Spojrzenie na nowy feminizm
Jestem wdzięczna organizatorom konferencji za to, że w tytule mego wystąpienia znalazło się słowo “spojrzenie”. Muszę bowiem przyznać, iż nie mam jasnej wizji w pełni uformowanego nowego feminizmu, który wyłaniałby się w glorii niczym Wenus Botticellego z odmętów morza.
Słowo “spojrzenie” przypomina mi historię Mojżesza z Księgi Powtórzonego Prawa. Jak wiadomo, Mojżesz nigdy nie wszedł do Ziemi Obiecanej. Po czterdziestu latach wędrówki po pustyni dostąpił łaski, by ją “ujrzeć z oddali”. Widok ten tak go zachwycił, że patriarcha odszedł z tego świata szczęśliwy.
Lecz cóż może mieć wspólnego Mojżesz z jakimkolwiek feminizmem – starym czy nowym? Po pierwsze, opowieść to mówi nam, że nawet takie spojrzenie jest lepsze niż żadne. Po drugie, wędrówka ludu Izraela po pustyni oraz poszukiwania większej wolności przez współczesne kobiety mają wiele wspólnego: zakorzenione są w “powszechnej ludzkiej tęsknocie” do życia godnego ludzi wolnych, o której mówił papież Jan Paweł II w swym wystąpieniu na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych. Po- nadto obie wędrówki, pomimo wzlotów i upadków, a także pojawiających się na ich szlaku fałszywych bożków, zmierzają do wspólnego celu – osiągnięcia lepszego, bardziej wolnego, godniejszego życia.
Chciałabym, byśmy spróbowali wyobrazić sobie taki właśnie nowy feminizm, który przywiódłby nas bliżej do tego celu. To pragnienie wynika z powszechnego poczucia, że stary, “oficjalny feminizm” lat siedemdziesiątych w miarę posuwania się naprzód zboczył nieco ze swej drogi. Wyniki sondaży opinii publicznej pokazują, że większość amerykańskich kobiet, zwłaszcza młodych, odrzuca słowo “feminizm”, twierdząc równocześnie, że są bardzo przywiązane do wielu celów tego ruchu. Gdyby pytania ankietowe drążyły głębiej, okazałoby się, że większość kobiet dystansujących się wobec feminizmu nie tylko popiera wiele celów tego ruchu, ale też podziela odczucia, oceny i impulsy, które stworzyły współczesny feminizm. Znaczna część ruchów feministycznych (oraz innych ruchów wyzwoleńczych) na całym świecie wyrasta z dążeń wynikających z praw człowieka, sformułowanych po drugiej wojnie światowej.
W całej historii rodzaju ludzkiego powstrzymywane pragnienie wolności wybucha wciąż na nowo z olbrzymią silą, niczym para unosząca pokrywę kotła społecznych instytucji. W roku 1945 narody całego świata, wciąż pod wrażeniem okrucieństw wojny, spotkały się, by założyć ONZ i potwierdzić uroczyście w Karcie Narodów Zjednoczonych wspólną “wiarę w godność i wartość osoby ludzkiej, w równe prawa mężczyzn i kobiet oraz narodów, dużych i małych”. Trzy lata później, w roku 1948, Narody Zjednoczone przyjęły wspólną podstawę zasadniczych praw w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Również w niej narody potwierdziły równość mężczyzn i kobiet. Deklaracja zawiera wizję świata, w którym panować będą “lepsze standardy życia w większej wolności” dla każdego człowieka.
Cynicy mogliby powiedzieć: ,,To tylko słowa na paru kartkach papieru”. I, niestety, w wielu częściach świata mieliby rację. Jednak nie bez powodu Vaclav Havel jedną z pierwszych swoich mów po upadku komunizmu zatytułował “Tajemnicza moc słów”. Właściwe słowa użyte we właściwym czasie rozpalają wyobraźnię. Właśnie dlatego każdy nowy feminizm będzie musiał znaleźć odpowiednie słowa i opowiedzieć nimi historię, która poruszy serca i umysły.
