Prawo do wszystkiego
1.
„Mam do tego prawo”. Wystarczy otworzyć jakikolwiek dziennik lub tygodnik, oglądnąć program publicystyczny, by natknąć się na podobne wyrażenia. Czy aktywiści homoseksualni mieli prawo wyjść na ulicę i demonstrować? Czy osoby tej samej płci mają prawa do ożenku? Czy prasowy obrzydliwiec ma prawo pisać obrzydliwości o osobie powszechnie szanowanej?
Czy Kowalski ma prawo domagać się zatajenia informacji o jego teczce w IPN-ie, a Nowicki je ujawniać? Czy artysta ma prawo wystawiać publicznie rzeczy obsceniczne nazywając je sztuką? Czy nauczyciel miał prawo ukarać ucznia i czy uczeń miał prawo odmowy pisania klasówki? Czy policja ma prawo zatrzymywać podejrzanie wyglądających młodocianych wałęsających się po nocy?
Przyzwyczailiśmy się do tego języka i do tego sposobu myślenia, i dlatego rzadko zastanawiamy się, jakie to ma konsekwencje. Zwróćmy więc uwagę, że posługiwanie się kategorią praw, czy, jak powinniśmy raczej mówić, uprawnień, czyni większość naszych dyskusji bezsensownymi, a w każdym razie mało interesującymi. Pytanie – powiedzmy – czy artysta X miał prawo obrażać dobry smak, lub czy lesbijki mają prawo demonstrować, zwykle narzuca odpowiedź pozytywną.
Powiedzenie, że ktoś nie miał prawa oznacza, że należy go wsadzić do więzienia lub przynajmniej ukarać grzywną. Człowiek, który takich praw odmawia staje się więc niemal natychmiast osobą antypatyczną, niezależnie od posiadanych racji.
Ale przecież w dyskusji może nam niekoniecznie chodzić o więzienie czy grzywnę dla adwersarza, ale, na przykład, o słuszność czy niesłuszność, o piękno i brzydotę, o dobro i zło, o prawdę i fałsz.
Odpowiedź pozytywna zaś zmusza nas do ignorowania wszystkich konsekwencji wykorzystywania przez ludzi swoich uprawnień. Po mojej stronie może być racja, piękno, prawda i co tam jeszcze, natomiast jeśli mój adwersarz ma prawo, to owe wartości na nic się nie zdadzą ani mnie, ani jemu, ani nikomu. Jeśli artysta miał prawo do robienia tego, co robił, to traci sens użalanie się nad ewentualnymi konsekwencjami jego działań.
„Przecież to szkodnik” – można by powiedzieć, lecz natychmiast spotka nas zamykająca usta replika „on miał do tego prawo”. Można wypisywać tomy o niedorzeczności pomysłu przyznania homoseksualnym związkom statusu małżeństwa, ale jeśli uznamy, że homoseksualiści mają „prawo do małżeństwa”, to całe to pisanie zostaje unieważnione jednym prostym zabiegiem.
Można wypisywać dysertacje o moralnej niedopuszczalności usuwania płodu, ale decyzja zakwalifikowania takiej praktyki jako „prawa kobiety do aborcji” pozbawia owe dysertacje wszelkiej mocy sprawczej. Język uprawnień unieważnia problem odpowiedzialności. Róbmy to, do czego mamy prawo, a reszta nas nie obchodzi.
2.
Nowożytne traktaty i dokumenty, które zainicjowały wielki ruch uprawnień, posługiwały się przynajmniej dwiema wizjami państwa. Wedle pierwszej z nich, państwo, nawet najlepsze, stanowi zagrożenie dla człowieka, gdyż ma przyrodzoną skłonność rozszerzania zakresu swojej władzy. Stąd trzeba wyznaczyć mu jednoznaczne granice. Obszar, do którego nie ma ono dostępu to właśnie uprawnienia jednostek.
Mogę mówić, co chcę, wyznawać religię, jaką chcę, cieszyć się nietykalnością osobistą, być pewny, że nie zostanę skazany bez procesu ani poddany torturom, itd.
