Pytania o populizm

Grupa docelowa: Dorośli Rodzaj nauki: Lektura Tagi: Populizm

Populizmem warto zajmować się co najmniej z trzech powodów. Pierwszy to kariera słowa „populizm” we współczesnym dyskursie politycznym. Drugi to stan literatury naukowej na temat populizmu, a w szczególności tego, co – na wyrost i nazbyt optymistycznie – bywa nazywane jego teorią. Powód trzeci to sytuacja wielu społeczeństw, w których populizm okazuje się ogromną pokusą i wielką, choć najpewniej płonną, nadzieją milionów.

Pierwsza sprawa nie wymaga komentarza: ktokolwiek czyta gazety, musi zauważyć, że słowo „populizm” staje się coraz bardziej popularne. Raz po raz dowiadujemy się, że czyjeś postulaty są populistyczne, podobnie jak niektóre wypowiedzi tego czy owego polityka, inny natomiast polityk po prostu jest populistą. Dowiadujemy się, że tu czy tam jakiś populista wygrał wybory lub osiągnął w nich nadspodziewanie dobry wynik.

Tych określeń używa się przeważnie w intencji krytycznej, wszakże niekoniecznie jest jasne, jakie nadaje się im znaczenie. Można się jedynie domyślać, że chodzi o taką retorykę polityczną, która jest nastawiona na pozyskanie za wszelką cenę poklasku tłumu i z tego powodu przesycona ponad normę demagogicznymi frazesami oraz obietnicami nie do dotrzymania.

Otóż nie wydaje się, aby we wszystkich takich wypadkach warto było mówić o populizmie. Po pierwsze, wystarczyłoby starsze i prostsze określenie „demagogia”, które ma tę zaletę, że nie sugeruje istnienia jakiegoś abstrakcyjnego „izmu”, a więc określonej przynajmniej z grubsza doktryny czy kierunku politycznego; po drugie zaś, takim „populistą” – zwłaszcza w warunkach demokracji – jest w takim lub innym stopniu każdy polityk dbający o pozyskanie poparcia. Jeśli nim nie jest, czeka go wcześniej lub później los polskiej Unii Wolności.

Ki diabeł?
Doszedłszy do takich wniosków, zacząłem studiować literaturę naukową, aby dowiedzieć się, na czym mógłby polegać populizm w ściślejszym znaczeniu.

Z literatury tej płynie nade wszystko nauka, że sprawa jest bardziej skomplikowana niż wydaje się na pierwszy rzut oka. A również, że słowo „populizm” nie musi być epitetem. Nie brak nawet poważnych autorów, którzy z populizmem jawnie sympatyzują i usiłują dokonać jego rehabilitacji.


Literaturę tę można podzielić na dwie części. Największa to opracowania monograficzne, poświęcone konkretnym zjawiskom historycznym: ideom jakiegoś myśliciela lub polityka, poglądom członków takiego czy innego ugrupowania czy hasłom ruchu społecznego, które pojawiły się w konkretnym miejscu i czasie. Najbardziej uchwytną cechą owych zjawisk jest nadana im przez badaczy nazwa „populizm”. Rzadko wyjaśniają oni dokładnie, dlaczego uznali za stosowne skorzystać z tego akurat określenia, z którego jedynie wyjątkowo korzystali bohaterowie opisywanych zdarzeń. Takie wyjątki są bodaj dwa: jednym jest – odnoszący krótkotrwałe sukcesy – amerykański populizm końca XIX w., drugim rosyjskie narodnictwo, którego oryginalna nazwa w przekładzie na wiele języków brzmi tak samo. Te dwa ruchy, skądinąd mało do siebie podobne z uwagi na odmienność warunków działania i składu społecznego, uchodzą za populizm klasyczny i, by tak rzec, wzorcowy.

