Teologia w pułapce strachu
W prowadzonych niedawno dyskusjach prasowych na temat roli i pozycji Kościoła zwracano uwagę na różne aspekty jego społecznego funkcjonowania. Wywołało to reakcję niektórych uczestników debaty dopominających się o właściwe miejsce dla teologii. Nie słychać bowiem jej głosu w dyskusji o Kościele i jego losie. Jak się wydaje, współczesna teologia w niewielkim stopniu kształtuje sposób myślenia ludzi religijnych o Bogu i o świecie. Tymczasem jej pozycja, autonomia i zdolność do twórczego myślenia są niezbędne do kształtowania religijności bliskiej Ewangelii.
Szkodliwe związki państwa i Kościoła
Brak refleksji nad wiarą sprawia, iż Kościół zgubić może sens swojego przesłania i kierować się ku spełnianiu innych zadań. W ten sposób chrześcijaństwo bywa redukowane do funkcji społecznych, np. wychowawczych: rodzice fundują swoim dzieciom wychowanie religijne, by „wyszły na ludzi”. Kościół bywa także postrzegany jako narzędzie podtrzymywania ideowej, etycznej i politycznej spójności społeczeństwa. Tak o nim myślą politycy, tak też nierzadko myślą biskupi. Tymczasem jest on czymś więcej niż tylko instytucją społeczną czy wychowawczą. Brak teologii wysokiej próby sprawia, że autentyczna tożsamość Kościoła skrywa się, a my nie umiemy o nią pytać.
Problem tożsamości Kościoła ma swoje historyczne uwarunkowania. Od czasów cesarza Konstantyna (IV wiek) aż po wiek XX chrześcijaństwo było w wielu krajach, na różne sposoby, religią państwową. Struktury Kościoła były częścią aparatu państwowego. Praktyki religijne traktowano nierzadko jako obowiązek państwowy, herezję uznawano za zdradę państwa.
Szczególnie bolesne powiązanie Kościoła z państwem możemy dostrzec na przykład w historii Hiszpanii. Od końca średniowiecza aż po XIX wiek okrutna inkwizycja była tam instytucją zarówno państwową, jak i kościelną. A w wieku XX Kościół hiszpański związał się z faszystowską dyktaturą Franco, będąc jakby zapleczem ideowym tej formacji. Hiszpania zresztą nie jest wyjątkiem, lecz jednym z wymownych przykładów szkodliwej fuzji państwa i Kościoła.
Ewangelia musi poczekać
Nie należy ukrywać ciemnych stron z historii Kościoła, które były jego udziałem. Papież Jan Paweł II przepraszał za nie pięć lat temu w czasie obchodów dwutysiąclecia chrześcijaństwa. Przemoc w imię religii, brak wolności i poszanowania godności człowieka, monopol i ucisk to niektóre z nadużyć dokonywanych w imieniu Jezusa Chrystusa. Nauka wrogości czy religijnego zakłamania bynajmniej nie zakończyła się jednak wraz z przeprosinami Papieża i bynajmniej nie ma na nią monopolu w Polsce znane radio ojców redemptorystów. To także owoc bezsilności teologii, niezdolnej do kształtowania umysłów chrześcijan zgodnie z nauką Jezusa.
Jak było możliwe, że dawni pobożni teologowie, przeczytawszy na mszy świętej słowa Jezusa o tym, że po otrzymaniu uderzenia w jeden policzek należy nadstawić drugi, następnie pisali traktaty uzasadniające praktykę karania śmiercią heretyków? Jaka tu logika? Jak mają się wojny krzyżowe, prześladowania i okropne poniżanie Żydów do nauki Jezusa? Przecież On uczył czegoś innego, wzywał do miłości nieprzyjaciół, błogosławienia wrogów, zakazywał osądzania i potępiania, wzywał do przebaczania (Łk 6, 27-37).
