieraliście się aż do przelewu krwi, walcząc przeciw grzechowi, a zapomnieliście o upomnieniu, z jakim zwraca się (Bóg) do was jako do synów. Synu mój, nie lekceważ karania Pana, nie upadaj na duchu, gdy On cię doświadcza. Bo kogo miłuje Pan, tego karze, chłoszcze zaś każdego, którego za syna przyjmuje (Prz 3,11-12). Trwajcie w karności! Bóg obchodzi się z wami jak z dziećmi. […] Czyni to dla naszego dobra. […] Wszelkie karcenie na razie nie wydaje się radosne, ale smutne, potem jednak przynosi tym, którzy go doświadczyli, błogi plon sprawiedliwości” (Hbr 12,4-7.10-11). W Kazaniu na Górze zostało powiedziane m.in.: „Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie” (Mt 5,10). Paweł Apostoł pisze: „Chlubimy się także z ucisków, wiedząc, że ucisk wyrabia wytrwałość, a wytrwałość – wypróbowaną cnotę, wypróbowana cnota zaś – nadzieję” (Rz 5,3-4).
Ducha doświadczanych przez przeciwności i prześladowania dobrze oddaje List św. Jakuba: „Za pełną radość poczytujcie to sobie, bracia moi, ilekroć spadają na was różne doświadczenia” (Jk 1,2).
Jednakże, o ile można radować się heroicznie z cierpień za wiarę, za Chrystusa i za prawdę w rozmiarze indywidualnym lub pewnej grupy chrześcijan, to już inaczej jest, gdy chodzi o całe społeczne Królestwo Boże na ziemi. A Modlitwa Pańska jest modlitwą także społeczną, modlitwą Kościoła. Mówi ona o Ojcu „naszym”, o „nas”, „my”. I kiedy zagraża całkowita zagłada Kościoła, nie wolno się radować. Wtedy nie mówi się już: „nie wódź na pokuszenie”, ale „nie wódź nas na doświadczenie ekstremalne Kościoła”. Dziś ma to sens: „nie oddawaj nas anty-Kościołowi, anty-Chrystusowi, królestwu szatana, wojującemu ateizmowi państwowemu, antymoralnemu i antyświatu”. Wtedy modlimy się: „Ojcze, ratuj nas, bo nas mordują po całym świecie, na ciele i duchowo!”.
I wreszcie greckie „peirasmos” i łacińskie „tentatio” są oddawane po polsku jako „pokusa”. Pokusa jest już bardziej związana w swej genezie z umysłem i wolą samego człowieka, z szatanem jako kusicielem i z grzechem. Czynnikiem decydującym jest pożądliwość wewnętrzna, która dąży do zła moralnego pod pozorem dobra. Ta niemoralna pożądliwość odnosi się głównie do życia seksualnego, materialnego, do władztwa nad ludźmi, wyładowywania swej nienawiści do bliźnich i do najwyższych wartości. „Kto doznaje pokusy – uczy święty Jakub – niech nie mówi, że Bóg go kusi. Bóg bowiem ani nie podlega pokusie ku złemu, ani też nikogo nie kusi (ku złemu). To własna pożądliwość wystawia każdego na pokusę i nęci. Następnie pożądliwość, gdy pocznie, rodzi grzech, a skoro grzech dojrzeje, przynosi śmierć. Nie dajcie się zwodzić!” (Jk 1,13-16). „Niech więc grzech – pisze św. Paweł – nie króluje w waszym śmiertelnym ciele, poddając was swoim pożądliwościom. Nie oddawajcie też członków waszych jako broń nieprawości na służbę grzechowi” (Rz 6,12-13). „Pokusa nie nawiedziła was większa od tej, jaka zwykła nawiedzać ludzi. Wierny jest Bóg i nie pozwoli was kusić ponad to, co potraficie znieść, lecz zsyłając pokusę, równocześnie wskaże sposób jej pokonania, abyście mogli przetrwać” (1 Kor 10,13). Jezus, gdy przyszedł na Górę Oliwną, polecił swoim uczniom modlitwę, by nie ulegli pokusie zgorszenia z powodu Jego Męki: „Módlcie się, abyście nie ulegli pokusie (dawniej tłumaczone jako: ”abyście nie weszli w pokuszenie„)” (Łk 22,40.46). Przy czym i pokusa jest ciągle oddawana jako „peirasmos” i „tentatio”.
Trudności
Jednakże konkretne przekłady szóstej prośby w analizie teologicznej natrafiają na spore trudności. Oto niektóre. „Nie dopuść, abyśmy ulegli pokusie” jest jakby próbą zrzucania naszej ewentualnej winy na Boga. Przypomina to teologię niektórych wspólnot protestanckich, według której człowiek po grzechu pierworodnym nie ma już wolnej woli w dziedzinie zbawienia i moralności, nie może więc przezwyciężać żadnych pokus we współpracy z Bogiem Ojcem, a musi to czynić sama łaska (sola gratia), która determinuje naszą wolę. Tymczasem chrześcijanin bez takiej wolności nie tylko nie miałby grzechu, ale przede wszystkim nie byłby człowiekiem.