W większości wypadków, częściej niż w wypadku jakiegokolwiek innego „izmu”, nazwa „populizm” zostaje nadana przez obserwatorów, którzy już to dostrzegają podobieństwo danego zjawiska do owego populizmu „wzorcowego”, już to przejmują ją bez uzasadnienia od kogoś, kto z jakichś powodów użył jej wcześniej, już to kierują się przekonaniem, iż jest ona odpowiednia ze względu na treść wchodzących w grę idei lub ze względu na to, do kogo były kierowane, kto je przyjmował, ewentualnie czyje interesy przypuszczalnie wyrażały.

W jednym worku
Ponieważ stosowane przez wielu autorów kryteria populizmu są nadzwyczaj ogólnikowe (niekiedy wystarcza fakt jakiegokolwiek nabożeństwa dla jakkolwiek rozumianego „ludu”), „populizm” okazuje się workiem bez dna, w którym mieszczą się obok siebie najbardziej niepodobni ludzie. Gdybyśmy sporządzili listę myślicieli, którym przytrafiło się otrzymać etykietę populisty, okazałaby się ona dziwaczna. Znaleźliby się na niej Herder i Owen, Rousseau i Proudhon, Lew Tołstoj i Peron, Gandhi i senator MacCarthy, Hannah Arendt i generał de Gaulle, Sun Yat Sen i Poujade, przewodniczący Mao i tanzański przywódca Nyerere oraz dziesiątki innych nazwisk, których nosiciele mieli ze sobą równie mało wspólnego. Co więcej, gazety dorzucają do tej listy coraz to nowe osoby i ugrupowania.

Nic dziwnego, że znaleźli się autorzy, którzy poddali w wątpliwość istnienie czegoś takiego jak jakiś jeden populizm. Wątpliwość tę wzmacnia okoliczność, że między elementami owego ogromnego zbioru jest uderzająco mało związków i filiacji – inaczej niż w przypadku wielkich ideologii XIX i XX w. W historii populizmu, jeśli w ogóle jest ona do pomyślenia, niewiele znalazłoby się wzmianek o wzajemnych oddziaływaniach i kontynuacjach. Jest ona głównie zbiorem nie powiązanych ze sobą epizodów. Jeżeli Andrzej Lepper woła: „Balcerowicz musi odejść!”, nie ma to związku z faktem, że tylu populistów domagało się w przeszłości przepędzenia bankierów zdzierających skórę z biednych ludzi.

Coś zupełnie innego
Do drugiej grupy prac o populizmie należą studia badaczy, którzy nie poprzestawali na opisie zjawiska, lecz usiłowali porównywać i generalizować. Jedni pisali o rozmaitych typach populizmu, uwydatniając zasadnicze różnice między nimi, inni podjęli próby uściślenia pojęcia i przekształcenia go w uniwersalną kategorię analityczną, przydatną zarówno dla historyka idei, jak dla historyka ruchów społecznych.


Takich prób było stosunkowo niewiele i zaczęły się prawie sto lat po pojawieniu się słowa „populizm”. Za ich początek można uważać publikację zbiorową pod redakcją Ghiţy Ionescu i Ernesta Gellnera pt. „Populism. Its Meaning and National Characteristics”, która ukazała się w 1969 r. jako pokłosie konferencji zorganizowanej w London School of Economics. Znajdujemy tu wszystkie zasadnicze pytania, jakie stawia się w literaturze dotyczącej populizmu. Chociaż literatura ta powiększa się z każdym rokiem, trafna jest opinia Paula Taggarta (autora jednej z ostatnich prac na ten temat), że „jak na tak powszechnie używany termin, populizmowi jako pojęciu poświęcono zadziwiająco mało uwagi”. Raz po raz zgłaszana jest wątpliwość, czy ogólne pojęcie populizmu da się w ogóle zbudować, przy czym nawet ci, którzy dobrze życzą idącym w tym kierunku próbom, wolą zastrzegać, iż populizm badany przez nich samych to przypuszczalnie coś zupełnie innego.

