Dwa rodzaje niewierzących
„Jaka szkoda, że to dopiero teraz!” – wyszeptał po zakończeniu liturgii chrzcielnej mój znajomy, któremu udzieliłem chrztu na łożu śmierci. Poznałem go mniej więcej rok wcześniej, kiedy jego choroba była już zdiagnozowana, a prognozy raczej niepomyślne. Zresztą nawet wtedy nie zamierzał szukać wiary ani Pana Boga, tylko życzliwie przypatrywał się procesowi powrotu do wiary, jaki właśnie dokonywał się w życiu jego żony. Można powiedzieć, że jego nawrócenie i chrzest były niezamierzonym skutkiem ubocznym nawrócenia jego żony.
Opowiadam tę historię ze względu na słowa, jakie usłyszałem od jego przyjaciela, kiedy odwoził mnie do domu po jego pogrzebie: „On chociaż był człowiekiem niewierzącym, zawsze żywił respekt dla wiary i Kościoła, a nawet zdarzało mu się mitygować wycieczki przeciw wierze czy generalne wygadywanie na księży”. Związek między tą jego życzliwą neutralnością wobec wiary a jego późniejszym nawróceniem był dla jego przyjaciela czymś oczywistym.
Nie odkrywam Ameryki, zwracając uwagę na te dwie zupełnie różne postawy duchowe. Są niewierzący z zasady nieżyczliwi wobec religii i Kościoła, ich niechęć do Kościoła przybiera niekiedy postać antyreligijnej alergii. Niektórym z nich nie przeszkadza to zresztą mieć zaprzyjaźnionego księdza, którego lubią i szanują, w czym podobni są do tych zajadłych antysemitów, którzy lubili mieć w gronie bliskich sobie ludzi „swojego” znajomego Żyda.
Jednak są również tacy niewierzący, o których zdecydowanie nie można powiedzieć, żeby byli osobistymi nieprzyjaciółmi Pana Boga czy Kościoła. Mogą różnych rzeczy w religii nie rozumieć, mogą krytykować – nieraz słusznie, nieraz niesłusznie – różne przejawy życia religijnego, ale nigdy nie posunęliby się do twierdzeń, że religia jest rakiem ludzkości albo że księża to tylko oszuści, zajmujący się wyciąganiem pieniędzy od naiwnych ludzi.
Wręcz przeciwnie, w sumie pozytywna rola Kościoła w życiu społecznym nie ulega dla nich wątpliwości. Nigdy też nawet do głowy im nie przyjdzie odmawiać religii czy Kościołowi prawa głosu w różnych współczesnych debatach albo prawa do obecności w przestrzeni publicznej. Nawet jeżeli z jakimś konkretnym stanowiskiem Kościoła się nie zgadzają.
A co szczególnie ważne: Ci drudzy niewierzący zazwyczaj nie są moralnymi relatywistami. Dekalog jest dla nich bardzo ważnym punktem orientacji w budowaniu swoich postaw moralnych. To spośród takich niewierzących rekrutują się głośni laiccy krytycy prawa aborcyjnego, jak włoski prawnik i politolog, Norberto Bobbio, przeciwnicy eutanazji, jak Ryszard Fenigsen, zapłodnienia in vitro, jak francuski genetyk, Jacques Testart, czy klonowania ludzkich zarodków, jak warszawski filozof, Bogusław Wolniewicz. Zapewne każdy z nas ma wśród swoich znajomych tego rodzaju niewierzących.
Mimo woli przypominają się słowa Pana Jezusa: „Kto nie jest przeciwko nam, ten jest z nami” (Mk 9,40). A przecież wśród ludzi niewierzących jest wielu takich, którzy nie tylko że nie są nam nieżyczliwi, ale w różnych fundamentalnych sporach epoki współczesnej zajmują stanowisko bliskie nauce Kościoła. My, katolicy, prawie nie staramy się o to, żeby znaleźć w tych ludziach sprzymierzeńców w obronie wartości szczególnie dzisiaj zagrożonych. Toteż wielu ludzi sądzi dziś, iż zasada nierozerwalności małżeństwa czy bezwzględne prawo dzieci poczętych do życia to są tylko wyznaniowe przepisy katolicyzmu, a nie – jak jest w istocie – obowiązujące wszystkich ludzi i nie przez ludzi ustanowione prawo moralne.
Owszem, sprzymierzeńcy, z którymi nie łączy nas wspólnota wiary, są to zazwyczaj sojusznicy trudni. Ktoś np. może się zdecydowanie sprzeciwiać klonowaniu ludzkich zarodków, a zarazem równie zdecydowanie domagać się legalnej eutanazji. Myślę jednak, że warto docenić już sam ten fakt, że przynajmniej częściowo – i to w bardzo ważnej sprawie – jest nam ze sobą po drodze. Jeżeli zaś wyraźnie nazwiemy te ważne sprawy, w których jest nam nie po drodze, może pojawić się szansa zawiązania się takiego dialogu, który przemieni się w autentyczne i obustronne pogłębianie się w prawdzie.
Zresztą również z tymi niewierzącymi, których cechuje otwarta niechęć wobec religii i Kościoła, warto szukać porozumienia. Otwarta niechęć bywa niekiedy skutkiem głębokich ran, jakie temu człowiekowi zostały kiedyś zadane. Może kiedyś spróbuję podjąć ten temat, teraz opowiem tylko o jednym bardzo trudnym dla mnie wydarzeniu.
Było to wczesnym rankiem w jakimś dniu powszednim, chyba z dziesięć lat temu. Wychodzę odprawiać mszę świętą, w kościele są trzy starsze panie, a pierwszą ławkę zajęło czworo młodych ludzi, w tym jedna dziewczyna. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że ani w kościele ani w zakrystii nie było w tym czasie żadnego z moich zakonnych współbraci.
Ledwie zacząłem modlitwy, cała czwórka zabrała się do rozrabiania, zaczęła głośno sobie pokpiwać, rzucać groźby pod moim adresem, sypać wulgarnymi wyrazami. Nie wiedziałem, jak się zachować. Próba wyciszenia ich spowodowałaby zapewne skutek odwrotny. Na starsze panie, że zorganizują mi jakąś interwencję, nie mogłem liczyć. Błyskawicznie podjąłem decyzję, że będę odprawiał w taki sposób, jakbym tych napastników nie widział ani nie słyszał. Starsze panie zachowały się idealnie, uczestniczyły we mszy, tak jakby tych młodych ludzi w kościele w ogóle nie było.
Na szczęście, nie próbowali podejść do ołtarza ani napastować mnie fizycznie. Wyszli z kościoła już dziesięciu minutach. Miałem jednak poczucie, że to prześladowanie z ich strony trwało nieskończenie długo. Po zakończeniu tej mszy od razu usiadłem, nie miałem już nawet sił na to, żeby od razu rozebrać się z szat liturgicznych.
Teraz myślę sobie tak: Z Bożą pomocą jedno udało mi się chyba na pewno. Mianowicie w żaden sposób nie przyczyniłem się wówczas do pogłębienia w tych młodych ludziach ich antyreligijnej alergii. A to jest – jak sądzę – już całkiem niemało.
Jacek Salij OP, Gość Niedzielny z 9 stycznia 2005.