„Nie wystawiaj nas na pokusę” – zdaje się postulować, żeby Bóg tak ułożył nasze życie, abyśmy nie mieli możliwości w ogóle popełnienia grzechu, bo unikniemy wszelkich pokus do złego.
„Nie dopuszczaj do nas pokusy” – podobnie przypomina prośbę, by chrześcijanin w odróżnieniu od innych został w ogóle pozbawiony pokus grzesznych (idea wybraństwa chrześcijan).
„I nie wprowadź nas w doświadczenie” – kłóci się z tekstem natchnionym: „Za pełną radość poczytujcie to sobie, bracia moi, ilekroć spadają na was różne doświadczenia” (Jk 1,2).
„I nie wódź nas na pokusy” – nie może być poprawne, bo zakłada, że Bóg może wodzić człowieka na pokusy specjalnie do grzechu, bo to znowu jest sprzeczne z prawdą objawioną, że „Bóg bowiem ani nie podlega pokusie ku złemu, ani też nikogo nie kusi. To właśnie własna pożądliwość wystawia każdego na pokusę i nęci” (Jk 1,13-14).
I wreszcie są poglądy, że wszystkie takie interpretacje jak: „I nie dopuszczaj do nas pokusy” czy „nie wystawiaj nas na próbę” lub: „Nie doświadczaj nas” są mitologiczne, bo opierały się na wierze, iż Opatrzność Boża kieruje bezpośrednio każdym najdrobniejszym wydarzeniem na świecie i w duszy. Tak głoszą dziś niektórzy teologowie liberalni. Ale przeczy to nauce Chrystusa o Opatrzności, np. że „żaden wróbel nie jest zapomniany w oczach Bożych i u was zaś nawet włosy na głowie są policzone” (Łk 12,6-7). Stąd i prawowierna teologia uczy, że wprawdzie stworzenie ma swój porządek przyczyn i praw, to jednak Stwórca dzięki swej immanencji w stworzeniu (obok transcendencji) nie unicestwia wewnętrznych przyczyn wtórnych (causae secundae), ale jako Przyczyna pierwsza tworzy je, podtrzymuje i uzdalnia do własnych ich działań (G.L. Müller, Dogmatyka katolicka, Kraków 2015, s. 249-252). Przede wszystkim Bóg nie jest sam w sobie przyczyną fizyczną, lecz osobową.
W rezultacie myślę, że głównym źródłem trudności jest mieszanie znaczeń raczej pozytywnych słowa „peirasmos”: próba i doświadczanie, ze znaczeniem zdecydowanie negatywnym – kuszenie (pokusa). Przy czym dodatkowo w języku polskim jeszcze i sama „pokusa” jest redukowana potocznie najczęściej do dziedziny seksualnej i trochę jeszcze do pożądania dóbr materialnych oraz złoczynienia społecznego. A zatem prośba o niewystawianie nas przez Boga tylko na tego rodzaju „pokusy” staje się wielkim zawężeniem całożyciowego przecież charakteru modlitwy „Ojcze nasz”. Toteż sformułowanie: „I nie dopuść, abyśmy ulegli pokusie” otrzymuje sens odwrotny do przekładu dotychczasowego, proszącego, by Bóg w ogóle „nie wodził nas na pokusy”, a nie tylko wspierał nas w walce z nimi. Bo wychodzi na to, jakoby Bóg Ojciec mógł nas kusić ku złemu.
Próba odpowiedzi
Wydaje się, że trzeba przyjąć coś wspólnego w tych trzech znaczeniach jednego i tego samego terminu „peirasmos” (próby, doświadczania przez Boga i pokuszenia). Tym znaczeniem wspólnym jest ambiwalencja, dwuwartościowość życia i świata – rzeczywistości i pewnego fałszu, prawdy stałej i dopiero zadanej, dobra już, ale jeszcze wymagającego koniecznego doskonalenia. Świat w wizji „Ojcze” jest walką dobra ze złem, prawdy z fałszem, miłości do Ojca z niewdzięcznością i nienawiścią, mocy ducha ze słabością.
Ewangelie podają słowo Jezusa „peirasmos” o jeszcze jednym szczególnym znaczeniu. Oto Jezus po swej decydującej modlitwie do Ojca w Getsemani powiedział do apostołów Piotra, Jakuba i Jana: „Czuwajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie; duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe” (Mk 14,38. Por. Mt 26,41; Łk 22,40.46). Przy czym starsze przekłady polskie mają: „abyście nie weszli w pokuszenie”. W jakie pokuszenie? Raczej w pokuszenie „zgorszenia”. Otóż w zbawczej męce Jezusa ścierają się dwa światy: świat ducha i świat ciała i każdy ma swoją logikę rzeczywistości. Oto apostołowie bez modlitwy i czuwania wobec tego, co się dokonuje, mogą popaść w pokusę „zgorszenia”, a mianowicie, że Jezus Chrystus, który przyszedł od Ojca, by założyć triumfalne Jego królestwo, tymczasem faktycznie zwiódł ich, bo przez swoją śmierć ciała wszystko przegrywa. I tak bez wejścia duchem w logikę zbawczą mogą nie zrozumieć, że On duchowo wszystko wygrywa. I takie „gorszenie się” męką Mesjasza sam Jezus nazwał „szataństwem” (Mk 8,33; Mt 16,23). I w prośbie szóstej Modlitwy Pańskiej może też kryć się myśl, żeby Bóg strzegł nas zawsze przed pokusą popadnięcia w logikę ciała i w logikę szatańską, przed którą przestrzega nas prośba siódma: „ale nas zbaw ode złego”. Przy czym niektóre najstarsze wersje w owym „złym” odczytywały wprost szatana, kusiciela.