Osiągnięte rezultaty zdają się przemawiać za daleko posuniętym sceptycyzmem, albowiem ustaleń bezspornych jest tu mało. Sprowadzają się one do twierdzenia, iż populizm jest zjawiskiem szczególnym i trudno uchwytnym, a jego badanie wymaga porzucenia wielu schematów, które zwykło się stosować w studiach ideologii i ruchów społecznych. Nie ma zgody, jaki był geograficzny i chronologiczny zasięg zjawiska, a nawet, czy było ono (i jest) pospolite i ważne, czy też rzadkie i raczej marginesowe. Nie ma zgody, czy w XX w. stanowiło osobliwość, dajmy na to, Ameryki Łacińskiej, w innych natomiast rejonach świata występowało rzadziej i na mniejszą skalę (jak twierdzi Torcuato S. di Tella), czy też było zjawiskiem uniwersalnym, za czym przemawia istnienie opracowań dotyczących Europy, Afryki czy Australii. Nie ma zgody, czy należy je traktować jako tradycjonalistyczną w istocie reakcję chłopską na gwałtowną modernizację, industrializację i kapitalizm, czy też przyjąć, iż pojawia się ono zawsze wtedy, gdy jakakolwiek liczniejsza grupa społeczna (niekoniecznie przedkapitalistyczne chłopstwo) znajduje się w peryferyjnym i upośledzonym położeniu w stosunku do ośrodków bogactwa i władzy. Jedni autorzy skupiają uwagę na tzw. populizmie klasycznym, inni interesują się bardziej tzw. nowym populizmem, niewiele mającym wspólnego z obroną tradycyjnych stosunków agrarnych, jaką z reguły był ten pierwszy.

Wiara bez teologii
Niezależnie od tych różnic, wśród badaczy występuje rozbieżność zdań, czym właściwie był (jest) populizm. Niektórzy (Donald MacRae, Gavin Kitching) ulegają zrozumiałej pokusie potraktowania go jako swoistej ideologii, a więc określonego systemu poglądów – być może nie w pełni zwerbalizowanych, spójnych i uporządkowanych, występujących w wielu mało podobnych do siebie odmianach, niemniej tworzących z grubsza jakąś całość, coś w rodzaju doktryny. Przedstawianie populizmu w taki sposób wymaga arbitralnego zawężenia pojęcia i nadania mu statusu, jaki w oczach historyka idei mają pojęcia konserwatyzmu, liberalizmu czy komunizmu, co jest dyskusyjne, albowiem „populizm ma wiele atrybutów ideologii, ale nie wszystkie” (Paul Taggart). Takie podejście zdaje się sugerować nie tylko wewnętrzną spójność poglądów uznanych za populistyczne, która w rzeczywistości pozostawia wiele do życzenia, lecz również ich oryginalność, ponadsytuacyjną trwałość i ciągłość rozwojową, co, zdaniem krytyków, jeszcze bardziej nie odpowiada rzeczywistości. Według nich, „jedność populizmu polega nie na jedności treści „programowych” różnorodnych ruchów politycznych, dawnych i obecnych”, lecz. na podobieństwie sytuacji, w jakich doszło do ich powstania (Angus Stewart). Powiada się, że populizm jest ideowo pusty i bezkształtny; a jeśli ma jakieś idee, to zapożyczone i połączone w przypadkowy sposób. W populizmie dość pospolite jest mianowicie na przykład pomieszanie motywów lewicowych z prawicowymi, konserwatywnych z rewolucyjnymi.

Populizm okazuje się żywiołowym, niemal instynktownym, buntem biednych przeciwko bogatym, rządzonych przeciwko rządzącym, do którego dochodzi w warunkach ostrego kryzysu społeczno-gospodarczego i jaskrawego naruszenia ludowego poczucia sprawiedliwości, cokolwiek te określenia mogą znaczyć. W związku z tym twierdzi się, że populizm jest tematem nie dla historyków idei, lecz dla badaczy mentalności, psychologów tłumu oraz historyków ruchów społecznych, którzy wiedzą, jak często są one ideowo niedookreślone, będąc raczej ekspresją mglistych tęsknot i falujących nastrojów niż konsekwentnym urzeczywistnianiem planu dającego się dyskursywnie przedstawić. Ideowa bezkształtność populizmu miałaby decydować o jego epizodyczności i notorycznej niezdolności do instytucjonalizacji, a także o tym, że populiści wykazują ponoć skłonność do przechodzenia w miarę konkretyzacji swych postulatów na pozycje trwalszych, bardziej określonych i lepiej zorganizowanych sił politycznych, zwłaszcza ekstremistycznych.