W drugiej wizji, państwo stanowi gwarancję mojego bezpieczeństwa i dobrobytu oraz narzędzie realizacji rozmaitych roszczeń, jakie mogę zasadnie zgłaszać, a jakie do tego bezpieczeństwa i dobrobytu są niezbędne. Te właśnie roszczenia nazywamy prawami. Mogę więc domagać się, aby państwo zagwarantowało mi opiekę zdrowotną, bo jak jej nie będę miał to moje człowieczeństwo będzie zagrożone, a także bezpieczeństwo socjalne, możliwość samorealizacji, wykształcenie i wiele innych rzeczy.
Łatwo dostrzec, iż obie wizje są niemożliwe do pogodzenia. Wedle jednej z nich państwo jest potencjalnie największym zagrożeniem i winno być ograniczone; wedle drugiej, państwo jest instytucją dobroczynną, która powinna spełniać moje oczekiwania. Wedle pierwszej, zdanie „mam prawo do czegoś” oznacza „mogę to robić i państwo nie może mi tego zakazać”; wedle drugiej, „mam prawo do czegoś” znaczy „powinienem to mieć i państwo musi mi tego dostarczyć”.
Obie te wizje są nie do pogodzenia, ale równie łatwo dostrzec, że to one obie charakteryzują współczesne myślenie o państwie. Zakładamy wszak, że ma się ono do naszych spraw nie wtrącać, a jednocześnie wiele dobrego dla nas czynić; staramy się go ograniczyć, a jednocześnie pozwalamy mu się rozrastać.
Nieprawdą jest, że tak rozrośnięte państwo to fenomen komunistyczny. Proces rozrostu struktur urzeczywistniających nasze uprawnienia dokonuje się w całym świecie zachodnim. Ale im bardziej się rozrasta, tym bardziej nam zagraża, a im bardziej zagraża, tym energiczniej domagamy się ochrony przed nim.
Przed kilku laty pewien angielski filozof porównał klasyczny model nowoczesnego absolutyzmu, jakim było państwo-Lewiatan Hobbesa, ze współczesnym państwem opiekuńczym i wyszło mu, że to dzisiejsze instytucje głębiej wnikają w życie ludzkie, niż Hobbesowski suweren.
3.
Nie jest to jedyny kłopot z uprawnieniami. Prawa człowieka, zarówno negatywne, czyli te, które mają nas chronić przed państwem, jak pozytywne, a więc te, które państwo ma nam zapewnić, mają tendencje do mnożenia się i do popadania w swoją karykaturę.
Kto pamięta retorykę praw człowieka z czasach komunizmu, włączoną przez prezydenta Cartera do programu amerykańskiej polityki zagranicznej, ten wie, że miała ona doniosłe znaczenie dla ruchów anty-totalitarnych na świecie. Protestować przeciw łamaniu praw człowieka znaczyło walczyć z cenzurą, terrorem, arbitralnością władzy i innymi formami bezprawia. Do pewnego stopnia wszystkie ruchy anty-totalitarne były ruchami na rzecz praw ludzkich.
Tak zresztą dzieje się dotąd w wielu krajach, gdzie nadal panuje bezprawie i gdzie ci, którzy przeciw temu występują zasługują na powszechny podziw.
Rzecz staje się bardziej problematyczna, gdy o uprawnieniach mówimy w społeczeństwie praworządnym. O ile bowiem określenie „działacz na rzecz praw człowieka” w państwie bezprawia wywoływać musi jak najlepsze skojarzenia, o tyle „działacz na rzecz praw człowieka” w państwie prawa wywołuje u niektórych – a w każdym razie u piszącego te słowa – skojarzenia niekoniecznie najlepsze.
Nie będzie specjalnie szokujące twierdzenie, że w Ameryce ludzie w ten sposób określani to zwykle radykałowie o silnych skłonnościach do doktrynerstwa.
Kto nie chce się nazwać anarchistą, radykałem, czy rewolucjonistą, to najczęściej ogłasza się obrońcą praw człowieka. Pod takim szyldem występuje Chomsky, Angela Davis, a także niezwykle głośna i aktywna organizacja American Civil Liberties Union.
Nie twierdzę, że tak jest w Polsce, ale sądzę, iż warto w tym względzie mieć się na baczności, bo znajdujemy się gdzieś pomiędzy rzeczywistością komunistyczną, w której zwalczaniu kategoria praw człowieka odgrywała doniosłą rolę, a typowym społeczeństwem zachodnim, gdzie kategoria ta ulega karykaturze.
4.