W każdym razie już prośba szósta zakłada, że nasze życie dzieci Bożych, odkupionych i wiedzionych Opatrznością Ojca, jest stale zagrożone pewną zwodniczością świata doczesnego, jak i słabością naszego ciała. I dlatego prosimy, by nasz Boski Wychowawca nie sprowadzał nas z powrotem do tego świata pokuszenia, ale żeby nas wybawił ze zła, przede wszystkim moralnego, i żeby, jak uczył Papież św. Leon Wielki (zm. 461), tak nam pozwolił prowadzić życie w każdej sytuacji historycznej, żeby stała się ona „materia virtutum”, czyli tworzywem najwyższych cnót. W rezultacie stary polski termin „pokuszenie” (starocerkiewne: „iskuszenie”) nie może być zredukowany tylko do świeckiego znaczenia „pokusa”. Bowiem bardzo wiele słów biblijnych otrzymuje sens religijny, wyrastający z całego słowa objawionego, raczej misteryjny (znacznie głębszy) niż w znaczeniu świeckim. Sensy te odczytuje zazwyczaj lepiej lud wierzący i Kościół niż lingwiści laiccy. Toteż nieprzypadkowo słowo „peirasmos” i „peiradzein” jest odnoszone do znaczeń: próba, doświadczanie, egzamin, pokusa, zgorszenie, zwodniczość – żeby oddać całą gamę naszych związków z pedagogią Boskiej Opatrzności Ojca niebieskiego. Może zatem mieścić się w szóstej prośbie Modlitwy Pańskiej także taki sens: „I nie wódź nas w żadną zwodniczość świata, lecz tylko w ’Królestwo Twoje’”.
I w tym sensie modlimy się od dwóch tysięcy lat do Ojca niebieskiego, roztaczającego nad nami zbawczą i doczesną Opatrzność: „I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego”.
Ks. prof. Czesław S. Bartnik, źródło tekstu: katolickie.media.pl
Wędrówka Izraela po pustyni trwała czterdzieści lat. U jej kresu Izraelici rozłożyli się na równinach Moabu nad Jordanem, naprzeciw Jerycha (Lb 36,13) i tam też Mojżesz miał im powtórzyć raz jeszcze całe Prawo, które stopniowo otrzymywał od Pana podczas długiej drogi liczącej równo czterdzieści obozowisk (por. Lb 33,1-49). Oznajmił im także, że nie wejdzie z nimi do Ziemi Obiecanej, lecz zobaczy ją jedynie ze szczytu góry Nebo i tam też umrze, ponieważ nie zawsze był Bogu wierny i nie zawsze okazywał wobec nich jego świętość (por. Pwt 32,48-52). Odtąd jego następcą będzie Jozue, syn Nuna, mąż pełen Ducha (por. Lb 27,15-23), który już przedtem uczestniczył w zwiadzie po krainie Kanaan, i który nigdy nie zwątpił w Boże obietnice odnośnie objęcia jej w posiadanie (por. Lb 14,6-9).
Równocześnie warto sobie uświadomić, że całkiem blisko Nebo, ale już po drugiej stronie Jordanu, w pobliżu Jerycha, wznosi się inna góra, która, według tradycji chrześcijańskiej, miała być miejscem czterdziestodniowego przebywania Jezusa na pustyni. Jej położenie zdaje się wskazywać, że tam właśnie Syn Boży ponownie podjął niedokończoną misję Mojżesza. Odwiedziny obu tych miejsc nie pozostawiają nas obojętnymi.
Na górze Nebo
Góra Nebo (817 m. npm) znajduje się obecnie na terenie Jordanii, nieco ponad 30 kilometrów od Ammanu i kilkanaście kilometrów od miejsca, gdzie Jordan wpada do morza Martwego. Wznosi się ponad depresją doliny Jordanu o ponad 1200 metrów, zaś na wysokości wzroku, 40 kilometrów dalej, gdy jest tylko dobra widoczność, można z niej dostrzec mury Jerozolimy (860 m. npm). Na jej szczyt wiedzie obecnie dobra droga dostępna dla autokarów, tak że przewalają się przez nią istne tłumy pielgrzymów i turystów.
Już w połowie IV wieku powstało tam niewielkie chrześcijańskie sanktuarium upamiętniające śmierć Mojżesza. W VI wieku zostało ono rozbudowane do rozmiarów bazyliki, po której, oprócz fundamentów, pozostały wspaniałe, wzbudzające powszechny zachwyt wczesnochrześcijańskie mozaiki o rajskich motywach. Wszystko to odkopali i odrestaurowali franciszkanie Kustodii Ziemi Świętej, po tym jak odkupili to miejsce od okolicznych Beduinów w latach 30tych XX wieku. Prace konserwatorskie wciąż trwają, a gdy będą już ukończone, to być może znów ujrzymy starodawne sanktuarium przywrócone do dawnego blasku po kilkunastu wiekach zupełnego opuszczenia i zapomnienia.