W czasie powojennych “kampanii na rzecz nabycia praw” czuło się w atmosferze społecznej nowego ducha i udzielało się to wszystkim. Było tak jak w czasach, gdy farmer z Concord w Nowej Anglii zdecydował się oddać strzał (początek walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych – przyp.O.Ż), a “jego echo odbiło się po całym świecie”. Imperia kolonialne zaczęły się rozsypywać. W krajach dojrzałych demokracji ruchy na rzecz praw obywatelskich przybierały na sile. Już na początku lat pięćdziesiątych prawie każdy naród dobił się swej własnej karty praw obywatelskich – w większości z nich stało się to po raz pierwszy w ich dziejach. W przeciwieństwie do naszej amerykańskiej “Bill of Rights”, lecz za to zgodnie z Deklaracją Praw Człowieka, większość tych powojennych konstytucji (innymi słowy – większość konstytucji doby współczesnej) jednoznacznie gwarantuje równouprawnienie płci. Stało się tak, jak gdyby nagle gdzieś z oddali zabrzmiał odgłos dzwonów i obudził marzenia uśpione dotąd w sercach kobiet i mężczyzn pod każdą szerokością geograficzną. Byłoby wielkim błędem, gdyby rozczarowanie feminizmem miało doprowadzić do odrzucenia tych marzeń. W połowie lat sześćdziesiątych Sobór Watykański II jak gdyby pobłogosławił to pragnienie “pełnego i wolnego życia godnego istot ludzkich”. Słowa popularnej piosenki z tego czasu mówią: “Czasy się zmieniają” (“The times they are a-changin”). W takiej właśnie oszałamiającej, podniecającej atmosferze narodziły się różnorakie ruchy wyzwoleńcze, wśród nich w końcu także zróżnicowany i amorficzny feminizm lat sześćdziesiątych. Feministki tamtego okresu żyły w błogiej nieświadomości, w przeciwieństwie do nas, mających pełną ostrość widzenia i dobrze już wiedzących, że pociąg pod nazwą, “Ruch wyzwolenia kobiet”, wraz z całą resztą społeczeństwa amerykańskiego, zmierzał wprost do ciemnego tunelu, na całe 20 lat.
Czasy się zmieniają. Wyobraźmy sobie, że w roku np. 1960 jakiś kosmiczny urząd statystyczny mógłby przez kontynentalną sieć łączności nadać taki oto komunikat: “Panie i panowie ze Stanów Zjednoczonych! Prosimy zapiąć pasy bezpieczeństwa i przytrzymać nakrycia głowy! W ciągu najbliższych dwudziestu lat wszystkie podstawowe wskaźniki demograficzne będą gwałtownie rosnąć bądź spadać. Wskaźnik aktywności zawodowej kobiet na rynku pracy, wskaźnik rozwodów oraz wskaźnik urodzeń pozamałżeńskich zostaną podwojone. Obniży się ogólny wskaźnik urodzeń. Jeszcze przed końcem lat osiemdziesiątych gonad połowa wszystkich dzieci w Ameryce przynajmniej część swego dzieciństwa przeżyje w rodzinie niepełnej, wychowywana tylko przez jedno z rodziców. No i, nawiasem mówiąc, w tym czasie nastąpi rewolucja seksualna, do której wszystkich państwa serdecznie zapraszamy!” Któż mógłby w to uwierzyć? W roku 1960 nikt spośród zawodowych demografów nie przewidywał którejkolwiek z tych zmian.
Wyobraźmy sobie, że po upływie dwóch dziesięcioleci ten sam kosmiczny urząd statystyczny nadałby kolejny komunikat: “Proszę państwa, wszystkie wskaźniki się ustabilizowały. Lecimy teraz na nowej wysokości. Mogą państwo rozpiąć pasy bezpieczeństwa i wstawać. Prosimy jednak poruszać się ostrożnie. Wygląda na to, że nasz kompas pokładowy uległ zniszczeniu”.