By nie być gołosłownym. Prawo do wolności słowa – jedno z najważniejszych uprawnień pozytywnych – oznaczało dla anty-peerelowskiej opozycji swobodę wypowiadania się w fundamentalnych kwestiach państwa, możliwość wydawania Sołżenicyna, opisywania rzeczywistości i poszukiwania prawdy.
Te wszystkie rzeczy już mamy, a kraje zachodnie zdobyły je długo przed nami. Czy prawo do wolności słowa straciło sens? Obecnie batalie wokół tej kwestii dotyczą głównie tego, czy można publicznie zachować się chamsko (na przykład, obrażając papieża), być obscenicznym, bluźnić i rozpowszechniać pornografię. Alan Dershowitz, znany prawnik z Harvardu, bronił twórców pornografii powołując się na Pierwszą Poprawkę amerykańskiej konstytucji, a inni postępują podobnie.
Dawny zakaz publikacji Sołżenicyna i dzisiejszy zakaz publikacji pornografii są kwalifikowane jako taki sam objaw cenzury. Wystarczy przejrzeć w Internecie strony poświęcone Pierwszej Poprawce, by stwierdzić, jakich zachowań wolność słowa i wyznania dzisiaj broni.
W Polsce posłowie SLD bronili dostępności pornografii powołując się na wolność do informacji, co jest jeszcze bardziej groteskowe, zważywszy, iż poprzednie wcielenia owej partii były największymi w całej historii Polski gwałcicielami swobody wypowiadania się i wolnego dostępu do informacji. Uprawnienia mają też skłonność do cudownego rozmnażania się. Prawo do aborcji zostało w Ameryce wywiedzione z prawa do prywatności, co jest oczywiście absurdem.
Skąd wzięło się prawo do prywatności, nie wiem. Zapewne stanowiło ono konsekwencje jakiegoś innego prawa, być może któregoś z podstawowych uprawnień człowieka. W pewnym momencie pojawiło się uzasadnienie aborcji jako pochodna praw reprodukcyjnych kobiety. Skąd się wzięły prawa reprodukcyjne kobiety, czym są i co je uzasadnia, nie wiadomo. Czy prawa kobiety to coś takiego jak prawa człowieka, tyle, że dotyczące kobiet?
A może to coś porównywalnego z prawami ucznia, czy prawami pacjenta? Na ten temat uczeni mężowie i uczone białogłowy prowadzą subtelne dysputy. Wszystkie te przejścia od praw podstawowych do praw szczegółowych, wszystkie te wywody i aplikacje, są arbitralnymi konstrukcjami prawników i prawodawców.
Nie da się uzasadnić prawa do aborcji poprzez prawo do prywatności, jak również nie da się wywieść „praw reprodukcyjnych” z podstawowych praw ludzkich – zapewne nie da się w ogóle dobrze usankcjonować czegoś takiego jak „prawa reprodukcyjne” – a wszelkim istniejącym uzasadnieniom można przeciwstawić równie przekonujące uzasadnienia przeciwne. To samo można powiedzieć o „prawie do śmierci”, czy innych szeroko dyskutowanych dzisiaj uprawnieniach. Przeczytałem, że sąd amerykański orzekł, iż nastolatka ma prawo usunąć płód bez wiedzy rodziców.
Skąd sąd o tym wie, to wykracza daleko poza możliwości umysłowe zwykłego filozofa.
Z kolei przymiarki do nadania związkom homoseksualnym charakteru małżeństwa wywodzi się zazwyczaj z kategorii równości praw cywilnych – u nas i za granicą – co jest kolejnym absurdem. Oznacza bowiem, że prawa cywilne, w więc nie przyrodzone, umożliwiają dowolne manipulacje instytucją małżeństwa. Dlaczego zatem wykluczać z tej równości praw poligamistów i kazirodców?
Wszystko wskazuje, że z czasem bojownicy o równość praw również i ich wezmą pod swoją opiekę. Niekiedy szaleństwo uprawnień przybiera formy farsowe, jak w przypadku prawa do fryzury, a nawet do dredów, które, jak mogłem przeczytać w pewnej postępowej gazecie, mają polscy gimnazjaliści. Można by to obśmiać jako przejaw doktrynerstwa, gdyby nie fakt, iż owe fale entuzjazmu dla szczegółowych uprawnień rodzą armię prasowych, prawnych i biurokratycznych komisarzy, którzy będą się wtrącać do każdego choćby najrozsądniejszego zarządzenia szkolnego dowodząc, iż prawo gimnazjalisty do dredów wynika z konstytucji.