Przybysze zatrzymują się najpierw przed kamienną tablicą, która upamiętnia domniemane miejsce śmierci Mojżesza, a następnie przechodzą na teren archeologiczny, gdzie mogą podziwiać wspomniane mozaiki i inne eksponaty, które restauratorzy zdecydowali się udostępnić. Niestety obecnie jest to tylko niewielka część obszaru dawnej bazyliki. Potem wchodzą na taras panoramiczny, skąd roztacza się pobudzający do zadumy rozległy widok na dolinę Jordanu i morze Martwe. Ostatni widok, który kontemplowały oczy starego Mojżesza, zupełnie wyczerpanego wymagającą służbą dla Najwyższego.
Spoglądając w dal, w stronę płowych wzgórz Judei rozciągniętych tuż za wyraźną granicą płynącej nisko w dole cienkiej strugi Jordanu, nie sposób nie zadać sobie pytania, dlaczego Bóg tak okrutnie postąpił z Mojżeszem. Wszak prosił on Boga: Chciałbym przejść, by zobaczyć tę piękną ziemię za Jordanem i te piękne góry, i Liban (Pwt 3,25), lecz w odpowiedzi usłyszał jedynie szorstkie upomnienie: Dość, nie mów Mi o tym więcej! Wejdź na szczyt Pisga i podnieś oczy na zachód, północ, południe, wschód i oglądaj krainę na własne oczy, bo tego Jordanu nie przejdziesz (Pwt 3,26b-27). Czyżby jeden jedyny moment słabości okazany przy drugim wyprowadzeniu wody ze skały (por. Lb, 20,2-13) zasługiwał na tak wielką karę? Czyżby zostały zapomniane niezliczone inne sytuacje, w których Mojżesz okazał Panu wierność?
Wbrew pozorom, jest to ważne pytanie. Chodzi przecież o obraz Boga, którego aż nazbyt często wyobrażamy sobie jako księgowego zliczającego skrupulatnie wszystkie ludzkie czyny w kolumnach „Winien” i „Ma”, aby sporządzić z nich odpowiedni bilans na dzień sądu. Jeśli Mojżesz nie zasłużył na wejście do Ziemi Obiecanej z powodu jednej nieznacznej niedoskonałości, to jakie szanse na wejście do Nieba ma ktokolwiek z nas? Czy sam Bóg nie mówi o Mojżeszu: Uznany jest za wiernego w całym moim domu (Lb 12,7b)?
Miedziany wąż
Odpowiedź jest dosłownie za plecami. Tak, to nie żarty! Jakby dla przypomnienia niezliczonych prób, jakie naród wybrany musiał przejść w czasie swej wędrówki po pustyni, z tyłu tarasu ustawiono współczesną rzeźbę miedzianego węża na palu w formie krzyża. Znamienną reminiscencję buntu Izraelitów na pustyni, która sprowadziła na nich jadowite węże, oraz ich cudownego uzdrowienia od śmiertelnego jadu (por. Lb 21,4-9). Na epizod ten powołuje się także sam Jezus, gdy tłumaczy Nikodemowi sens powtórnych narodzin, bez których nikt nie ujrzy jego Królestwa (por. J 3,14-15).
Na ogół nie za bardzo rozumiemy, dlaczego Bóg nakazał umierającym buntownikom spoglądać na miedzianego (a właściwie spiżowego) węża obiecując: Wtedy każdy ukąszony, jeśli tylko spojrzy na niego, zostanie przy życiu (Lb 21,8b). Wąż to przecież symbol kusiciela, a nie Zbawiciela! To on przecież zwiódł pierwszych ludzi (por. Rdz 3,1-5), a teraz właśnie sprowokował ich do buntu! I dlaczego Jezus się z nim porównuje? Czyżby wąż występował tu w roli uzdrowiciela, niczym grecki bożek Eskulap? Zapewne nie…
Paradoks wyjaśnia się w subtelnej grze hebrajskich słów. Otóż nachasz nechoszet (hebr. wąż spiżowy) brzmi tak, jakby po polsku rzec wąż z wężowiny. Dodatkowo po hebrajsku liczba mnoga nechaszim oznacza nie tylko węże, ale także czary, wróżenie i magię. To zaś przypomina stanowczy nakaz Prawa lo tenachaszu, nie będziecie uprawiać czarów (Kpł 19,26). Z pewnością Izraelici woleliby wtedy, aby Mojżesz za pomocą czarów dał im pokarmy, które pozostawili w Egipcie, zamiast zdać się na lichą mannę, którą dawał im codziennie wierny Bóg, ale która im coraz bardziej brzydła…
Tak więc rzeczywiście wywyższony na palu gad jest dla spoglądających na niego jakąś kwintesencją perfidnej pokusy oraz postawy buntu i niewiary wobec Boga. Jest obrazem grzechu, któremu ulegli Izraelici na pustyni. Stanięcie z nim oko w oko miało wywołać wewnętrzny wstrząs i odruch nawrócenia. Potwierdza to napisany dużo później komentarz:
Dla przypomnienia mów Twoich byli kąsani, i zaraz mieli ratunek, by nie popadli w głębokie zapomnienie [o Tobie] i nie stali się niegodni Twojej dobroci. Nie zioła ich uzdrowiły ani nie okłady, lecz słowo Twe, Panie, co wszystko uzdrawia. (Mdr 16,11-12)
Podobnie jest także, gdy spoglądamy na postać ukrzyżowanego Syna Bożego. W zmasakrowanym ciele tego, który był bez grzechu, widać przecież cały ludzki grzech, który doprowadził go do tego stanu. Patrzący na niego musi wybrać, czy dalej chce iść jałową drogą niewiary i buntu, która kończy się straszną śmiercią, czy też drogą ufności do Boga, który pragnie każdego człowieka bezpiecznie przeprowadzić przez wszystkie jałowe pustynie jego życia i obdarzyć uzdrowieniem. Równocześnie zaczyna też rozumieć, że wiszący na krzyżu Jezus z pewnością musiał pokonać wszelkie możliwe pokusy buntu wobec Boga przeciwstawiając im – aż do końca! – swe synowskie posłuszeństwo i zaufanie. Dlatego to on właśnie, a nie Mojżesz, jest właściwym Przewodnikiem w drodze do Ziemi Obiecanej.