Twierdzi się wręcz, że populizm jest organicznie niezdolny do samoistnej egzystencji, będąc, jeśli można tak powiedzieć, wiarą bez teologii i bez Kościoła. Nie jest on w żadnym razie ideologią, będąc co najwyżej „syndromem” emocji, oczekiwań i nader ogólnych przeświadczeń, które nie składają się na żaden określony program społecznej reorganizacji. Ta koncepcja nie wyklucza możliwości posiadania przez niektórych populistów takich programów; chodzi w niej tylko o to, że żadnego populistycznego programu nie podobna przypisać populizmowi jako takiemu. Znając jeden populizm, nie można przewidzieć, w którą stronę zwróci się inny.

Przyznanie racji krytykom koncepcji populizmu jako ideologii nie pociąga za sobą rezygnacji z uwzględniania w jego charakterystyce pewnych typowych dlań poglądów czy haseł. Wszyscy teoretycy na takie poglądy i hasła wskazują, chociaż niektórzy podkreślają ich ogólnikowy, niesystematyczny i mało oryginalny lub wręcz „plagiatowy” charakter. Zdarzają się autorzy, którzy w tej doktrynalnej słabości populizmu skłonni są widzieć jego siłę i autentyzm jako ruchu prawdziwie ludowego, nie dającego się powodować żadnym doktrynerom. Przykładem Lawrence Goodwyn – wybitny historyk amerykańskiego populizmu, który w książce „Breaking the Barrier: The Rise of Solidarity in Poland” (Oxford 1991) włożył dużo trudu w wykazanie, że robotnicy doskonale obeszliby się bez warszawskich intelektualistów usiłujących wnieść ideologię do ich ruchu.

Vox populi – vox Dei
Pierwszą i na pierwszy rzut oka podstawową cechą populizmu jest przekonanie, że „lud” jest ostoją wszelkich cnót, posiadaczem wielkiej zbiorowej mądrości, która pozwala niezawodnie odróżniać dobro od zła i sprawiedliwość od niesprawiedliwości. Bez tego przekonania nie ma populizmu, nie znaczy to jednak, iż wszędzie, gdziekolwiek to przekonanie się pojawia, mamy do czynienia z populizmem. Romantyczna idealizacja ludu nie była sama przez się populizmem. Nie przemawia też do przekonania kwalifikowanie jako populistki Hannah Arendt z tego powodu, że w „Korzeniach totalitaryzmu” najwyraźniej idealizuje ona „lud”, używając takich słów jak „masy”, 'tłum” lub „motłoch” zawsze wtedy, gdy mówi o poparciu udzielonym nazistom. Z drugiej strony, nie widać powodu, aby „populistami” nazywać tych komunistycznych despotów, którzy lubili powtarzać, że trzeba uczyć się od mas lub wysyłali inteligentów do wiejskich komun, aby spowodować ich szybszą reedukację.

Chodzi o motyw zbyt w myśli społecznej rozpowszechniony, aby na jego podstawie można było cokolwiek sensownie wyróżnić. Ponadto rację ma Taggart, stwierdzając, iż populistyczna retoryka „ludu” (ewentualnie „zwykłych ludzi”, „szarego człowieka”, „milczącej większości” itd.) jest pochodną od paru innych rzeczy. Przede wszystkim (jak we wszelkich innych idealizacjach całości zbiorowych: ludu, proletariatu czy narodu) chodzi nie o empiryczny „lud”, który można byłoby wyodrębnić za pomocą obiektywnych kryteriów społecznych, ekonomicznych czy kulturowych. Nie chodzi też o ten sam „lud”, którego suwerenność ma objawiać się w wyborach powszechnych. Populistyczny „lud” jest kategorią węższą, albowiem, po pierwsze, jest koniecznie monolitem, po drugie, jest z definicji przeciwstawny wszelkim „elitom” – szeroko rozumianym i też traktowanym jako monolit – i całkowicie wyobcowany z istniejącego systemu politycznego. Taggart wprowadza w związku z tym pojęcie heartland – centrum, zdrowego jądra przeciwstawnego reszcie świata społecznego i reprezentującego rzekomo najprawdziwsze interesy i potrzeby większości. Do tego centrum potencjalnie należą wszyscy wydziedziczeni i prześladowani, aktualnie tworzą je wszakże ci, którzy już są świadomi sytuacji swego zmarginalizowania i dojrzeli do buntu.