Kościół bywa omylny
Ta niespójność pomiędzy słowami Ewangelii a życiem doczesnym Kościoła jest dramatem, którego nie uniknęli najwięksi spośród teologów katolickich. Dlatego też ich wiarygodność pozostaje ograniczona. Podobnie jak wiarygodność innych nauczycieli w Kościele, których lista błędów i pomyłek mogłaby zapełnić niejedną książkę. Nie powinno to jednak być zgorszeniem dla wiary, bo błądzić jest rzeczą ludzką. Wystarczy nie wchodzić w rolę wszechwiedzących, a przyznanie się do błędu i zadośćuczynienie uznawać nie tylko za przywilej owiec, lecz także obowiązek pasterzy. Wiarygodność Kościoła zyska na tym daleko bardziej aniżeli wtedy, gdy odgrywać będziemy fałszywą rolę nieomylnych.
Zresztą taki typ wszechwiedzącego autorytetu nie wytrzymuje próby życia w społeczeństwie pluralistycznym. Rozwija się natomiast dobrze w środowiskach autorytarnych, wskutek ograniczenia wolności wypowiedzi. W przeszłości Kościół niekiedy bardzo dobrze czuł się w strukturze państw autorytarnych (tzw. prawicowych dyktatur), dużo lepiej niż dziś znosi funkcjonowanie w świecie pluralizmu idei i wartości. Wymaga to pogłębionej refleksji.
W społeczeństwie pluralistycznym żadna grupa społeczna nie wymknie się spod oceny opinii publicznej. To wielkie złudzenie duchownych, którym wydawało się i wydaje do dziś, że Kościół może uniknąć konfrontacji z opinią publiczną i stanąć jakby ponad wartościami i prawem uznawanym przez społeczeństwo. Wieloletnie unikanie prawidłowej moralnie i zgodnej z wymogami prawa reakcji biskupów na skandale seksualne z udziałem duchownych w USA czy Irlandii wywołało powszechne, ponadkonfesyjne potępienie. Dziś niestety duchowny w tych krajach bywa nierzadko postrzegany jako potencjalny przestępca seksualny.
Doczesny sukces
Dla Kościoła zapominającego o teologii kierującej wzrok człowieka ku tajemnicy Boga zasadniczym zmartwieniem pozostają kwestie doczesnej prosperity, utrzymanie stanu posiadania w postaci frekwencji na nabożeństwach i ewentualnego jej zwiększenia za pomocą posunięć duszpasterskich.
Naturalne to pragnienie, gdy jednak staje się celem samym w sobie, czyni z wiary jej karykaturę. Sprowadza bowiem działalność religijną do utrzymywania i poszerzania sfery wpływów. Głoszenie Ewangelii staje się walką o rząd dusz, o władzę nad człowiekiem. Stawianie na sukces doczesny ujawnia się w sposób szczególny w głośnej ostatnio w Polsce krytyce zmian w liturgii (komunia na rękę) oraz znanej od lat krytyce teologii powstającej na Zachodzie. Zarówno zmiany w liturgii, jak i w teologii według owych krytyków są przyczyną zmniejszania się populacji ludzi wierzących w Europie Zachodniej.
Nie wchodząc w szczegółowe uzasadnienie wątpliwej wartości eksplikacyjnej tej tezy, chcę zwrócić uwagę na fakt, że teologia i liturgia oceniane są w takim ujęciu nie za to, ile oddają z prawdy Ewangelii, ale jaki jest ich potencjał masowego oddziaływania. W takiej optyce rację mają ci, którzy mają pełne kościoły. To szczególny pragmatyzm w podejściu do religii, który bardziej przystoi supermarketom aniżeli tym, którzy mają być „znakiem sprzeciwu”.
Teologia przegrywa z prawem
W strukturze Kościoła katolickiego przynajmniej od czasów średniowiecza teologowie systematycznie przegrywają w sporach z prawnikami. Teologia znalazła się w szponach prawa. Przestała być drogą do prawdy, jej celem stało się regulowanie życia społeczności religijnej. Myśl religijna, która powinna inspirować ducha ludzkiego do religijnych poszukiwań, przegrywa od wieków z organizatorami, administratorami, zarządcami i przywódcami religijno-politycznymi. To duch prawniczy, a nie religijny, miał i ma do dziś głos decydujący w wielu sprawach Kościoła. Wbrew Ewangelii, wbrew nauce Jezusa, który sam był w konflikcie z prawem religijnym Izraela i jego literalnymi interpretacjami.