Jozue czy Jezus?
Pozostaje pytanie, dlaczego Bóg wybrał w miejsce Mojżesza Jozuego, skoro z pewnością nie był on człowiekiem doskonalszym od Mojżesza. Pismo wszak mówi:
Nie powstał więcej w Izraelu prorok podobny do Mojżesza, który by poznał Pana twarzą w twarz, ani [równy] we wszystkich znakach i cudach, które polecił mu Pan czynić w ziemi egipskiej wobec faraona, wszystkich sług jego i całego jego kraju; ani równy mocą ręki i całą wielką grozą, jaką wywołał Mojżesz na oczach całego Izraela. (Pwt 34,10-12)
Spodziewalibyśmy się raczej, że Izraelici powinni czekać na równinie pod Nebo aż do pojawienia się Mesjasza przewyższającego we wszystkim Mojżesza.
Otóż i na to jest – dość zaskakująca! – odpowiedź. Niewielu z nas zapewne wie, że „Jozue” i „Jezus” to te same imiona, tyle tylko, że pierwszy wariant jest hebrajski (Jehoszua, a w ściągniętej aramejskiej formie Jeszua, co znaczy dosłownie Jahwe zbawia), zaś drugi jest grecki (Iesous w Nowym Testamencie oznacza zarówno Jezusa jak i Jozuego wspominanego np. w Hbr 4,8). Jozue wprowadził Izraelitów do krainy Kanaan jako zapowiedź „innego Jozuego”, to jest Jezusa, poprzez którego Bóg uwalnia nas spod władzy ciemności i przenosi do swego Królestwa (por. Kol 1,13).
Jego zbawienie nie polega jednak na podboju jakiegoś terytorium, na którym można by bezpiecznie osiąść, ale na tym, iż każdy z nas odzyskuje własną tożsamość zagrabioną u samych początków ludzkich dziejów przez diabła, wchodzi w rzeczywiste posiadanie samego siebie i staje się takim, jakim od zawsze Bóg go chciał mieć. To znaczy synem doskonale upodobnionym do Jednorodzonego Syna Bożego. Pozyskanie dla nas takiej właśnie Ziemi Obiecanej wymagało od Jezusa zwycięstwa we wszystkich pokusach i próbach, przez które ongiś przeszli na pustyni Izraelici pod wodzą Mojżesza i których to nie byli w stanie pokonać.
Na górze Kuszenia
Przenieśmy się zatem na drugi brzeg Jordanu, na górę pod Jerychem, która według starożytnej tradycji chrześcijańskiej, poświadczonej przez świętą cesarzową Helenę na początku IV wieku, jest opisanym przez Ewangelistów miejscem przebywania Jezusa na pustyni. Wznosi się ona 350 metrów npm. zaledwie 3 kilometry na północny wschód od centrum Jerycha, na skraju pustyni judzkiej. W czasach, gdy władzę nad Izraelem sprawowali bohaterscy Machabeusze, jej szczyt zajmowała niewielka twierdza Dok. Tam też zięć arcykapłana i wodza żydowskiego Szymona dokonał na nim i na jego dwóch synach podstępnego mordu (por. 1Mch 16,11-17). Jaskinia, gdzie miał przebywać Jezus, znajduje się niemal dokładnie w połowie góry i tam też od początku ruchu monastycznego powstawały kolejne pustelnie i klasztory. Ponadto krzyżowcy wybudowali na szczycie otoczony murami kościół Kwarantanny (czyli Czterdziestu Dni), który szybko po ich odwrocie popadł w ruinę.