W takim to miejscu jesteśmy obecnie. W ciągu ostatnich paru lat nasz Urząd Statystyczny wykazywał brak poważniejszych zmian wskaźników demograficznych. Wydaje się, że po zawirowaniach w latach 1965-1985 ustabilizowały się one na nowym poziomie. Gdybyśmy zatrzymali się na chwilę i spokojnie przyjrzeli tej nowej sytuacji, wyciągnęlibyśmy trzy istotne wnioski. Po pierwsze – czas gwałtownych zmian stworzył wiele nowych sytuacji, bez żadnych historycznych precedensów. Po drugie, -w tym okresie feminizm przybrał formę zorganizowanego ruchu. Wreszcie po trzecie – zadziwiająco duża liczba wstrząsów społecznych wiązała się ze zmianą roli kobiet w społeczeństwie. Tej ostatniej sprawie chciałabym poświęcić nieco więcej miejsca. Jak wiadomo, kobiety poczyniły wielki postęp w dziedzinie wykształcenia oraz zatrudnienia. Najbardziej istotną zmianą był ogromny wzrost liczby matek wychowujących małe dzieci i równocześnie podejmujących pracę zawodową. Matki, szczególnie w ubogich rodzinach, oczywiście także wcześniej pracowały zawodowo, lecz nigdy przedtem nie pracowało poza domem tak wiele matek mających dzieci w wieku młodszym niż szkolny. Jednak równie ważne jak te wszystkie zmiany było to, co się nie zmieniło. Nie zmienia się, i to prawie od stu lat, procent ludności wymagającej stałej opieki – małych dzieci, niedołężnych starszych osób. Dzisiaj w tej grupie jest więcej osób starszych niż dzieci. Prowadzi to do konstatacji, że zmniejszyła się liczba osób tradycyjnie sprawujących nieodpłatną opiekę, gdy tymczasem odsetek osób niesamowystarczalnych pozostał ten sam. Społeczeństwo dotychczas nie znalazło substytutu bezcennych zasobów siły roboczej, jaką jest bezpłatna praca kobiet, traktowana jako coś oczywistego.
W tym samym okresie wzrost liczby rozwodów w nieproporcjonalnie wielkim stopniu wpłynął na sytuację kobiet. Przyczyny tego zjawiska są dobrze znane. Dla małżeństw zawieranych obecnie prawdopodobieństwo rozwodu sięga blisko 50 procent; większość rozwodów dotyczy par małżeńskich wychowujących młodsze dzieci; prawie w 90% przypadków matka zachowuje podstawową odpowiedzialność za wychowanie dziecka i w tych właśnie gospodarstwach domowych, kierowanych przez samotne kobiety, ryzyko ubóstwa jest szczególnie duże. Mówiąc wprost, wszystkie te liczby uświadamiają kobietom, iż wysoce ryzykowne jest poświęcanie się przede wszystkim (a tym bardziej – bez reszty) wychowywaniu dzieci lub innym nierynkowym zajęciom, takim jak sprawowanie opieki nad starszą lub chorą osobą z rodziny. W rezultacie społeczeństwo mówi wyraźnie strażniczkom ogniska domowego: “Ani małżeństwo, ani twoja praca, ani pomoc państwa nie zapewnią bytu tobie i twoim dzieciom”. Kobiety przystosowały się do tej sytuacji najlepiej jak mogły, chroniąc się w dwojaki sposób: po pierwsze – rodząc mniej dzieci, a po drugie – nie rezygnując z aktywności zawodowej (choćby ograniczonej) nawet wówczas, gdy ich dzieci są bardzo małe. Lecz taka strategia nie chroni dostatecznie matek przed ryzykiem czterech groźnych czynników: braku szacunku do pracy w domu; rozwodu; niekorzystnych konsekwencji w miejscu pracy z powodu częstego korzystania ze zwolnień; i wreszcie – widma ubóstwa, które grozi wielu gospodarstwom domowym, prowadzonym samotnie przez kobiety.
Inne zmiany, które nastąpiły począwszy od lat sześćdziesiątych, są tak dobrze znane, że wystarczy o nich krótko wspomnieć. Osłabienie związku pomiędzy seksem a prokreacją w sposób zasadniczy wpłynęło na życie kobiet, biotechnologia przekształciła procesy rozmnażania się, antykoncepcja hormonalna stała się łatwo dostępna, aborcja zaś stała się potężnym dochodowym przemysłem.
Oprócz tych wszystkich zewnętrznych, widocznych zmian, także w sferze świadomości nastąpiła rewolucja: mężczyźni i kobiety zaczęli odmiennie pojmować swe role i wzajemne związki. Jak często widać wyraźnie w sferze konwenansów, splot tradycyjnych zwyczajów i pojęć jest teraz w strzępach. Dotyczy to zarówno zwyczajów, które służyły zachowaniu odrobiny uprzejmości i przyzwoitości w społeczeństwie, jak i obyczajów, które utrudniały kobietom osiąganie ich pełnych możliwości.