Konstytutywną częścią populistycznego wyobrażenia „ludu” jest przekonanie, że jest on biegunem opozycji, której przeciwnym krańcem są zdemonizowane, złowrogie, uprzywilejowane pod każdym względem i żyjące kosztem większości elity. Tam, gdzie tej dychotomii nie ma, bezsensowne jest mówienie o populizmie bez względu na to, z jak wielkim kultem „ludu” mamy do czynienia. W tym przypadku chodzi tyleż o sentyment dla ludu, co o resentyment w stosunku do elit. Znamienne wydaje się przy tym populistyczne wyobrażenie owych elit. Obejmuje ono nie tylko wielkich posiadaczy i sprzyjającą im biurokrację, zbijających fortuny pośredników wszelkiego rodzaju i bankierów utrzymujących wysokie stopy procentowe wpędzające biedaków w długi, lecz również, z jednej strony, najrozmaitszych gryzipiórków i jajogłowych mędrków, ekspertów i oderwanych od „ludu” uczonych, z drugiej – wszelkich, choćby najbardziej demokratycznie wybranych i zdecydowanie opozycyjnych, polityków, którzy – występując rzekomo w imieniu „ludu” – gotowi są jednak respektować przyjęte w istniejącym systemie politycznym reguły gry i nie wierzą w możliwość poprawienia czegokolwiek z dnia na dzień. Krótko mówiąc, elity to wszyscy, którzy mają coś, czego lud nie ma (władzę, majątek, wykształcenie, wpływy) i działają na jego szkodę.

Z woli ludu
Populizm z reguły zwraca się przeciwko demokracji przedstawicielskiej i partiom politycznym. Jeśli z tych środków przejściowo korzysta (najczęściej unikając wyklętej nazwy „partia”), to po to tylko, aby rozsadzić zastany system od wewnątrz, otwierając drogę dla demokracji bezpośredniej lub rządów autorytarnych, w których wola „ludu” – uwolniona od prawnych i biurokratycznych skrępowań – znalazłaby wreszcie doskonały wyraz. Populizm najchętniej sięga po niekonwencjonalne i bardziej spektakularne środki walki politycznej: gwałtowne demonstracje, nielegalne (a więc i nie poddane kontroli licencjonowanych związków zawodowych) strajki, bojkoty, blokady dróg i torów, tumulty wszelkiego rodzaju, mające pokazać, czego „lud” naprawdę chce wbrew wszystkiemu, za czym opowiadają się jego rzekomi przedstawiciele, działający w ramach oficjalnych instytucji i obowiązującego prawa – bezdusznego ex definitione i stanowionego w wyniku manipulacji grup uprzywilejowanych. Liczy się wyrażana w danym momencie wola „ludu”, a nie zdominowany przez elity, skorumpowany i skostniały z natury układ instytucjonalny. Wiąże się z tym swoisty ideał przywództwa – nie zapośredniczonego przez utrwalone w danym kraju instytucje polityczne, lecz odwołującego się do jak najbardziej bezpośredniego związku lidera lub liderów z masami. Wychodząc poza demokrację, rozdzieraną przez konflikty między partiami, w kierunku moralno-politycznej jedności „ludu” populizm musi szukać uosobienia tej jedności, jakim jest charyzmatyczny przywódca.