Współczesny klasztor został odnowiony i rozbudowany pod koniec XIX wieku przez prawosławnych greckich mnichów wspomaganych finansowo przez Rosję. Próba odbudowy kościoła na szczycie góry nie powiodła się: pozostał po niej jedynie rozległy mur. Dziś jest to teren wojskowy najeżony masztami i radarami izraelskiej armii. Do klasztoru wiedzie droga po schodach wykutych w skale, którą jednak mało kto chodzi. Wszystko to dlatego, iż dla wygodnych turystów zbudowano kolejkę linową, która ich podwozi na platformę widokową przygotowaną tuż obok klasztoru. Stamtąd zaś – o ile klasztor jest w tym czasie otwarty – mogą udać się do niewielkiej kaplicy w grocie i zobaczyć kamień, na którym sam Chrystus miał modlić się i pościć przez czterdzieści dni.
Wrażenia przybysza mogą być bardzo różne. Z dołu góra nie wygląda zbyt pięknie, niektórzy przyrównują ją wręcz do kupy cementu na placu budowy. Przyklejony do skały klasztor robi jednak wrażenie swoimi stylowymi murkami, wieżyczkami i schodkami. Urwisko pod klasztorem jest jakby przeciwieństwem jego harmonijnego piękna: jest to nieco przerażająca czarna dziura, na którą co wrażliwsze osoby nie mogą zbyt długo patrzeć. Po wjeździe kolejką lepiej jest po prostu spojrzeć przed siebie, aby pocieszyć wzrok wspaniałą panoramą doliny Jordanu na wschodzie, tudzież widocznymi nieco bliżej zielonymi gajami Jerycha, miasta tysiąca palm. Niestety obecnie nie można wspiąć się na sam szczyt góry, aby spojrzeć na zachód w stronę Jerozolimy. Wtedy można by także dostrzec pozostałości po potężnym pałacu króla Heroda.
Duchowa walka Jezusa
Położenie miejsca kuszenia Syna Bożego może nas mocno zadziwić. Gdy czytamy Ewangelie, wyobrażamy sobie być może jakąś „prawdziwą” pustynię znaną z albumów i turystycznych folderów, z żółciutkimi wydmami, oazami, wielbłądami i tym podobnymi akcesoriami, oddaloną o dziesiątki kilometrów od najbliżej osady. A tu jest góra, jaskinia nad przepaścią, czarny żwir i kamienie, a do centrum całkiem sporego miasta jest tylko godzina drogi. Gdy natchniony Autor relacjonuje, że Jezus po czterdziestu dniach postu poczuł głód, zaś diabeł sugerował mu, aby przemienił leżące obok kamienie w chleby, być może sądzimy, że wskazał mu on po prostu środek na uniknięcie śmierci głodowej. Teraz jednak, w takim właśnie otoczeniu, musimy zmienić zdanie co do sensu potrójnej próby Syna Bożego.
Jezus wchodzi w pokusy zastawione na niego przez diabła dobrowolnie, prowadzony przez Ducha, który ukazał się nad nim w czasie chrztu w Jordanie (por. Mk 1,12). Jako ten, który miał wyprowadzić swój lud z niewoli grzechu, musiał przecież pokazać nam wszystkim, jak należy wyplątać się z matni, w jakiej znaleźliśmy się wszyscy w wyniku upadku Prarodziców. Stawia się zatem w nasze własne położenie, ludzi żyjących w nieustannej grozie śmierci, lecz mających stale przed oczami, gdzieś tam daleko, daleko – zawsze przed sobą, niedościgłe marzenia o własnej mocy i wielkości. Raz spoglądającym ku przerażającej przepaści, raz zaś -ku rozkosznym krajobrazom w dali.
Diabeł kusi Jezusa tym, co zawsze przynosiło mu szybkie zwycięstwa. Po pierwsze, jest to strach przed tym, że czegoś absolutnie niezbędnego może zabraknąć. Mówi: Jeśli czujesz głód, to przecież możesz zgrzeszyć, aby go zaspokoić. Podobnie, jeśli czujesz chłód, nie masz dachu nad głową, jesteś samotny… Potrzeby twojego ciała są przecież ważniejsze niż arbitralne rozporządzenia Boga, duchowej istoty, która w ogóle nie odczuwa głodu, pragnienia chłodu i tym podobnych dolegliwości. Namawia Jezusa, aby zaspokoił głód poprzez czary (por. Mt 4,3), wbrew przykazaniu lo tenahaszu, którego ilustracją był spiżowy wąż. Ten jednak wie, że prawdziwym pokarmem człowieka jest pełnienie woli Bożej (por. J 4,34) i ufność wobec Słowa obietnicy (por. Ps 56,5).
Druga próba odwołuje się do ludzkich „snów o potędze”, do odwiecznej pokusy, aby być jak bogowie (por. Rdz 3,5) i móc czynić wszystko, na co tylko ma się ochotę. Ponadto człowiek czuje w głębi siebie, że jest powołany do bardzo wielkich rzeczy, bo jest przecież stworzony na obraz samego Boga (por Rdz 1,27), i próbuje je jakoś wcielić w życie. Diabeł sugeruje zatem Jezusowi, aby rzucił się z narożnika świątyni w dół i cudowną interwencją aniołów zadziwił świat (por. Mt 4,5-6). Bo iluż to z nas dla sławy nie zaryzykowałoby zdrowia i życia? A że Boża wola i powołanie są inne? A któż by się tym przejmował! Diabeł szepce: Tylko taki Bóg jest do przyjęcia, którym możesz się posłużyć do realizacji twoich zamiarów – nikogo innego nie potrzebujesz. Jezus jednak wie, że Bóg chce człowiekowi dać znacznie więcej, ponad wszelkie wyobrażenia, marzenia i pragnienia (por. 1Kor 2,9).