Tak więc, pod koniec XX wieku, dotknęło nas stare chińskie przekleństwo: “Obyś żył w ciekawych czasach”. Z pewnością, jest rzeczą ciekawą stawać wobec dylematów, które są całkowicie nowe, oraz wobec takich, które choć może nie całkowicie nowe, nigdy nie miały takich rozmiarów jak obecnie. Interesujące jest także to, że niektóre spośród tych dylematów wydają się wynikać z rzeczywistego awansu kobiet lub stanowią nieprzewidziany efekt uboczny korzystania z nowych swobód. Tak więc dzisiaj, kiedy tempo przemian nieco osłabło, można by pomyśleć, że nadszedł czas na rozejrzenie się i zorientowanie w sytuacji. Problem w tym, że trudno jest się zorientować, skoro brak nam punktów orientacyjnych. Wiele dobrze znanych punktów odniesienia poznikało, a na dodatek brak nam mapy nieznanego terenu przed nami. Niewiele kobiet chciałoby powrotu do dawnych czasów, a nawet gdyby to zrobiły, nie byłoby to dobrym rozwiązaniem. Św. Paweł napisał przecież do Koryntian: “Przemija bowiem postać tego świata” (1 Kor 7, 31).
Zmierzch dawnego feminizmu. Wraz z przemijaniem tego świata odchodzi też stary feminizm lat siedemdziesiątych. Wyniki sondaży opinii publicznej wskazują, że obecnie większość amerykańskich kobiet nie określa się ,jako feministki. Uderzające jest, że na to słowo częściej reagują negatywnie kobiety młode niż starsze. Pozytywny stosunek do feminizmu ma, jedynie jedna piąta studentek college’ów.
Cóż oznaczają to liczby? Od 1968 roku prowadziłam wykłady dla 150 studentów pierwszego roku prawa, mających w większości dwadzieścia parę lat. Mam więc perspektywę kogoś, kto przez wiele lat obserwował zmiany opinii w środowisku, w którym feminizm w stylu lat siedemdziesiątych był kiedyś szczególnie silny. W pierwszych latach nie było wiele do zaobserwowania, bo na uczelni nie było zbyt wielu kobiet. Fran Hogan, obecna przewodnicząca Stowarzyszenia Kobiet na Rzecz Życia (która studiowała prawo w Boston College w końcu lat sześćdziesiątych, gdy ja zaczynałam tam wykładać), przypomniała mi niedawno, że na jej roku było jedynie pięć studentek i że ich wielkim zwycięstwem było wywalczenie osobnej damskiej toalety. W połowie lat siedemdziesiątych istniały już pierwsze kobiece stowarzyszenia prawnicze, wiele wydziałów prawa stało się zaś bastionami radykalnych form feminizmu. Dzisiaj jednakże, gdy rozmawiam ze swymi studentkami o feminizmie i innych sprawach, ich odpowiedzi są zadziwiająco zbieżne z tym, co Elizabeth Fox-Genovese przedstawia w książce “Feminism is Not the Story of My Life” (Feminizm nie jest historią mojego życia).
Jak łatwo sobie wyobrazić, studentki wydziałów prawa podzielają wiele celów ruchu feministycznego, zwłaszcza dotyczących równości szans w dziedzinie wykształcenia i zatrudnienia. Jak większość kobiet, odrzucają one słowo “feministyczny” głównie dlatego, że utożsamiają , je z ruchem i organizacjami, które – jak im się wydaje – są obojętne na ich najistotniejsze problemy. Jak wynika z badań Fox-Genovese, obejmujących kobiety w różnym wieku i różnych zawodów, oficjalny feminizm odpycha kobiety swym negatywnym stosunkiem do małżeństwa i macierzyństwa, antagonistycznym stosunkiem do mężczyzn, nietolerancją wobec odstępstwa od oficjalnych poglądów ruchu w takich kontrowersyjnych sprawach, jak aborcja czy prawa dla homoseksualistów, w końcu brakiem zainteresowania praktycznym problemem codziennego utrzymywania równowagi pomiędzy pracą a rodziną.
Gdy rozmawiam ze studentkami prawa, widzę, że dla większości z nich najważniejszy jest dylemat: praca czy rodzina. Jedna z dziewcząt kończących już studia powiedziała mi ostatnio: “W latach siedemdziesiątych wychowano mnie tak, bym uwierzyła, że mogę być kimkolwiek zechcę i robić w życiu cokolwiek będę chciała. Ciągle w to wierzę. Ale teraz zaczynam sobie uświadamiać, że w życiu zawodowym będę prawdopodobnie musiała zapłacić wysoką cenę za taki kształt życia rodzinnego, jaki mi odpowiada. Jestem gotowa ponieść ten koszt, bo wiem, jakim ciężarem dla mojej rodziny byłaby moja klęska zawodowa”. Nawiasem mówiąc, coraz częściej tę samą opowieść słyszę z ust mężczyzn – studentów prawa, którzy zaczynają dostrzegać, jaka jest cena osiągnięcia pewnego sukcesu materialnego.