Porządek, jednoznaczność, precyzyjne definicje, szczegółowe instrukcje, detaliczność procedur doprowadzana niekiedy do absurdu – tak wyglądało życie religijne w Kościele przed Soborem Watykańskim II. By to zrozumieć, wystarczy choć raz przeczytać Syllabus Piusa IX, przysięgę antymodernistyczną, albo zapoznać się z różnymi możliwościami popełnienia przez kapłana podczas odprawiania przedsoborowej mszy świętej grzechów lekkich lub ciężkich, w zależności od rodzaju pomyłki w wypełnianiu drobiazgowych przepisów liturgicznych.
Dziś istnieje wielka chęć powrotu do tamtego „bezpiecznego” i „uporządkowanego” świata, gdzie wszystko z góry było ustalone. W nim jednak nie myśl teologiczna, lecz przepis kościelny wyniesiony był na miejsce uprzywilejowane. Rozstrzygnięcie prawne, a nie głos teologa kończył wszelki spór; jeśli spór w ogóle miał szansę zaistnieć. Najwyższą cnotą w tym przedsoborowym katolickim świecie było posłuszeństwo: chętne i wolne od jakiegokolwiek wahania wcielanie w życie procedur i przepisów.
Jednak powrót do tamtego przedsoborowego świata oznaczałby powrót do świata autorytarnego. Psychologowie społeczni przyznają, że rządy autorytarne rozkwitają wtedy, gdy ludzie nakłaniani są do tego, by sprzedać wolność w zamian za bezpieczeństwo: „Gdy z wolności robi się coś, czego należy się obawiać, wtedy oddanie tej wolności wodzowi w zamian za bezpieczeństwo wydaje się dobrym interesem” (Philip Zimbardo).
A przecież Jezus sprzeciwiał się właśnie takiej formie religii, w której cnotą był oportunizm, gdzie przepis ważniejszy był od przykazania miłości, a wcielanie prawa stało ponad wniknięciem w sytuację konkretnego człowieka. Może więc przykazanie miłości stawiane ponad przepisami jest nauką za trudną do przyjęcia w Kościele?
Legalizm tradycji kościelnej jest czymś znanym badaczom historii, wynika między innymi z przyjęcia rzymskiej tradycji prawnej. Wniosków jednak z tych historycznych badań nie wyciągnięto; poza krótkim okresem „słabości” z czasów Soboru Watykańskiego II, kiedy to dopuszczono do głosu teologów. Niedługo potem okazało się, że ich rola się skończyła i powinni przestać stawiać swoje niepokojące pytania.
Nie istnieje jednak żadna trzecia droga pomiędzy legalizmem a twórczością w badaniach teologicznych. Albo bezpieczeństwo i poczucie, że wszystkie pytania już z góry znalazły odpowiedź, albo ryzyko poszukiwań. W atmosferze legalizmu, w duchu dbania o literalną poprawność, niemożliwy jest rozwój myśli teologicznej, której zasady są inne niż reguły tworzenia tekstów prawnych. Jak normy kodeksów nieprzydatne są jako reguły twórczości literackiej, tak zasady prawa kanonicznego nie mogą być regułami twórczości teologicznej, która chce być ekspresją ludzkiego ducha, poszukującego ciągle w nowy sposób prawdy.
Archaiczne rozumienie ortodoksji
Szczególnie szkodliwy wpływ na zahamowanie rozwoju teologii, jej niezdolność do penetracji dużej części ludzkiego doświadczenia zdaje się mieć archaiczne rozumienie ortodoksyjności. Istnieje przekonanie, że różnorodność opinii teologicznych w Kościele może być zgorszeniem dla ludzi. Dlatego wszyscy duchowni powinni mówić jednym głosem. To jednak jest rodzaj projekcji własnych niepokojów. Bo przecież zgoda na odmienne sposoby myślenia i rozumienia prawd wiary jest przejawem tolerancji. Bogactwo interpretacji, polifonia głosów oznacza życie, żywotność teologii. Natomiast jednolitość, mówienie tym samym głosem przez wszystkich to jednorodność, która sama siebie pozbawia wiarygodności. Nie sposób uznać, iż jest ona autentycznym owocem duchowych poszukiwań, lecz raczej tylko sposobem na propagowanie wcześniej uzgodnionego stanowiska. „Monofonia” kościelnego głosu to synonim martwoty i sztuczności.