Wreszcie przychodzi pokusa wykorzystująca w przewrotny sposób ludzką godność i powołanie do czynienia sobie ziemi poddanej. Człowiek jest przecież tylko sługą, któremu Bóg oddał cały świat widzialny, aby go uprawiał i strzegł (por. Rdz 2,15). Diabeł zaś nieustannie namawia człowieka, aby wypowiedział Bogu posłuszeństwo i przejął świat z całym jego bogactwem wyłącznie dla siebie. Mówi: Weź sobie na własność to, czym teraz jedynie zarządzasz – i bądź szczęśliwy! Żąda oddania mu pokłonu (por. Mt 4,9), bo to on przecież zbuntował się jako pierwszy, zatem ten, kto chce pójść w jego ślady musi najpierw uznać jego autorytet. Tymczasem Jezus znajduje się przecież na szczycie góry, gdzie w bezwzględnej walce o władzę i związane z nią bogactwa dopuszczono się sto sześćdziesiąt lat przedtem potwornej zbrodni. Widzi także w dole pałac króla Heroda, w którym ów okrutny tyran umierał w straszliwych mękach w tych właśnie dniach, gdy on rodził się w Betlejem. Ma przed oczami żywą ilustrację tego, jak kończą ci, którzy wypowiadają wobec Boga butne „Nie będę ci służył” (por. Jer 2,20).
Tam gdzie diabeł Herodowi doradzał
Z góry, gdzie Jezus zwycięsko oparł się trzem pokusom, przenieśmy się zatem jeszcze na górę w samym środku pustyni, gdzie król Herod znajdował perfidną przyjemność w uleganiu im. Miejscem tym jest Masada, twierdza położona na południowo-wschodnich obrzeżach północnego basenu morza Martwego. Wznosi się ona około 400 metrów ponad jego taflą, czyli niemal dokładnie na poziomie morza. Jej romboidalny szczyt o wymiarach 270 na 55 metrów jest zupełnie płaski i doskonale nadaje się do zabudowy.
Król Herod odkrył tę górę przypadkowo, gdy w 40 roku pne. chronił się tam przed najazdem Partów. Od razu uznał, że jest to idealne miejsce do ucieczki, a jako forteca będzie w zasadzie nie do zdobycia. Następnie wznosił twierdzę przez około 25 lat wyposażając ją nie tylko we wszystko, co jest potrzebne do obrony i przetrwania, ale też w luksusowe pałace, łaźnie i miejsca kultu. Podziw wzbudzają ogromne cysterny służące do gromadzenia deszczówki pochodzącej z obfitych opadów, które zdarzają się tam bardzo rzadko, niekiedy tylko raz na pięć lat. Wypoczynek zapewniał królowi przyklejony do skały taras na północnym zboczu góry kilkadziesiąt metrów pod szczytem; także i dziś czuje się tam łagodną morską bryzę. Zaś szybką komunikację zapewniały gołębie pocztowe, które mogły w błyskawicznym czasie dotrzeć do Jerozolimy lub do Macherontu, nieco mniejszej twierdzy położonej już po drugiej stronie morza Martwego niemal na wprost Masady.
Co ciekawe, król odwiedzał to miejsce dość często. Ma się wrażenie, że musiało go w czymś inspirować dzikie otoczenie, brak wszelkiego życia na nasączonej solą ziemi i zdradliwy błękit wód, w których wtedy jeszcze pływały ryby trafiające niekiedy do pałacowych spiżarni. W miłym powiewie północnego wiatru na tarasie zwieszonym tuż nad niemal pionową przepaścią snuł zapewne w zupełnej samotności plany i marzenia o tym, jak by to jeszcze bardziej sobie dogodzić, jakimi to jeszcze pałacami, świątyniami i miastami zadziwić świat – budował bowiem bardzo wiele – i jak umocnić swą władzę nad coraz to innymi ziemiami, które kolejno przyłączał do swego państwa za cichą aprobatą Rzymian. Udawał się na pustynię nie po to, aby walczyć z diabłem, jak Jezus, ale po to, aby się go radzić.
Po śmierci Heroda twierdzę przejęli Rzymianie, lecz nie strzegli jej zbyt starannie. W czasie antyrzymskiego powstania z 66 roku opanowali ją bez trudu zeloci, najbardziej fanatyczny odłam Żydów dążących do wyzwolenia Izraela spod obcej władzy wyłącznie siłą i terrorem. Byli oni postrachem nie tylko Rzymian, ale także swoich współbraci, których niekiedy głodem próbowali zmuszać do walki z okupantem. Talmud nie waha się nazywać ich birjonim, to znaczy „nieokrzesane dzikusy”. Kres ich nieprzemyślanemu oporowi zadała 9-tysięczna rzymska armia. Przy pomocy niezliczonej ilości żydowskich jeńców i niewolników, zdołała usypać wiosną 73 roku skarpę, po której wjechały maszyny oblężnicze. Niemal tysięczna załoga twierdzy zdecydowała się wtedy na popełnienie zbiorowego samobójstwa nie chcąc doświadczyć na sobie rzymskiej zemsty. Był to ostatni punkt oporu tragicznego powstania, w wyniku którego Żydzi na kilkanaście wieków utracili obiecaną im Ziemię.