Gdy feministki dawnego pokroju słyszą, jak młode kobiety krytykują oficjalne ruchy kobiece, często czują się obrażone. Oskarżają młodsze o niewdzięczność, o korzystanie z osiągnięć feminizmu bez chęci zrozumienia, jak okropna była przeszłość. Wydaje mi się, że większość młodych kobiet docenia perspektywy awansu edukacyjnego i zawodowego, których pozbawione były ich matki i babki. Zaczynają jednak liczyć ofiary rewolucji seksualnej i stwierdzają, że kobiety i dzieci zapłaciły olbrzymią cenę za ten swoisty rodzaj wyzwolenia. Stają się więc krytyczne wobec tych rozwiązań społecznych i ekonomicznych, które – jak sądzą – zmuszają je do przedkładania pracy nad rodzinę. W ich oczach przyczynił się do tego ruch kobiecy, odmawiając swego poparcia tym kobietom, które zdecydowały się wybrać – przynajmniej na jakiś czas – życie rodzime. Ich zdaniem, ruch kobiecy umocnił opinię, że jedyną prawdziwą pracą jest praca zarobkowa poza domem, Ale przede wszystkim nie chcą one rozwodzić się ciągle nad przeszłością. Pragną iść do przodu. Są gotowe przekroczyć rzekę Jordan.
Nowy, realistyczny feminizm. Czy moglibyśmy zatem uczynić ten krok do przodu i dostrzec nowy, bardziej realistyczny, a mniej ideologiczny feminizm? Chciałabym być tutaj ostrożna. Nie można wierzyć wszystkiemu, co się zobaczy na pustyni. Trudno ,jest odróżnić rzeczywistą oazę od fatamorgany. Jestem jednak naprawdę przekonana, że trwa obecnie proces kształtowania się nowego podejścia do problemów kobiet. Wyłania się ono, ośmieliłabym się rzec, z twórczego podejścia, w którym kobiety zawsze były lepsze. Chodzi w nim o to, by wziąć ze starego wszystko co najlepsze, uporządkować, następnie poprzestawiać to wszystko i wymieszać z nowymi składnikami, otrzymując w rezultacie coś użytecznego i pięknego, mając równocześnie pełną świadomość, iż wszystko to co otrzymaliśmy może być pewnego dnia zakwestionowane i zreorganizowane, stale bowiem “przemija postać tego świata”. Nie możemy wiedzieć, co zobaczą historycy, gdy w przyszłości będą się przyglądać feminizmowi końca naszego mijającego wieku; nie wiemy nawet, czy to co zobaczą będzie nazywane feminizmem. Lecz wydaje się rzeczą słuszną zakładać,, że zobaczą wówczas zbiór idei uformowanych jak kawał surowego ciasta, urabianych w trakcie wielu rozmów, prywatnych i publicznych. Poruszająca jest jednak myśl, że wszyscy ponosimy odpowiedzialność za kształt tego nowego feminizmu. Jak ocenią nasz wkład przyszłe pokolenia? Sprzyjaliśmy wolności i godności kobiet, czy też je tłumiliśmy`? I jak możemy rozpoznać, które składniki feminizmu są dla tej wolności i godności kobiet korzystne?