Wszystkie te zabiegi prawników i legislatorów mają więcej wspólnego z twórczością artystyczną, niż z porządnym wywodem. Nierzadko głównym czynnikiem rozstrzygającym jest światopogląd, ideologia, preferencje polityczne, czy moralistyczny entuzjazm. Tak naprawdę to one, a nie oczywista słuszność, decydują o przyjęciu kolejnych uprawnień.
Kiedy jednak prawnicy, ideolodzy i legislatorzy wykreują już nowe uprawnienia, jakieś „prawa reprodukcyjne”, czy prawo do fryzury, owa kreacja staje się częścią struktury polityczno-prawnej i już niewiele się da zrobić, by ją usunąć. Co więcej, powstaje wrażenie, iż owe uprawnienia wynikają z jakiejś uniwersalnej normy moralnej, że zamach na nie jest zamachem na człowieczeństwo i sprowadza nas do poziomu przedcywilizacyjnego.
Kolejne wyczarowane uprawnienia stają się zdobyczą polityczną, a frazeologia praw ludzkich jest używana jako moralny szantaż. Kto ośmieli się wystąpić przeciw równości praw, przeciw prawu do prywatności, czy prawu do dredów, jeśli wystarczająco długo i hałaśliwie ogłasza się je jako oczywistą konsekwencję praw przyrodzonych?
5.
Koncepcja praw ludzkich jest kontrowersyjna w samej swojej istocie. Dlaczego człowiek, przez sam fakt urodzenia, został obdarzony jakimiś uprawnieniami? Jedyna możliwa odpowiedź to taka, iż człowiek jest istotą szczególną i wyróżnioną. Niektórzy mówią o człowieku, iż jest obrazem Boga, a inni twierdzili, że uprawnienia dał człowiekowi Stwórca.
W Powszechnej Deklaracji z 1948 roku czytamy, że człowiekowi przysługuje przyrodzona godność i że obdarzony jest rozumem i sumieniem. W Karcie Praw Podstawowych z 2000 roku pozostała godność, ale rozum i sumienie zniknęły. Rozum i sumienie wedle dzisiejszej ortodoksji to kategorie raczej podejrzane i należy się ich wystrzegać. Obecnie obowiązujące określenie człowieka jest maksymalnie rozcieńczone i nawet odróżnianie go od zwierząt wywołuje głośne obiekcje jako przejaw gatunkowej supremacji i zagrożenie dla praw zwierząt.
Skąd więc wiemy, że człowiek ma godność, skoro niczego wiążącego o nim powiedzieć nam nie wolno? Wydawałoby się – zgodnie ze zdrowym rozsądkiem – że im mocniejszą mamy koncepcję człowieka, tym większa podstawa przyznawania mu praw. Dzisiaj jednak w jawnej niezgodzie ze zdrowym rozsądkiem obowiązuje zależność odwrotna: to właśnie owa pozbawiona wyraźnych cech istota zwana człowiekiem otrzymuje znacznie większą ilość uprawnień, niż miał do swojej dyspozycji człowiek pojmowany jako obraz Boga, czy człowiek ujęty jako istota rozumna.
W niedawno wydanej książce Human Rights and the Image of God, Roger Ruston napisał, że bez osadzenia praw ludzkich w jakiejś mocniejszej koncepcji człowieka pokazującej jego potencjał rozwojowy uprawnienia przerodzą się w subiektywne żądania kierowane do państwa i społeczeństwa. Ten proces zresztą już się dokonuje: uprawnienia stają się powoli kaprysami rozpieszczonego dziecka, któremu rozwój cywilizacyjny przewrócił w głowie i który odkrył cudowny sposób nie myślenia o konsekwencjach swoich kaprysów.
Rozmnażające się nad miarę, wyzbyte kontekstu etycznego i filozoficznego, oddane arbitralnym rządom prawników i ideologów, uprawnienia nie tylko skłaniają człowieka do ignorowania odpowiedzialności za skutki swoich działań, ale zwalniają go z obowiązku tłumaczenia się z tego, co powiedział i zrobił.
Źródło tekstu: http://www.ryszardlegutko.pl/?mod=publicystyka