Wrogość do elit wzmacnia zwykle przekonanie, iż świadomie działają one na szkodę zwykłych ludzi. W grę wchodzi z reguły nie tylko usprawiedliwione na ogół poczucie sprzeczności interesów, lecz również głęboka wiara w istnienie spisku skierowanego przeciwko „ludowi”. Skoro „lud” doświadcza wielorakich deprywacji, ktoś musi być temu winien i ktoś musi na tym korzystać – tym bardziej, że gołym okiem widać, że w najbiedniejszym nawet kraju nie brak takich, którym niczego nie brakuje. Skoro istnieje bieda, istnieje też wyzysk, oszustwo, złodziejstwo i czyjaś nieuczciwa konkurencja. Walka z biedą musi więc oznaczać nade wszystko walkę z wyzyskiwaczami, oszustami, złodziejami i nieuczciwymi konkurentami. Źródłem biedy jest nie tyle zacofanie gospodarcze pociągające za sobą ogólne ubóstwo, ile niewłaściwy podział już istniejących dóbr. Jeśli czegoś brakuje, dzieje się to nie z przyczyn ekonomicznych, lecz dlatego, że istniejące bogactwo zostało ukradzione, roztrwonione czy wywiezione. Wystarczy jeden wielki akt sprawiedliwości społecznej, aby sytuacja ludu zasadniczo się zmieniła.

Winnymi okazują się zwykle obcy: jeżeli nie po prostu Żydzi lub jakaś inna nie lubiana w danym kraju nacja, to na przykład zagraniczny kapitał jako taki, kolonializm, Bank Światowy, globalizacja lub cokolwiek innego, co nie mieści się w obrębie swojskości (w klasycznym populizmie agrarnym po prostu miasto). Stąd pojawiające się skojarzenie populizmu z nacjonalizmem – w wielu wypadkach usprawiedliwione treścią haseł, ale i do pewnego stopnia mylące z uwagi na to, że populizmowi nieznany jest postulat narodowego solidaryzmu – chyba, że naród zostaje utożsamiony z ludem, elity zaś uznane za żywioł obcy i z istoty antynarodowy. Na ogół populizm dzieli dychotomicznie naród na dół i górę oraz potrafi obchodzić się bez frazeologii stricte narodowej.

Populizm jest pryncypialnie antyliberalny, albowiem nie tylko odnosi się wrogo do wolnej konkurencji, w której zwykli ludzie nie mają szans, ale i traktuje z podejrzliwością wszelkie gwarancje dla praw jednostek i mniejszości, z natury rzeczy mogące służyć do obrony przed „ludem” jakichś przywilejów. Można też wspomnieć o micie kucharki, która potrafi rządzić państwem: pozwalającym wierzyć, iż każdy człowiek obdarzony zdrowym rozsądkiem i umiejący czerpać ze zbiorowej mądrości jest wystarczająco przygotowany do sprawowania władzy w dobrze urządzonym i wolnym od złych ludzi kraju.

Wiara bez Kościoła
Biorąc pod uwagę ewidentne ubóstwo skrótowo przedstawionego „programu”, trudno dziwić się tym badaczom, którzy negują istnienie populistycznej ideologii. Takiej ideologii po prostu nie ma. Są co najwyżej jakieś na nią zadatki, z których jednak nic w dotychczasowej historii nie wyszło, choć populizm odgrywał i odgrywa istotną rolę jako czynnik przejściowej mobilizacji mas oraz psychologiczne podłoże ekstremistycznych organizacji politycznych, czyniących zeń przyprawę do swoich ideologii i wykorzystujących do własnych celów wzbudzany przezeń społeczny niepokój. Z tego powodu wielu autorów twierdzi, iż na dłuższą metę populizm nie jest i nie może być samoistną siłą polityczną.

