Sens życia
Kocham Microsoft, ale najważniejsza jest dla mnie rola ojca moich dzieci
W środę 13 marca na cztery godziny wpadł do Polski Steven Ballmer, prezes Microsoftu, największej korporacji informatycznej na świecie. Rozmawialiśmy przez kwadrans. Spodziewał się pytań o Microsoft, więc gdy zapytałem o moment, który zmienił jego życie, zaskoczony podniósł brwi. Po kilkunastu sekundach ciszy odparł: – Do śmierci matki sądziłem, że jestem dorosły. Pracowałem, płodziłem dzieci. Ale dopiero gdy umarła matka, stałem się dorosły naprawdę, bo zostałem sam. Tamtego dnia odeszła osoba, która wybaczyłaby mi wszystko, cokolwiek bym zrobił. Znowu cisza. Asystujący’ przy rozmowie szef polskiego Microsoftu spuścił wzrok. Ballmer, wysoki, łysy, zażywny jegomość okazał się bardzo bezpośredni. Oczekiwałem raczej odpowiedzi w stylu: „Moje życie stało się inne po tym, jak Bili Gatek namówił mnie, abym porzucił studia i zajął się biznesem”, albo: „Świat stanął przede mną otworem dwa lata temu, gdy Bili zrobił mnie prezesem Microsoftu”, albo jeszcze inaczej: „Zrozumiałem, że pieniądze to nie wszystko, gdy straciłem 8 mld dolarów zarobionych na informatycznym boomie lat 1999-2000”. Spod politury supermenedżera wyszedł człowiek. – Od dnia śmierci matki zacząłem doceniać każdą chwilę, którą z nią spędziłem – kontynuował Ballmer. – Teraz staram się choć przez minutę dziennie myśleć o tym, co jest dla mnie naprawdę istotne. O rodzinie. I to jest właśnie mój sens życia. Nie pieniądze? Jeszcze w 1999 r. miesięcznik „Forbes” wyceniał Ballmera na 23 mld dolarów, co dawało mu czwartą pozycję na liście najbogatszych ludzi świata. Na opublikowanej miesiąc temu liście za 2001 r. spadł o 11 oczek – teraz jest wart 15 mld dół. Jak się czuje człowiek, który w ciągu dwóch lat stracił więcej, niż w tym samym czasie Polska wydała na obronność, służbę zdrowia, oświatę i parę innych rzeczy? Ballmer się nad tym nie zastanawia. – Mam nadal tyle pieniędzy, by wygodnie żyć. Sens jego życia mogłyby też stanowić praca, tworzenie, zdobywanie – typowe radości mężczyzny. Coś jest na rzeczy: Ballmer się w firmie zapala. Tak jak wielu biznesmenów z Doliny Krzemowej niewiele ma wspólnego z typem chłodnego menedżera. Na masówkach Microsoftu biega po scenie i krzyczy „I love this company”. Niewyparzony język nieraz przysparzał mu kłopotów, jak wtedy, gdy posłał do diabła Janet Reno, prokurator, która oskarżała Microsoft o praktyki monopolistyczne. Lubi też krzyczeć na pracowników (w 1997 r. odpokutował to operacją gardła). Ale kiedy nie krzyczy, jest ujmujący. Ludzie lgną do niego, bo pamięta imiona ich dzieci. To jedyny powszechnie lubiany menedżer Microsoftu – akceptują go nawet wrogowie firmy. A mimo to nie on, lecz technologiczny wizjoner Gates jest symbolem. Rola wiecznego „numeru dwa” musi być frustrująca dla ambitnego człowieka? – Myli się pan. Ostatni konflikt ambicjonalny mieliśmy z Billem na studiach w akademiku – śmieje się Ballmer, pokazując, jak boksował się z przyszłym założycielem Microsoftu. – Przez następne 22 lata nauczyliśmy się partnerstwa w pracy. Teraz jesteśmy jak mąż i żona, lojalnie gramy razem – uśmiecha się nadal bez cienia fałszu. Dodaje zaraz, że prawdziwą żonę ma w domu. – Connie, a przede wszystkim moi trzej mali synowie [trzeci urodził się kilka dni przed przyjazdem Ballmera do Polski – przyp. E. S.] są dla mnie absolutnie najważniejsi na świecie – Ballmer przypomina, co jest rzeczywistym sensem jego życia. – Kocham Microsoft, lubię ludzi, z którymi pracuję, ale najistotniejsza jest dla mnie rola ojca moich dzieci. Nie mam żadnego hobby, nie wymykam się na piwo. Czas spędzony z rodziną jest dla mnie największą nagrodą. Ale czy ten czas w ogóle istnieje? To przecież Ballmer, a nie Gates, kieruje koncernem. Amerykańskie gazety piszą, że przychodzi do biura o siódmej rano, a wychodzi o drugiej w nocy. Gdzie tu miejsce dla rodziny? – Do drugiej w nocy to ja zostawałem w pracy, gdy nie miałem dzieci – prostuje Ballmer. – Teraz, kiedy tylko jestem w Seatle, staram się wracać do domu o godzinie 18-18.30, żeby położyć chłopaków do łóżka. A w zeszłą sobotę odwołałem kilka spotkań, bo mój 10-letni chłopak razem ze swoją drużyną koszykówki dostał się do finałów szkolnego turnieju. Musieliśmy trochę potrenować rzuty z dwutaktu. Dopóki nie miał dzieci, najważniejszymi ludźmi w życiu Ballmera byli rodzice: ojciec – emigrant ze Szwajcarii i matka – chicagowska Żydówka. Latem 1997 r., gdy oboje byli już ciężko chorzy na raka, Ballmer wziął 12 tygodni urlopu i pojechał do Seattłe, by się nimi zaopiekować. Więc chyba jest szczery, kiedy wygłasza prorodzinne deklaracje. – Nie ma żadnej sprzeczności między rodziną a pracą – wyjaśnia Ballmer. – Microsoft też jest moim dzieckiem. Nie tak ważnym jak trojka pozostałych, ale tak jak dziecko tworzyłem go, pomagałem rosnąć. Firmy, tak jak dziecka, nie upilnujesz. I firmie, i dziecku trzeba dać trochę wolności. Niech rosną.