Oto kilka myśli, które przychodzą mi do głowy w odpowiedzi na te pytania. Myśli to są tak proste, że czuję się wręcz zażenowana, gdy je wypowiadam. Przez lata wykładania zrozumiałam jednak, że powtarzanie prawd oczywistych nie przynosi żadnej szkody. Po pierwsze, bezpieczniej jest zacząć od wsłuchiwania się w to, co kobiety mają do powiedzenia o swoich potrzebach i dążeniach, niż od wmawiania im, co powinny lub czego nie powinny chcieć. Elizabeth Fox-Genovese właśnie słuchała i odkryła obraz o wiele bardziej skomplikowany i bogatszy niż ten, który namalowały dawne feministki lat siedemdziesiątych. Po drugie, wobec problemów kobiecych, tak jak w stosunku do wszelkich problemów społecznych o dużej złożoności, roztropna jest ostrożność wobec sztywnych dychotomii i fałszywych wyborów. Mam na myśli pięć dogmatycznych skrajności, które bardziej zaciemniały niż wyjaśniały problemy kobiet: feminizm “podobieństwa”, utrzymujący, że pomiędzy kobietami a mężczyznami nie ma istotnych różnic; feminizm “zróżnicowania”, który traktuje mężczyzn i kobiety jako w istocie różne gatunki; feminizm “dominacji”, który głosi wyższość kobiet; feminizm “płciowości”, według którego pierwiastek męski i żeński zostały stworzone przez społeczeństwo; i na koniec – sztywny determinizm biologiczny (głoszony przez niektórych krytyków feminizmu), który uwięziłby kobiety w ich rolach, przeważających np. w latach pięćdziesiątych naszego wieku lub ubiegłego, albo w czasach niewoli babilońskiej. Po trzecie, wierzę i mam nadzieję, że każdy nowy feminizm będzie raczej łączył niż dzielił, traktując mężczyzn i kobiety jako partnerów, a nie przeciwników w poszukiwaniu lepszych dróg miłości i pracy. Nowy feminizm uzna, że los mężczyzn, kobiet i dzieci, tak bogatych jak i ubogich, są na stałe splecione ze sobą.
Czy mówiąc równocześnie o feminizmie i o postawie łączenia nie popadamy w wewnętrzną sprzeczność? Tak, jeśli feminizm staje się ideologią totalną, wyrazem interesu wąskiej grupy albo żądaniem lojalności. Nie, jeśli po prostu uznamy, że istnieją kwestie szczególnie ważne dla kobiet, które to kwestie zostałyby zapewne zlekceważone, gdyby same kobiety nie zaczęły się nimi zajmować. Nie ma przesady w stwierdzeniu, że obecnie brak jest w istocie silnej i efektywnej publicznej instancji, która w sprawach mających istotne znaczenie dla kobiet wypowiadałaby się w sposób odzwierciedlający rzeczywiste potrzeby i pragnienia większości kobiet. Naprawdę potrzebujemy lepszej i pełniejszej debaty na temat spraw, które mają fundamentalne znaczenie dla kobiet. Kobiety naprawdę mają wiele do powiedzenia na temat warunków, w których żyją, pracują, wychowują dzieci, rozwijają swe uzdolnienia i talenty. Potrzebujemy mechanizmów, które formowałyby opinie i wspierały rozwiązywanie problemów będących głównie – choć nie wyłącznie – przedmiotem zainteresowania kobiet. Jest niepokojące, iż obecnie niereprezentatywna koalicja grup interesów wypowiada się rzekomo w imieniu wszystkich kobiet. Sugeruję więc, że nowy feminizm winien być wrażliwy na głos samych kobiet, ma być roztropny i powinien łączyć, a nie dzielić. Skoro jednak jestem mimo wszystko produktem lat sześćdziesiątych, chciałabym też zaakcentować, że nowy feminizm powinien być radykalny. Słowa “radykalny” używam w takim znaczeniu, w jakim było stosowane przez Sobór Watykański II, który tak ciepło przyjął pogląd, że wszelkie “ustroje polityczne, społeczne i ekonomiczne winny rozszerzyć dobrodziejstwa kultury na każdego człowieka, i pomóc każdemu mężczyźnie i każdej kobiecie rozwijać ich zdolności zgodnie z ich przyrodzoną godnością”. Używam słowa “radykalny” w takim sensie, w jakim używa go Jan Paweł II, który bardziej niż którykolwiek inny papież podkreśla rolę laikatu, i wzywa ludzi świeckich, by wzięli na swe ramiona ciężar budowania “nowej cywilizacji życia i miłości”.