Potem jeszcze, za czasów bizantyjskich, usiłowali się tu osiedlić mnisi, po których pozostał jedynie skromny kościół z mozaikami. Lecz od VII wieku była tu już tylko zapomniana ruina. W latach 60tych XX wielu władze Izraela przypomniały sobie o Masadzie, bo postanowiły uczynić z niej legendę żydowskiej walki o niepodległość. Tu właśnie żołnierze składają przysięgę „Masada nigdy powtórnie nie padnie”. Jest to wyraźny przekaz obywatelski: żydowskie państwo jest oblężoną z zewsząd twierdzą, której trzeba bronić za wszelką cenę.
Dziś jest tu łatwo dojechać z Jerozolimy autobusem, a podróż trwa niecałe dwie godziny. U stóp góry można zwiedzić przeciekawe muzeum historii twierdzy z licznymi znalezionymi na miejscu eksponatami, a potem wjechać na szczyt kolejką linową. Gdy tam byłem, trafiłem na bardzo nietypową pogodę. Najpierw przeszła burza z niemal półgodzinną ulewą. Potem ciemnofioletowe chmury przesunęły się z wolna ku jordańskim górom na przeciwległym brzegu morza Martwego – i wyszła tęcza. Znak nadziei, że nawet w tak strasznym, napełnionym diabelską obecnością miejscu, jest obecny Bóg i jego miłosierdzie:
Gdy będzie ten łuk na obłokach, patrząc na niego, wspomnę na przymierze wieczne między mną a wszelką istotą żyjącą w każdym ciele, które jest na ziemi. (Rdz 9,16)
I nie wódź nas na pokuszenie
Wędrówka, którą odbyliśmy po miejscach tylu duchowych zmagań, uświadamia nam różnorodność postaw człowieka wobec prób i pokus, jakimi wypełnione jest jego życie. Widzimy tam zarówno Jezusa, Syna Bożego, który toczy z nimi zwycięski bój okupiony wielodniową modlitwą i postem, jak i Heroda, który niemal z zapałem za nimi podąża. Widzimy także Mojżesza, który przeciwstawia się im na tyle, na ile jego przyrodzona wytrzymałość mu na to pozwala. Czy im ulega? O tym nigdzie Pismo nie wspomina. Jeśli już cokolwiek Mojżeszowi zarzuca, to jedynie ogromne zniechęcenie, któremu się kilkukrotnie poddaje i zmęczenie ponadludzkim ciężarem, który został włożony na jego barki.
Ujawniło się to z całą siłą podczas nieszczęsnej próby w miejscu zwanym Meriba:
Zebrał Mojżesz wraz z Aaronem zgromadzenie przed skałą i wtedy rzekł do nich: «Słuchajcie, wy buntownicy! Czy potrafimy z tej skały wyprowadzić dla was wodę?» Następnie podniósł Mojżesz rękę i uderzył dwa razy laską w skałę. Wtedy wypłynęła woda tak obficie, że mógł się napić zarówno lud, jak i jego bydło. (Lb 20,9b-11)
Czy wina Mojżesza polegała na tym, że powinien był uderzyć w skałę tylko raz? Czy może na tym, że powinien, zgodnie z Bożym nakazem, jedynie przemówić do niej (por. Lb 20,8)?
Przypuszczalnie nie. Bóg nie to mu zarzuca, iż zwątpił w możliwość wyprowadzenia wody ze skały, lecz to, że nie okazał jego świętości wobec całego Izraela (por. Lb 20,12). Ta świętość przejawia się bowiem w nieskończonej cierpliwości Boga wobec grzeszników, w tym, że okazuje im swoje miłosierdzie nawet wtedy, gdy buntują się przeciw niemu i nie chcą go słuchać (por. Ez 39,25-29). Tę świętość był w stanie okazać jedynie Jezus, który trzciny zgniecionej nie złamał ani knota tlejącego nie dogasił (Mt 12,20). Mojżesz zaś zachował się jak ktoś, kto nie jest już w stanie dłużej znosić tych, którym Bóg chce okazać łaskę. Uderzył laską w skałę tak, jakby chciał nią zdzielić stojących przed nim buntowników, a nie po to, aby wyprowadzić dla nich wodę.
Ten etap pielgrzymki powinien nam uświadomić, jak bardzo powinniśmy prosić Pana, aby oszczędzał nam prób przekraczających naszą wytrzymałość. Bo nawet jeśli wyjdziemy z nich zwycięsko, to mogą one przecież umniejszyć jego świętość, to jest dobroć i miłosierdzie, w oczach naszych bliźnich. I aby nas nieustannie strzegł przed sidłem zniechęcenia.
cdn.
Jacek Święcki, źródło tekstu: mateusz.pl