Jeśli to prawda, nie decyduje o tym jednak wyłącznie brak ideologii, który sprawia, że populizm tak łatwo mógł być przyswajany na przykład przez faszyzm czy komunizm, których częścią składową stawał się niekiedy. Istnieją trwałe formacje polityczne (przykładem wielkie amerykańskie partie) o niezbyt określonym obliczu ideologicznym, dla których nie jest to żadnym handicapem. Niewiele zresztą organizacji politycznych ma całkowicie spójny program i to bynajmniej nie przeszkadza im w osiąganiu sukcesów. Ich siłą jest to, że są organizacjami. Problem populizmu polega na tym, że na ogół nie potrafi stworzyć organizacji. Jak pisze Taggart, populizm sam ogranicza możliwości swojego rozwoju, gdyż – zwracając się przeciwko istniejącym w danym kraju instytucjom – okazuje się przeważnie nieufny wobec wszelkich instytucji, w których trzeba bezwzględnie przestrzegać sztywnych zasad i poddać się dyscyplinie. Jeżeli takie instytucje w pewnych okolicznościach tworzy, ich spoiwem staje się autorytet przywódcy, a kiedy ten słabnie, zaczynają się spory i secesje związane z tym, że pojęcie „woli ludu” jest z natury podatne na wielorakie interpretacje, których nie podobna uzgodnić demokratycznymi metodami, jeśli odrzuciło się zasady, na jakich opiera się system przedstawicielski. Populizm ma wobec tego do wyboru przywództwo charyzmatyczne, które prowadzi na ogół prosto do autokracji, lub rozpad otwierający drogę lepiej zorganizowanym siłom politycznym, przechwytującym takie lub inne hasła populistyczne, ale kładącym kres możliwości ich wcielenia w życie w sposób odpowiadający początkowym nadziejom. Wyrosła z ruchu populistycznego autokracja niszczy natomiast te nadzieje w ten sposób, że – co widać na przykładzie peronizmu oraz innych, nielicznych, populizmów zwycięskich – wydobywa na jaw ich iluzoryczność, pokazując naocznie, czym kończy się realizacja postulatów pozbawionych związku z rzeczywistością ekonomiczną.

Wiecznie żywy?
Wreszcie wypada zatrzymać się nad trzecim z przywołanych powodów atrakcyjności populizmu jako tematu badawczego. Otóż jest to doniosłe i wiąż odnawiające się zjawisko społeczne. Poszczególne ruchy populistyczne są na ogół dość krótkotrwałe i skazane na klęskę, ale populizm pozostaje żywy na wszystkich kontynentach i nic nie zapowiada jego zaniku. Naiwnością byłoby liczyć na koniec populizmu. Jeśli nawet zgodzimy się, że na świecie dokonuje się nieustanny postęp, to nie jest przecież tak, że jest on tak harmonijny i wszechstronny, jak optymistycznie przewidywali dawni marzyciele. Ktoś zyskuje, ale i ktoś traci, zarówno w skali poszczególnych krajów, jak całego globu. Rośnie, niestety, masa ludzi wyłączonych z wszelkich jego dobrodziejstw, a nawet płacących jego koszty. I nie podobna oczekiwać, że wszyscy będą bez końca godzić się z sytuacją biedy i wykluczenia. W XIX i XX wieku społeczne niezadowolenie znajdujące wyraz w populizmie było na ogół wykorzystywane przez lewicowe i prawicowe ekstremizmy. W XXI wieku utraciły one jak gdyby swą dynamikę i znajdują się w ideologicznej rozsypce. Może to zapowiadać swego rodzaju triumf populizmu jako głównej na razie artykulacji odnawiających się napięć między peryferiami i centrum, biednymi i bogatymi, rządzonymi i rządzącymi – napięć, które mają miejsce zarówno w poszczególnych krajach, jak i w skali międzynarodowej. To wszystko każe przypuszczać, że temat populizmu nie straci aktualności.

Prof. Jerzy Szacki jest socjologiem i historykiem idei; autorem wielu prac poświęconych historii myśli społecznej i politycznej – m. in. „Tradycja”(1971), „Spotkania z utopią” (1980), „Historia myśli socjologicznej (1981), „Dylematy historiografii idei” (1991), „Liberalizm po komunizmie” (1994)

Artykuł ukazał się w numerze 33 „Tygodnika Powszechnego” z 17 sierpnia 2003r.