Powrócę teraz do dylematu: praca czy rodzina – po to, by przekonać się, jak rewolucyjne może być to podejście. Czy ktokolwiek starał się szukać lepszego sposobu rozwiązywania tego bolesnego splotu problemów, nie podnosząc kwestii zasadniczej zmiany wartości przypisywanych różnym rodzajom pracy wykonywanej w naszym społeczeństwie? Oddajmy w tym miejscu sprawiedliwość feministkom. One właśnie, od Susan B. Anthony po Betty Friedan, słusznie krytykowały naszą kulturę za to, iż żąda ona od kobiet wielu wyrzeczeń, dając w zamian kobietom wykonującym pracę nieodpłatną niewiele szacunku, korzyści i poczucia bezpieczeństwa. Jednak zorganizowany ruch feministyczny począwszy od lat siedemdziesiątych wyciągnął z tego zupełnie fałszywy wniosek, uznając małżeństwo i macierzyństwo za główne przeszkody w rozwoju kobiet. Feministki starej szkoły tak dalece odeszły od istoty sprawy, że za najlepszy pomysł dla kobiet uznały podtrzymywanie męskiego w istocie modelu sukcesu – modelu, który obecnie kwestionuje wielu mężczyzn! Całkiem odmienne podejście do kwestii pracy i rodziny przyjęła w tym stuleciu nauka społeczna Kościoła. W encyklice “Laborem exercens” z 1981 roku papież Jan Paweł II podkreśla rzecz następującą: Prawdziwy awans społeczny kobiety wymaga takiej struktury pracy, aby kobieta nie musiała zań płacić rezygnacją ze swojej specyficznej odrębności ze szkodą dla rodziny. W kontekście funkcjonowania ONZ Kościół stwierdza: Zasadą, zgodnie z którą kobiety mogą rozwijać swoje zdolności i prawa bez uszczerbku dla swoich funkcji, pełnionych, w obrębie rodziny, będzie wymagać nie tylko ponoszenia większej odpowiedzialności za rodzinę przez mężów i ojców, lecz także przez rządy – w odpowiedzialności za funkcjonowanie sfery socjalnej. Natomiast w “Centesimus annus” (1991) Jan Paweł II nawołuje do tworzenia nowej kultury pracy, w której wartości ludzkie będą miały pierwszeństwo przed wartościami ekonomicznymi i w której respektowana będzie godność każdego rodzaju pracy.
Rozważmy to: wartości ludzkie przed wartościami ekonomicznymi, godność każdego typu pracy. Jest to naprawdę program radykalny. Sięga on do korzeni materializmu zarówno w społeczeństwie kapitalistycznym, jak i socjalistycznym. Nawołuje on ni mniej, ni więcej tylko do kulturowej transformacji. Lecz czy nie o to właśnie chodzi w chrześcijaństwie? Nazywamy to nawróceniem. Czy może nas zadowolić cokolwiek mniejszego niż to?
Chciałabym jeszcze wrócić na chwilę do idei wędrówki, do której pobudza “powszechna tęsknota za wolnością”. Jeśli tułaczka ostatnich trzydziestu lat czegoś nas nauczyła, to właśnie wystrzegania się pozorów wolności, które bardzo szybko zmieniają się w jej przeciwieństwo: wolności bez odpowiedzialności aż do oszołomienia, śliskiej pochylni wolności mylonej z brakiem jakichkolwiek hamulców. Wygląda na to, że w tej wędrówce nie ma żadnych skrótów, nie ma przedziałów pierwszej klasy, nie da się uciec z tej krętej, kamienistej drogi, którą pokonywało tak wielu od czasów, gdy przemierzał ją Mojżesz wraz z całym ludem Izraela, uciekając z niewoli egipskiej.
Wyruszyłyśmy w drogę. Jednak z punktu widzenia kobiet nie jest tak źle. Przecież przez całe stulecia w ogóle nie wyruszaliśmy w tę drogę. Dziś kobiety mają więcej niż kiedykolwiek możliwości – nie tylko rozwijania swych uzdolnień, ale też odgrywania ról zasadniczych dla zachowania i kształtowania kultury. Przywoływana tutaj już Fran Hogan określa ten moment dziejowy jako “czas łaskawy”. Niektórzy twierdzą nawet, że kobiety obdarzone są swoistym “geniuszem kobiecym”, którego nasz podzielony świat potrzebuje teraz bardziej niż kiedykolwiek. Z pewnością w przeszłości to właśnie kobiety broniły resztek ludzkiej przyzwoitości podczas wojen, głodu, emigracji i zamętów dziejowych wszelkiego rodzaju. W swej “Demokracji w Ameryce” de Tocqueville odmalował nam przykuwający uwagę portret kobiet z nowych stanów ówczesnego Zachodu USA lat trzydziestych XIX wieku, które zmagały się z niepewną przyszłością i niebezpieczeństwami losu: W odległych zakątkach dzikiej głuszy często spotykałem, młode mężatki, które wyrastały w wytwornym życiu miast Nowej Anglii i które zmuszone były prawie natychmiast przenieść się bez przygotowania z dostatnich domów rodzicielskich do przeciekających chat w głębi lasów. Choroby, samotność albo nuda nie złamały ich odwagi. Ich twarze zmieniły się i zbladły, ale spojrzenia pozostały twarde. Jestem przekonana, że gdybyśmy dzisiaj spojrzeli wkoło, dostrzeglibyśmy podobny rys odwagi u tych kobiet, które wychowują dzieci w domu mimo grożącego ryzyka i rozlicznych przeciwieństw. Obecne pokolenie kobiet ma swój własny “Dziki Zachód” – nieznany obszar stworzony przez dwa dziesięciolecia gwałtownych zmian w zachowaniach społecznych i ekonomicznych.