Takie rozumienie ortodoksji ma swoją długą historię. W czasach starożytnych była ona w pewnej mierze funkcją porządku społecznego. Cesarze, począwszy od Konstantyna, nie życzyli sobie sporów religijnych wewnątrz chrześcijaństwa, które było religią państwową. Jego zadaniem było budowanie, a nie rozbijanie struktury społecznej cesarstwa. W nowożytności zaś olbrzymie znaczenie odegrało ideologiczne na modłę scjentystyczną podejście do prawdy i dogmatu. XIX- i XX-wieczni scjentyści uważali, że nauka dostarcza ostatecznych prawd na temat świata.
Teologia, nie chcąc być gorsza, przypisała dogmatom katolickim podobną funkcję ostatecznych odpowiedzi. Wiara więc zaczęła udawać wiedzę na modłę pozytywistyczną, jakby rywalizując z ówczesną naukowo-postępową frazeologią. Zagubiono bardziej hermeneutyczne rozumienie dogmatu, które przechowywała tradycja teologiczna. W średniowieczu korzystano z definicji Izydora z Sewilli (560-636), który nazywał dogmat „przyjęciem boskiej prawdy ku niej prowadzącym” („perceptio divinae veritatis tendens in ipsam”). Tak rozumiane „przyjęcie boskiej prawdy” nie jest zdobyciem ostatecznej odpowiedzi, lecz raczej procesem, wejściem na drogę – powiedzielibyśmy dziś – hermeneutycznego odsłaniania się prawdy człowiekowi.
Podczas gdy teologia starała się umocnić swoją pozycję jako nauka w klasycznie nowożytnym sensie, w rozumieniu samej nauki i naukowości nastąpił gwałtowny przełom. Scjentyzm umarł śmiercią naturalną. Tego jednak Kongregacja do spraw Doktryny Wiary jakby nie spostrzegła. Od czasu zmian w obrazie świata fizycznego, związanych z odkryciami m.in. Alberta Einsteina, tezy naukowe zaczęły być traktowane nie jako ostateczne prawdy, lecz hipotezy. Karl Popper pisał o odkryciach naukowych, że mają one charakter hipotetyczno-dedukcyjny. Oznacza to, że za obowiązującą uznaje się taką teorię naukową, która najlepiej organizuje dostępną wiedzę (doświadczenie) i skutecznie opiera się krytyce, a więc próbom jej falsyfikacji.
Od tego czasu naukowcy nie upierają się przy tym, by ich teorie uważać za prawdy ostateczne czy definitywne rozwiązanie problemów. Nie istnieją bowiem ostateczne rozwiązania problemów. Nauka to przede wszystkim dobre hipotezy – teorie. Na własnych błędach dojrzeliśmy do zrozumienia nieusuwalnych ograniczeń naszych możliwości poznawczych i pogodzenia się z nimi. Czy taki właśnie hipotetyczny status nie przysługuje także tezom teologicznym?
Wybryk historycznej świadomości
Rozwój i zmiany w rozumieniu wiary wynikają także z nowego spojrzenia na historię. Dokonało się przejście od myślenia w kategoriach prawd wieczystych, wieczystej filozofii czy teologii, do kategorii prawd historycznych, teologii i filozofii rozumianych historycznie.
Trudno tu wnikać w złożoną genezę świadomości historycznej w Europie. Faktem jest, iż po wielu bolesnych oporach, związanych z potępianym w Kościele prawie aż do Soboru Watykańskiego II (do 1959 r.) modernizmem (ruch postulujący stosowanie badań historycznych do religii), przyjęto główne zasady myślenia historycznego, wraz ze zgodą na reguły hermeneutyki filozoficznej, która postuluje uświadomienie sobie w procesie rozumienia własnych przed-założeń (ograniczeń).