Od tego, co teraz robimy i czego zaniechamy, będzie w dużym stopniu zależeć, czy w przyszłości życie kobiet będzie toczyć się w dżungli z betonu i stali, i czy będą one zmuszone bez wytchnienia przemieszczać się pomiędzy pracą a domem, źle opłacane w jednym miejscu, niedowartościowane w drugim. Nie możemy popełnić błędu, oceniając rozmiary zadania stojącego przed nami. Równie wielkie zadanie postawił Pan przed Izraelitami, kiedy szykowali się do przekroczenia rzeki Jordan i wejścia do Ziemi Obiecanej. Bóg oznajmił im wówczas, że do nich należy wybór, jaki kształtkultury chcą stworzyć. Rzekł więc do Izraela: Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście. Ja dziś nakazuję ci miłować twego Boga, Jahwe, (…) pełnić Jego polecenia, prawa i nakazy, (…) a twój Bóg, Jahwe, będzie ci błogosławił w kraju, który idziesz posiąść. Ale jeśli swe serce odwrócisz, nie usłuchasz (…) oświadczam wam, dzisiaj, że (…) niedługo zabawicie na ziemi, którą idziecie posiąść, po przejściu Jordanu.. (…) Kładę dziś przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo.
Było to wówczas ogromnym wyzwaniem. Jest ono jeszcze bardziej porażające dzisiaj, bowiem – jak się wydaje – stawka jest wyższa. My nie wkraczamy po prostu do naszej “ziemi obiecanej” (cywilizacji życia i miłości), lecz mamy dopiero ją zbudować. Nie wiem, jakie wrażenie wywarł na was papieski “list do laikatu” z 1988 roku, ale muszę powiedzieć, że była to ostatnia rzecz, którą pragnęłam znaleźć w mej skrzynce na listy. Teraz dobrze wiem, jak musieli się czuć ci biedni Efezjanie, gdy przychodziły do nich listy od św. Pawła. Jeśli połączymy “list do laikatu” (adhortację “Christifideles laici”) i “List do kobiet”, komunikat będzie brzmiał mniej więcej tak: “Drogie kobiety, wiem, że jesteście zajęte, ale znów będziecie musiały ocalić naszą cywilizację. Jeszcze raz.” Jest rzeczą niezwykle interesującą, że papieskim nawoływaniom towarzyszą zazwyczaj niemal te same słowa, których użył Mojżesz mówiąc do Izraela, że on sam nie wkroczy do Ziemi Obiecanej. “Nie lękaj się, nie bój się ich, gdyż Bóg twój, Jahwe, idzie z tobą, nie opuści cię i nie porzuci”.
Mary Ann Glendon jest profesorem na Wydziale Prawa Uniwersytetu Harvarda. Przewodniczyła delegacji Stolicy Apostolskiej na Światową Konferencję do Spraw Kobiet w Pekinie w 1995 roku. Niniejszy tekst jest zapisem jej wystąpienia 4 maja 1996 roku w Waszyngtonie, na konferencji “Kobiety i kultura życia”, zorganizowanej wspólnie przez Stowarzyszenie Kobiet na Rzecz Życia oraz Sekretariat Akcji na Rzecz Życia Krajowej Konferencji Biskupów Katolickich USA. Opublikowany został w jezuickim tygodniku ,America” 6 lipca 1996 r. Przekład za wiedzą i zgodą Autorki.
Mary Ann Glendon (tłum. Wojciech Ostrowski) „Więź” 1 (471)/1998 styczeń
Źródło tekstu: www.femina.org.pl