Wcześniejszy opór, tak silny, iż obłożono zakazami zarówno twórców katolickiej historyczno-krytycznej egzegezy biblijnej (Marie Joseph Lagrange), jak i współtwórców historii teologii i historii dogmatu (Yves Congar, Marie-Dominique Chenu) – wynikał z przekonania, że spojrzenie historyczne na prawdy wiary uczyni relatywnymi owe prawdy. Tymczasem relatywizacja, jaką przyniosło myślenie historyczne, polegała przede wszystkim na odrzuceniu dogmatyzmu nowożytnej mentalności scjentystycznej, która przeniknęła głęboko (w sposób nieuświadomiony) do życia kościelnego.
Relatywność to nie relatywizm
Relatywizacja wielu wcześniejszych absolutów nie jest relatywizmem, ale dostrzeżeniem złożoności, trafniejszym opisem rzeczywistości. Proces dostrzegania relatywności zjawisk wcześniej uznawanych za absolutne niezmienniki obecny jest w różnych, niekiedy zaskakujących dziedzinach życia.
Dla przykładu w ekonomii dokonało się przejście od absolutnego do relatywnego rozumienia ceny. Dziś uważa się, że wartość towaru czy pieniądza zależy od gry podaży i popytu. Faktycznie więc przedmiot nie posiada wartości w sposób absolutny. W fizyce teoria względności Einsteina, w uproszczeniu, oznacza, iż rozważa się rzeczy nie względem jakiegoś absolutu (np. absolutnej przestrzeni), ale jedynie w ich korelacji między sobą.
Podobnie dostrzeganie rozwoju i złożoności zjawisk oraz ich cząstkowości w historii nauki, religii, w historii dogmatu nie jest głoszeniem braku prawdy, tylko tego, że nie jest ona dostępna w sposób definitywny. Jest dostrzeganiem uwarunkowań ludzkiego doświadczenia. To, co absolutne, pozostaje bowiem dla człowieka nieuchwytne.
Kłopoty i lęki
Teologia watykańska nie przejęła się do głębi opisanymi tu paradygmatycznymi wręcz zmianami w rozumieniu rzeczywistości. W dalszym ciągu dominuje w niej podejście ahistoryczne, spojrzenie z punktu widzenia mitycznej „philosophiae perennis”, „wieczystej filozofii”. Obowiązuje też w dużej mierze metodologia scjentystyczna: prób sformułowań prawd teologicznych, odbiegających od ujęć tradycyjnych, nie uznaje się za hipotezy badawcze, lecz za definitywne rozstrzygnięcia.
Dlatego teologowie poszukujący nowych rozwiązań narażeni są na ryzyko kłopotów dyscyplinarnych, dochodzenia i procesu, a w rezultacie nakazu milczenia, zakazu publikacji czy usunięcia z pracy. Panuje więc zrozumiała niechęć do samodzielnego myślenia. Mało kto jest tak szalony, by narażać w ten sposób siebie i swoją przyszłość naukową. Zabija to wydatnie zdolność do myślenia twórczego, a preferuje immanentną, z biegiem czasu interioryzowaną (a więc nieuświadamianą) autocenzurę. Usunięcie z katedry teologii jednego z największych katolickich myślicieli XX wieku Hansa Künga, historia kłopotów z Kongregacją innego wielkiego teologa katolickiego, dominikanina Edwarda Schillebeeckxa, a ostatnio także kłopoty wybitnego jezuity Jacques’a Dupuis są dla wielu wystarczającym ostrzeżeniem, by się nie wychylać.
Teologowie nie zapuszczają się więc w rejony bardziej niebezpieczne. Nie należy zresztą temu zbytnio się dziwić. Jesteśmy tylko ludźmi, a to oznacza między innymi, że jesteśmy istotami strachliwymi. Teolog to na ogół duchowny, zarówno więc zawodowo, jak i życiowo jest bardziej niż człowiek świecki zależny od przełożonych kościelnych.
Jałowość piśmiennictwa teologicznego
Zrozumiałe jest zatem, że prace dużej części teologów nie wnoszą wiele ponad to, co przeczytać możemy w papieskich encyklikach. Kierunek tego oddziaływania jest zresztą obustronny. Brak kwitnącej teologii, różnorodności szkół teologicznych i żywej debaty, która faktycznie jest zakazana (ostatnio oficjalnie zamknięto dyskusję nt. kapłaństwa kobiet), jest przyczyną wyraźnego ubóstwa teologii watykańskiej, która wydaje się w dużej mierze niezdolna do korzystania z osiągnięć współczesnej humanistyki. Ogranicza się często do nietwórczego, literalnego powtarzania starych prawd, do działania interwencyjnego i szerokiego wyliczania błędów. Króluje nastawienie na to, jak nie należy myśleć. Poza nielicznymi wyjątkami trudno usłyszeć głos teologa, który by o tym samym spróbował pomyśleć inaczej, niż dotychczas zwykło się myśleć. Oznacza to nieskuteczność teologii, której coraz trudniej być nauką wnoszącą w ludzkie doświadczenie inspirację i życie.
Czas na reformę
Tymczasem przekaz religijny, a zwłaszcza nauka Jezusa mogłyby być miejscem ludzkich poszukiwań egzystencjalnych, miejscem może nawet ciekawszym niż filozofia czy literatura. Wymagałoby to u wszystkich gruntownej zmiany rozumienia funkcji teologii. Zamiast piętnować błędy, lepiej byłoby gromadzić twórczych teologów na salonach papieskich, dawać im prawo głosu, a nie nakazy milczenia, zapraszając do wspólnych i publicznych debat na kontrowersyjne kwestie. Nie przeszkadza temu żaden dogmat, a wymaga tego przykazanie miłości i szacunek dla prawdy.
Jeśli bowiem koncepcje teologiczne niezgodne z tradycyjnym nauczaniem uznać za hipotezy badawcze, jak robi się to powszechnie w innych naukach, wtedy ich nietypowość czy nieortodoksyjność nie powinna stanowić istotnego problemu. Nie byłoby to także zagrożeniem dla jedności wiary, kiedy biskupi, przedstawiając tradycyjną naukę, równocześnie z uwagą uczestniczyliby w debatach starających się tę tradycję rozwijać i zmieniać.
Tradycja i wiara Kościoła ulegają bowiem ewolucji, tak jak zmienia się człowiek z pokolenia na pokolenie, niekiedy w sposób bardzo istotny. Nie powinno być więc problemem, by nieortodoksyjne poglądy uczynić częścią debaty wewnątrzkościelnej, przy założeniu, że wszyscy jej uczestnicy przyjmują „postscjentystyczny” paradygmat ludzkiej wiedzy. Jeśli bowiem sam dogmat podlega ewolucji w swej zewnętrznej formie wyrazu (na co zgadza się klasyczna teologia), jeśli więc jego rozumienie ulega w toku historii zmianie, nic nie stoi na przeszkodzie, by dopuścić do głosu hipotezy wyrażające prawdy wiary w sposób odbiegający od tradycyjnego. Inaczej mówiąc, wybitnych teologów głoszących uznawane dotychczas za nieortodoksyjne poglądy teologiczne należy nie tyle karać, ile nagradzać. Oni bowiem, poddając próbie substancję wiary, przyczyniają się istotnie do jej lepszego zrozumienia.
Przykazanie miłości pierwszym dogmatem wiary
Warunkiem wszelkiego dialogu, także dialogu teologicznego, jest adogmatyzm. Jeśli jedna ze stron przypisuje sobie status posiadacza definitywnej prawdy, dialog ustaje, a rodzi się przemoc. Wydaje mi się, iż po latach przemocy wewnątrzkościelnej wobec heterodoksyjnych teologów czas zmienić nastawienie. W ten sposób Kościół stałby się instytucją bardziej chroniącą człowieka niż dogmaty. Dogmaty przestałyby pełnić żenującą funkcję dyscyplinującą i weryfikującą przynależność do wspólnoty Kościoła. A nasza wiara mniej zaangażowana w abstrakcyjną ortodoksję, rozumianą jako właściwy sposób myślenia, bardziej stawałaby się ortopraksją, tj. właściwym sposobem działania.
Dla chrześcijan bowiem prawdziwą ortodoksją jest ortopraksja, to znaczy przykazanie miłości. Postawa zrozumienia i akceptacji także wobec inaczej myślących, postawa przyjmująca każdego w imię Jezusa.
Źródło tekstu: ks. Tadeusz Bartoś OP 02-09-2005, www.gazeta.pl